Pudełko z wibhuti

Nand Kishori Saxena z Kanpur (indyjski stan Uttar Pradesh, na północy)

      Otrzymałam list od prezydenta Centrum Sai stanu Uttar Pradesh z informacją, że Swami zatwierdził mnie jako nauczycielkę studentek U.P. wybranych na letni kurs w Brindawan (aszram Sai Baby w Whitefield koło Bangalore) w 1978 roku. Trudności, które mogły uniemożliwić mi udział w letnim kursie, nagle zniknęły. Do Whitefield dotarłyśmy dwa dni wcześniej.
      Kojący wiatr Brindawanu wybudził nas ze snu o świcie pierwszego dnia, w czwartek.
      Pospiesznie zajęłyśmy miejsca wśród tłumu już zgromadzonego wzdłuż podjazdu na przestronnym terenie. Pod okrągłym zadaszeniem i ogromnym figowcem stał piękny posąg Pana Kriszny, a obok fotel Swamiego czekający na Jego przybycie. W niewielkiej odległości duży posąg bogini Saraswati (bogini nauki) dodawał świętości tej scenie. Melodyjna sesja bhadżanów (pieśni oddania) trwała już jakiś czas. Cała atmosfera była przepełniona boskością. W pewnym momencie pojawił się Swami w pomarańczowej szacie. Wszystkie spragnione oczy zwróciły się w Jego stronę, pragnąc napić się nektaru Boskiego widoku. Jakże pełne łaski było to pierwsze spojrzenie na Mistrza.
      Letni kurs rozpoczął się następnego dnia. Codzienny harmonogram składał się z trzech sesji wykładów o tematyce religijnej i duchowej prowadzonych przez wybitnych uczonych. Poranna sesja trwała trzy godziny i była poprzedzona Suprabhatam (poranną modlitwą), Nagarsankirtanem (śpiewaniem pieśni oddania podczas przejścia dookoła świątyni), darśanem Swamiego (dostąpienie łaski widzenia świętej osoby) z balkonu Jego rezydencji oraz śniadaniem.
      Druga sesja odbywała się popołudniu i trwała godzinę, po czym następował obiad i sjesta. Po herbacie rozpoczynała się trzecia sesja od podsumowania wykładów dnia przez studentów z różnych stanów, następnie studenci uniwersytetu śpiewali bhadżany, a na koniec Swami wygłaszał pouczający dyskurs, po którym śpiewano kolejne  bhadżany i  wykonywano arati.
Poranna sesja uroczystości pożegnalnych rozpoczęła się dyskursem Swamiego na temat trudów życia studenckiego, a zakończyła się wezwaniem do prowadzenia życia pełnego dyscypliny, obowiązków i oddania. Następnie Baba łaskawie pozwolił wszystkim uczestnikom na najbardziej upragnioną okazję zrobienia padanamaskaru (dotknięcie stóp świętej osoby jako wyraz miłości i szacunku), a także własnoręcznie rozdawał paczuszki wibhuti (świętego popiołu).
      Kiedy nadeszła moja kolej, pokłoniłam się do Jego stóp. Wstając, mimowolnie powiedziałam: „Swami, proszę, pobłogosław mnie, abym mogła przetłumaczyć Twoje „Chinna Katha” (opowiadania) na język urdu”. Swami przyglądał mi się uważnie przez chwilę i uśmiechnął się. Łaskawie skinął głową i powiedział: „Tak, zrób to”. Następnie pobłogosławił mnie ośmioma paczuszkami wibhuti. Byłam tak przepełniona radością, że nie pamiętam, jak wróciłam na swoje miejsce. Słowa i błogosławieństwa Swamiego dały mi wewnętrzne poczucie duchowego bogactwa. Wróciłyśmy do naszego akademika. Starannie schowałam pobłogosławione wibhuti w pustej żółtej, blaszanej puszce i szczelnie zamknęłam pokrywkę.
Dzień po zakończeniu letniego kursu ze łzami w oczach wsiadłyśmy do minibusa, rzucając ostatnie tęskne spojrzenie na sanktuarium spokoju, świętą rezydencję naszego Mistrza, która przez ostatni miesiąc była naszym miejscem błogości. Gdy minibus odjeżdżał, wyglądałyśmy przez okna, tęskniąc za ponownym otrzymaniem Jego darszanu. Poranny wiatr podsycił ból rozłąki. Płakałyśmy.
      Dotarłyśmy do stacji kolejowej w Bangalore i usiadłyśmy na swoich miejscach. Zamknęłyśmy przesuwane drzwi wagonu od środka i zajęłyśmy się porannymi obowiązkami. Konduktor zagwizdał i pociąg opuścił Bangalore. Po krótkim czasie minął Whitefield i po raz kolejny poczułyśmy wzruszenie, gdy zobaczyłyśmy piękny różowo-niebieski budynek Uniwersytetu Śri Sathya Sai.
      Około 9 rano przypomniałam sobie, że nadszedł czas, aby przyjąć poranną dawkę leku na nadciśnienie. Przeszukałam swoje rzeczy, ale nie mogłam go znaleźć. Pomyślałam, że zgubiłam go podczas pośpiesznego pakowania poprzedniego wieczoru. Nie było go w moim pudełku, torebce ani w portfelu. Zakłopotana usiadłam na miejscu obok okna i próbowałam sobie przypomnieć, gdzie mogłam go włożyć. Wtedy przyszło mi do głowy, że mogłam schować go razem z wibhuti od Baby.
      Sięgnęłam po żółtą puszkę w moim pudełku i ostrożnie otworzyłam pokrywkę, ale leku tam również nie było. Moim następnym zmartwieniem było bezpieczne umieszczenie puszki z wibhuti z powrotem do pudełka, ale zanim to zrobiłam, musiałam najpierw zamknąć pokrywkę. Pociąg nabrał prędkości, a jego gwałtowne ruchy sprawiały, że moje ręce drżały i nie mogłam szczelnie zamknąć pokrywki. Myśląc, że uda mi się to zrobić, jeśli postawię puszkę na twardej powierzchni, położyłam ją na parapecie okna pociągu i mocno uderzyłam w pokrywkę. Ku mojemu przerażeniu puszka wyśliznęła mi się z ręki i wyleciała przez okno, w dół na tory kolejowe i zniknęła z pola widzenia, gdy pociąg jechał dalej.
      Byłam w szoku. Świat błogości wymknął mi się z rąk. Wpadłam w rozpacz. „Moja puszka, moja puszka, moja puszka wibhuti. Upuściłam ją. Muszę ją odzyskać”. Krzyknęłam i ruszyłam w stronę przesuwanych drzwi. Moje szalone zachowanie przeraziło uczennice. Próbowały mnie zatrzymać. „Gdzie idziesz? Damy ci nasze wibhuti. Zatrzymaj się, proszę, nie idź”. Ale ich nie słyszałam. Miałam tylko jedną myśl – muszę odzyskać moją puszkę z wibhuti. To był dar od Swamiego. Jak mogłabym je zostawić? Nie, muszę je znaleźć, za wszelką cenę. W tym szale zapomniałam, że drzwi trzeba rozsunąć, aby je otworzyć. Zamiast tego gwałtownie popchnęłam je do przodu, a gdy nie dały się otworzyć, użyłam całej swojej siły, aby je ponownie pchnąć.
      Ku przerażeniu wszystkich zawiasy, które trzymały drzwi, nagle się poluzowały i drzwi upadły na górne łóżko naprzeciwko. Na szczęście nikogo tam nie było. Ale pan na dolnym łóżku był zaniepokojony, gdy zobaczył, jak wychodzę i gorączkowo pędzę w stronę drzwi wejściowych pociągu. „Co zamierzasz zrobić?” – zapytał. Wyskoczyłam z pociągu, zanim zdążył do mnie dotrzeć. Pociąg jechał szybko i mogłam zginąć, ale jakimś cudem nic mi się nie stało. Boso zaczęłam biec po kamieniach pomiędzy torami kolejowymi w kierunku, z którego właśnie przyjechał pociąg. Nie myślałam o tym, że biegnę boso i o tym, że nie mam pewności, czy znajdę swoje cenne wibhuti, ani o tym, że po wyjściu z pociągu nie będę miała pieniędzy ani możliwości powrotu. Zapomniałam nawet, że jestem kobietą i zostawiłam w pociągu moje uczennice i że ze względów zdrowotnych nie wolno mi wykonywać ciężkiej aktywności fizycznej. Biegłam szybko, z trudem łapiąc oddech, a z każdym z nich powtarzałam tylko jedną modlitwę: „Baba, proszę, pomóż mi znaleźć moje wibhuti”. W pociągu panowało całkowite zamieszanie. Większość pasażerów myślała, że oszalałam wyskakując z pociągu. Ci, którzy mnie znali, martwili się o moje bezpieczeństwo. Niektórzy próbowali przekonać konduktora, aby zatrzymał pociąg. Nieświadoma tego, biegłam w kierunku mojej puszki. Mieszkańcy wsi udający się na pobliskie pola byli zaniepokojeni, gdy zobaczyli mnie biegnącą środkiem torów kolejowych i wołali: „Ammo (matko), nie biegnij tam. Pociąg będzie tu lada chwila. Zostaniesz zmiażdżona na śmierć. Nie boisz się?”.
      Głucha na ich krzyki biegłam dalej. Byłam zdesperowana, kiedy w duchu powiedziałam: „Baba, co mam zrobić, jeśli nie znajdę mojego wibhuti? Wrócę do Whitefield, może nawet na piechotę, tylko po to, żeby znów dostać wibhuti z Twoich rąk. Nie wrócę do Kanpur bez wibhuti”. Kiedy spojrzałam wstecz, ze zdziwieniem stwierdziłam, że mój pociąg odjechał daleko, a rosnąca odległość sprawiała, że wydawał się coraz mniejszy. Wtedy zdałam sobie sprawę, że zostałam daleko w tyle, ale nie zniechęciłam się. Chciałam tylko odzyskać swoją puszkę, więc pobiegłam dalej.
      Dotarłam do miejsca, gdzie inny tor kolejowy przecinał się z tym, którym biegłam. Trudno było zdecydować, który z dwóch torów był tym, po którym jechał mój pociąg, bo tylko to mogło doprowadzić mnie do miejsca, gdzie spadła puszka. Jeden krok na niewłaściwym torze oddaliłby mnie od celu, a gdybym go przegapiła, cały ten szalony wyścig poszedłby na marne. „Czy nie wskażesz mi właściwej ścieżki, Baba?”. Płakałam, a gorące łzy spływały mi po policzkach. W następnej chwili znów biegłam. Z pewnością dokonałam właściwego wyboru, ale dokąd mnie to zaprowadzi? Nie było już odwrotu, więc biegłam dalej. I oto nagle w zielonych krzakach wzdłuż torów błysnęło coś małego, żółtego, okrągłego. Rzeczywiście była to puszka z wibhuti. Podniosłam ją, przycisnęłam do serca i dotknęłam głowy. Ogarnięta radością, znów zaczęłam płakać, ale teraz były to łzy wdzięczności.
      Chciałam pobiec z powrotem do pociągu, aby podzielić się radością ze znajdującymi się w nim wielbicielami Sai. Obejrzałam się, ale gdzie był pociąg? Biorąc pod uwagę odległość między nami, wyglądał jak mała zabawka. Jak opętana zaczęłam biec w jego stronę. Bieg powrotny był ciężką próbą sił. Moje stopy wydawały się odmawiać posłuszeństwa. Dyszałam ze zmęczenia, ale nie miałam wyboru. Wkrótce pociąg zaczął wyglądać na większy. Czy się zatrzymał, czy pokonałam dzielący nas dystans? W ciągu następnych kilku chwil byłam już blisko niego. Nie było tam żadnej stacji kolejowej, a mimo to pociąg zatrzymał się, jakby tylko po to, aby mnie zabrać. Jak to możliwe? Ale zanim zdążyłam pomyśleć, prawie zemdlałam. Lekarz i kilka innych osób pomogli mi wejść do pociągu. Położyli mnie na łóżku i podali do wypicia wibhuti rozpuszczone w wodzie oraz nałożyli trochę na moje czoło. Wkrótce odzyskałam siły. Nie potrzebowałam innych lekarstw.
źródło: Sanathana Sarathi, grudzień 1980 – tłum. E.GG.
 

 

Stwórz darmową stronę używając Yola.