Odpuść, wpuść Boga
Judy Warner

    Po raz pierwszy usłyszałam o Sathya Sai Babie we wrześniu 1984 roku. Mogę to ująć w jednym zdaniu: całe moje życie się zmieniło. Jestem prawie całkowicie oddana Babie, czyli wewnętrznemu Bogu. Jak to się stało, nie do końca rozumiem, ale może jeśli przypomnę sobie niektóre wydarzenia z mojego życia i doświadczenia z Babą, wtedy to zrozumiem.
    Większość życia poświęciłam rozwijaniu pewności siebie i ego, ponieważ jako dziecko miałam bardzo małe poczucie własnej wartości. Dorastałam w Nowym Jorku w zamożnej rodzinie klasy średniej, w której panowała duża konkurencja. Mój ojciec był sędzią Sądu Najwyższego, mama ważną i wpływową osobą w organizacji filantropijnej Zjednoczenie Społeczności Żydowskiej, a brat znanym producentem telewizyjnym. Minęło trzydzieści pięć lat, zanim uświadomiłam sobie, że jestem sobą, a nie córką sędziego, siostrą producenta czy jakimś dodatkiem do mojej rodziny. Wreszcie, w wieku 43 lat, uświadomiłam sobie, że mam wszystko, czego chciałam: dwójkę cudownych, zdrowych dzieci, idealny, długotrwały związek, wspaniałych przyjaciół oraz wystarczającą ilość pieniędzy i sukcesów. Jednak coś wciąż mnie dręczyło; czegoś w głębi duszy brakowało. Często powtarzałam moim przyjaciołom: „Nikt nigdy nie poczuje się spełniony, jeśli nie poczuje połączenia z czymś większym niż on sam – Źródłem, Bogiem, jakkolwiek by to nazwać”.
     W 1983 roku, po zakończeniu koprodukcji i współtworzenia muzyki oraz tekstów do musicalu, które wymagały ogromnego wysiłku, po raz pierwszy w życiu podjęłam decyzję, by nie decydować, co będę robić dalej. W jakiś sposób moja potrzeba wykazania się i chęć uznania nie wydawały się już ważne. Jednak nie była to łatwa decyzja. Właściwie bardzo mnie to zdenerwowało, bo musiałam czekać, uzbroić się w cierpliwość i doświadczyć niepewności. Zamiast rzucać się od razu na nowy projekt, zamierzałam zaufać, że coś się dla mnie w sposób naturalny rozwinie.
    Rok później przeczytałam dwie książki o Śri Sathya Sai Babie: „Święty człowiek” oraz „Psychiatra i Awatar”. Byłam całkowicie oczarowana wartościami ludzkimi, których nauczał Sai Baba. W każdej książce o Nim lub napisanej przez Niego czułam Jego miłość i szczególną wibrację. Już wcześniej dużo czytałam na temat ludzkiej świadomości i duchowości. Prawdę mówiąc, przez przypadek (jeśli wierzyć w zbiegi okoliczności) niedawno zaczęłam pracować jako niezależny redaktor w nowym wydawnictwie zajmującym się właśnie tą dziedziną. Czytałam Ram Dassa, Muktanandę, Paramahansę Joganandę. Wszyscy oni pisali o wielu wspaniałych rzeczach, ale nikt nigdy nie poruszył mnie tak jak Sai Baba.
     Kiedy czytałam: „Niech istnieją różne religie, niech się rozwijają i niech chwała Boża będzie śpiewana we wszystkich językach i na różne melodie” i kiedy dowiedziałam się, że w przeciwieństwie do większości innych guru, Sai Baba nie przyjmuje pieniędzy, bardzo się Nim zainteresowałam. Jednakże to właśnie te słowa Swamiego ujęły moje serce, ponieważ dokładnie w to wierzyłam:

Jest tylko jedna religia
Religia Miłości
Jest tylko jedna kasta
Kasta ludzkości
Jest tylko jeden język
Język serca
Jest tylko jeden Bóg –
Jest Wszechobecny.

     Niecałe trzy miesiące później, 10 stycznia 1985 roku, wraz z przyjaciółką byłyśmy w drodze do Indii. Poleciałyśmy do Bangalore, odpoczęłyśmy kilka dni, zebrałyśmy zapasy i podekscytowane udałyśmy się do aszramu Baby w Puttaparthi. Pierwszy dzień był prawdziwym szokiem. Po pierwsze, biuro zakwaterowań przydzieliło mi pokój bez mebli, bez wentylatora, z łazienką składającą się z otworu w podłodze i z kranem znajdującym się 120 cm nad ziemią do mycia w zimnej wodzie. To nie było specjalnie inspirujące. Po drugie, panowała tam atmosfera oddania i czci, która była mi zupełnie nieznana. Od razu zdałam sobie sprawę, że jestem tam, aby zajrzeć do wnętrza i że będę musiała odłączyć się od wszystkiego, co zewnętrzne, bo inaczej nie wytrzymam kolejnego dnia.
     Cudem w ciągu dwudziestu czterech godzin zaczęłam ignorować trudności i akceptować niezwykłą postawę oddania niektórych wielbicieli. Poznałam swoją drogę i pozwoliłam im mieć swoją.
     Drugiego dnia wraz z koleżanką poszłyśmy robić zdjęcia. Zostało nam jedno zdjęcie w aparacie, kiedy Baba jechał obok nas samochodem. Uśmiechnął się do mnie – uśmiechem, który trafił prosto w moje serce. Poczułam jak moje serce fizycznie się otwiera. Moja przyjaciółka spojrzała na mnie i zobaczyła uśmiech od ucha do ucha. „Jesteś cała zarumieniona i promienna. Nigdy wcześniej cię taką rozpromienioną nie widziałam”. Przez minutę byłam całkowicie przepełniona miłością, którą otrzymałam od Baby. Zapytałam: „Myślisz, że naprawdę się do mnie uśmiechał, czy dlatego, że robiłaś zdjęcie?”. Usłyszałam siebie. Nie mogłam uwierzyć w to, co powiedziałam. „To właśnie Baba ma na myśli, mówiąc o małpim umyśle” – wykrzyknęłam. „Nie mogę uwierzyć, że po tak silnym przeżyciu mogłam to powiedzieć. Niewiarygodne!”. Co za lekcja. Czułam, że Baba uczył mnie konieczności kontroli umysłu, aby był skupiony, jednopunktowy, a to było dla mnie niezbędne, ponieważ z natury jestem bardzo analityczna. Od razu zdecydowałam się skończyć z wątpliwościami i za każdym razem, gdy kusiło mnie, aby wątpić w swoje doświadczenie, powtarzałam mantrę „Soham”, którą wybrałam z moich lektur. To znaczy „Jestem Nim”.
     Darszan oznacza „widok świętej osoby”. Podczas darszanu Baba błogosławi, bierze listy i wskazuje, które osoby mają udać się do świątyni na rozmowę. Na początku czekałam, aż zobaczę cud lub zostanę zaproszona na rozmowę. Innymi słowy, kierowałam się oczekiwaniami i pragnieniami. Po tym, jak Baba obdarzył mnie uśmiechem, podczas darszanu poczułam się inna, bardziej zdolna do przyjmowania – bardziej otwarta i kochająca.

Na pierwszy rzut oka jesteś tylko
Małym człowiekiem w pomarańczowej szacie
Czasem poważny, czasem uśmiechnięty
Uśmiechnąłeś się do mnie i
Podarowałeś mi promyk Twojego blasku
Kiedy zobaczyłam Cię następnym razem
Otuliła mnie Miłość i
Łza spłynęła po policzku
Błagam Cię
Wejdź do mojego serca i
Pokaż mi, że jestem jednością z Tobą.

    Słuchając pierwszego w aszramie wykładu, otrzymałam bardzo pomocną wskazówkę. Mówca, amerykański wielbiciel i mieszkaniec aszramu, powiedział: „Nie spędzajcie tutaj czasu na zastanawianiu się, czy Baba jest boski. Szukajcie boskości w sobie”. Było to mi potrzebne. Jakiś cud byłby miły, ale nie tego pragnęłam. Chciałam poczuć swoją więź z Bogiem. Wierzę w Boga, wierzę w siebie i w to, że powinnam podążać za własnym sercem i sumieniem, ale pragnęłam odczuć, że moje serce i sumienie nie są tylko moje. Codziennie pisałam listy do Baby, które pomogły mi rozjaśnić własne myśli, dotyczące mojego pragnienia.
    Zaczęłam też myśleć o swoim życiu i zastanawiać się, dlaczego uważałam, że przeżywałam tak wiele kryzysów. Straciłam oboje rodziców przed 30. rokiem życia. Mój brat zginął w katastrofie lotniczej w 1979 roku, a w 1975 roku, gdy miałam 35 lat, przeszłam operację usunięcia guza tarczycy (okazało się, że był łagodny). W 1976 roku przeżyłam niezwykle trudny rozwód, a w latach 1980–1981 moje dzieci były trzy razy w szpitalu w ciągu półtora roku.
Zawsze udawało mi się przetrwać w takich sytuacjach, ale w głębi duszy wiedziałam, że musi istnieć lepszy sposób na przeżywanie tych doświadczeń. Być może jednak potrzebowałam tych kryzysów. Może uczyły mnie, jak się poddać. Tak naprawdę to w noc przed operacją kręgosłupa mojej najmłodszej córki, po roku próbowania wszelkich technik zatrzymania skrzywienia kręgosłupa, w stanie całkowitego wyczerpania, w końcu odpuściłam. Właściwie modliłam się do czegoś lub kogoś, mówiąc: „Nic więcej nie mogę zrobić. Niech się stanie Twoja wola”.
     To, co się wydarzyło, było naprawdę niesamowite: operacja zakończyła się nie tylko sukcesem – całe doświadczenie szpitalne było łatwe. Byłam w stanie udzielać wsparcia i okazywać miłość bez mojego zwykłego strachu i niepokoju. To było moje pierwsze rozpoznanie tego, jak Bóg się objawia, jeśli naprawdę Mu się poddamy.
     W pierwszych dniach pobytu w aszramie bhadżany wydały się dziwne. Nie umiałam śpiewać ich w sanskrycie ani w hindi i chociaż sama pisałam muzykę, trudno mi było się z nimi muzycznie utożsamić. Mniej więcej po tygodniu zaczęły mi się podobać i poczułam przypływ energii, jaki wywoływały.
Dwukrotnie podczas bhadżanów poczułam wokół siebie osobliwy słodki zapach. Był to ten sam zapach, który poczułam dwukrotnie w domu, czytając książki Baby. Zapytałam kobietę siedzącą obok, czy wyczuwa zapach. Zaprzeczyła. Powiedziałam: „Pachnie jak wibhuti. Może to właśnie to”. Ale po co ten zapach w domu? Pamiętam, że wstałam i szukałam czegoś aromatycznego w kuchni, kiedy to się stało, ale nic nie znalazłam. Kobieta obok mnie powiedziała: „To wspaniale. Wibhuti to znak od Baby, że jest z tobą”. Po tym jak to powiedziała, inni opowiadali mi podobne historie.
Podczas tej pierwszej wizyty Baba nigdy nie przyjął ode mnie listów ani nie rozmawiał ze mną. Muszę jednak przyznać, że patrzył na mnie kilka razy i za każdym razem, gdy to robił, czułam, że moje serce się otwiera, uwalniając przepływ miłości.
    Pewnego popołudnia na darszanie zdałam sobie sprawę, że zostałam pobłogosławiona, a innego dnia uświadomiłam sobie, że choć chciałam interview, to go nie potrzebowałam. A co najważniejsze, zdecydowałam się skierować swoją uwagę tam, gdzie powinnam. Skupienie było wszystkim. Każdego dnia uczyłam się czegoś nowego, ale nie była to nauka intelektualna, to nauka prosto z serca. Jednak najwspanialszym cudem było to, że po raz pierwszy w życiu poczułam się całkowicie wypełniona Pokojem. Oczywiście, że zaznałam szczęścia, ale to był „Pokój, który przekracza wszelkie zrozumienie”.
    Po powrocie z mojej pierwszej podróży do Indii dołączyłam do Centrum Sai Baby na Manhattanie i zaczęłam czerpać przyjemność ze śpiewania pieśni nabożnych i pełnienia służby. Na tym etapie mojego życia wiedziałam, że potrzebuję satsangu, jak to nazywa Baba – przebywania z innymi ludźmi na duchowej ścieżce.

Pytasz mnie
Czy Baba jest Boski?
Jak mogę odpowiedzieć
Kiedy ledwie dotknęłam
Mojej własnej Boskości
Że On jest
Więcej niż tylko człowiekiem
Jestem pewna
Ale aby wierzyć
Że On jest Boski
Muszę wiedzieć
Że ja też jestem.

     Wróciłam do Indii 7 listopada 1985 roku na obchody 60. urodzin Baby. Nie da się opisać miłości i hojności Baby. Zawsze przebywał na zewnątrz, udzielając darszanów, rozdając prezenty, ofiarując przez cały tydzień darmowe jedzenie i oczywiście rozdając miłość. Naprawdę, Jego życie jest Jego przesłaniem.
    Pewnego ranka obudziłam się z powtarzającymi się skurczami żołądka. Poszłam na darszan, ale zdecydowałam, że powinnam odpocząć i pominąć bhadżany. Jednak pięć minut przed dziewiątą przyjaciółka powiedziała: „Chodź, idziemy. Może bhadżany sprawią, że poczujesz się lepiej”.
Kiedy dotarłam do świątyni, wszystkie miejsca były zajęte, więc spacerowałam na zewnątrz i w końcu usiadłam koło wejścia obok mojej nowej, uroczej przyjaciółki z Australii. Nie minęły więcej niż dwie minuty, kiedy powiedziała do mnie: „O, wołają mnie. Baba rozdaje sari. Nie mogę wejść z matą, potrzymasz mi?”. Podała mi dużą słomianą matę i szczęśliwie przebiła się przez tłum na teren świątyni.
     Około dziesięć minut później zauważyłam, jak daje mi znaki. Myślałam, że chce z powrotem swoją matę, więc powoli wstałam, aby jej ją podać, kiedy powiedziała: „Przepuść panią”. Następnie dotarła do mnie i przeprowadziła mnie przez tłum. „Chodź, usiądź” – powiedziała. „Baba rozdaje sari paniom z Zachodu”. Byłam całkowicie oszołomiona, częściowo z powodu tego, co się działo, ale także dlatego, że czułam się chora i słaba.
     Po kilku minutach Baba szedł bezpośrednio przed nami. Wydawało się, że decyduje, który materiał i kolor najlepiej pasują do każdej osoby. Zostało Mu kilka jednokolorowych, satynowo jedwabnych sari. Czy dostanę jedną z nich? Jeśli tak, jaki kolor Swami dla mnie wybierze? Nagle znalazł się tuż przede mną. Delikatnie upuścił pomarańczowe sari na moje kolana. Byłam oszołomiona i zachwycona. To było dla mnie zbyt wiele. Nie mogłam nie zauważyć „nieprzypadkowości” tego wydarzenia. Pomyślałam: „Gdyby jedna przyjaciółka nie powiedziała, żebym poszła na bhadżany, a inna, że Baba rozdaje sari, nie siedziałabym teraz tutaj”.
     Pewnego dnia, gdy czekaliśmy na darszan, jeden z wolontariuszy (seva dal) poprosił ochotników, aby zrezygnowali z bhadżanów, by pomóc w sprzątaniu stadionu na uroczystości urodzinowe. Tak więc po darszanie poszłam sama na stadion Hill View. Kiedy dotarłam, ruszyłam w stronę podium, cały czas rozglądając się za ludźmi z Zachodu, aby do nich dołączyć. Nie znalazłam nikogo, więc przykucnęłam obok kilku Hindusek i obserwowałam, co robią. Znalazłam ostry kamień i używając go jak łopaty, wyrywałam chwasty i kamienie z twardej ziemi, aby było wygodniej wszystkim, którzy mieli tam siedzieć podczas urodzinowego tygodnia. Dla mnie była to ciężka fizyczna praca – dla moich rąk i pleców. Ale Hinduski były bardzo szczęśliwe, gdy mnie zobaczyły. Zadawały mi wszelkiego rodzaju pytania. Rozmawiałyśmy i śmiałyśmy się razem, a Baba był naszym głównym tematem. Czułam się szczęśliwa, wykonując tę pracę wśród wszystkich akceptujących, kochających osób – wszystkich z innego świata. Zaczęłam po raz pierwszy doświadczać radości płynące ze służby, a potem kobiety nagle zaczęły śpiewać bhadżany – znane mi bhadżany, takie jak „Ganesha Sharanam” i „Shivaya Nama Shiva”. Nie mogłam w to uwierzyć! W tamtym czasie znałam tylko kilka bhadżanów, które, jak się wydawało, nigdy nie były śpiewane w świątyni, a teraz, tutaj, mogłam śpiewać razem ze wszystkimi. Moja radość była bezgraniczna. Po raz kolejny byłam przekonana, że Baba zaaranżował to doświadczenie specjalnie dla mnie – służba była jedną z najlepszych duchowych praktyk dla „wyrafinowanego” mieszczucha z wyższej klasy średniej. Mniej więcej w połowie listopada, gdy tłumy zaczęły rosnąć, wiedziałam, że muszę się pilnować. Łatwo byłoby się zirytować i zezłościć, chociażby z powodu samej liczby ludzi. Dwukrotnie straciłam panowanie nad sobą, a trzeci raz, gdy tłum, który liczył ponad pół miliona ludzi uniemożliwił mi poruszanie – ani do przodu, ani do tyłu, ani w żadną stronę. Kiedy wszyscy napierali, wołałam: „shanti, shanti”, ale nikt nie słuchał. Naprawdę się przestraszyłam, bo były momenty, kiedy unosiłam się nad ziemią pod naporem tłumu. Byłam zdesperowana. Musiałam coś zrobić – ale co? Pomyślałam o Babie i choć może się to wydawać szalone, zacząłam śpiewać: „Shivaya Nama Shiva”. Przyłączył się tylko jeden mężczyzna, ale jakimś cudem otworzyła się maleńka przestrzeń i prześliznęłam się w bezpieczne miejsce.
     Rankiem 17 listopada Baba wygłosił dyskurs w niezwykle zatłoczonej sali Poornachandra.
     Kiedy przemawiał, a tłumacz tłumaczył, nic nie zrozumiałam. Potem nagle przestało to mieć znaczenie, ponieważ naprawdę poczułam, jak głos Baby topi moje serce. Czy była to delikatność, ton, czy wibracja? Nigdy wcześniej nie doświadczyłam tego głębokiego uczucia. Zastanawiałam się wtedy, czy zrozumienie ma znaczenie, w końcu zawsze mogłam przeczytać ten dyskurs później. Gdy czułam, jak topnieje moje serce, czego więcej mogłam chcieć?
Kulminacyjny moment mojego pobytu miał miejsce 22 listopada, po występie zagranicznych wielbicieli, którzy śpiewali Babie. Byłam w chórze i byłam bardzo blisko sceny. Kiedy Baba odjeżdżał samochodem, pomachałam Mu i wiecie co? Odmachał. Byłam całkowicie pokonana. Po raz pierwszy i jedyny w życiu doświadczyłam miłości uniwersalnej: kochałam wszystkich. Nie wiem jak wyjaśnić to intensywne i ekspansywne uczucie, ale ono istnieje. Ta euforia musiała trwać w całej swej sile około pół godziny, po czym stopniowo osłabła.
Uczucia wywołane tymi doświadczeniami nie pozostały, ale z powodu ich ogromnej siły, pragnę je powtórzyć. Chcę żyć w Pokoju, Błogości, wszechogarniającej Miłości i Służbie. Jestem wdzięczna, że Baba dał mi posmakować tego wszystkiego. W wyniku tych doświadczeń zaczynam teraz inaczej patrzeć na świat i swoje życie. Autobus w Nowym Jorku staje się autobusem miłości, w którym pasażerowie oferują sobie miejsca i uśmiechają się do siebie… ludzie pomagają sobie przechodzić na drugą stronę ulicy... żebracy i bezdomni, nie wydają się już groźni... ludzie rozmawiają ze sobą życzliwie. Gdzie podziali się wszyscy egocentryczni, nietaktowni nowojorczycy? Udowadniam więc sobie, że życie według nauk Baby – „widzieć dobro, słyszeć dobro i czynić dobro” ‒ rzeczywiście zmienia moją rzeczywistość.
     Moje życie jest naprawdę błogosławione. Baba mówi: „Bądź szczęśliwa” i jestem. Praktyka Karma Jogi, poświęcenie wszystkich moich działań Panu, bez patrzenia na owoce, bardzo mi pomogła. Ponieważ zawsze byłam osobą nastawioną na cel, ta dyscyplina pozwoliła mi uwolnić się od zmartwień związanych z rezultatami. Teraz jestem bardziej skupiona na procesie życia; w końcu owoce nie są moje, chociaż wysiłek nadal jest. Teraz wierzę, że Baba jest boski. Nie potrafię powiedzieć, jak i kiedy to się skrystalizowało. Ale co najważniejsze, wierzę, że wszyscy jesteśmy boscy. Teraz do nas należy oczyszczenie samych siebie, abyśmy mogli doświadczyć, a nie tylko wyczuwać naszą własną boskość.

Zanim przyszedłeś
Żyliśmy jako ofiary w przypadkowym Wszechświecie
Pełne strachu i odrębności
Nigdy nie wiedząc dlaczego, nigdy nie wiedząc kto
Nigdy nie znając Sai, nigdy nie znając Ciebie
Potem przyszedłeś
Dowiedzieliśmy się o naszej mocy w doskonałym Wszechświecie
Pełnym Miłości i Jedności
Kontemplując dlaczego, Kontemplując kto
Kontemplując Sai, kontemplując Ciebie.

     Minęły prawie trzy lata, odkąd przeczytałam moją pierwszą książkę o Sathya Sai Babie. Przez te lata zagłębiłam się w ścieżkę duchową i jej praktyki. Jednak czasami zadaję sobie pytanie, czy naprawdę się zmieniłam, czy tylko gram w inną grę i noszę kolejną maskę? Słyszałam, że nazywa się to „duchowym materializmem” i zastanawiałam się, czy nie wpadłam w tę pułapkę. Ale ostatnio wydarzyło się coś, co pokazało mi, że zachodzą pewne zmiany, i to głębokie, ważne zmiany.
    Wiosną 1986 roku kilkoro z nas zaczęło regularnie odwiedzać Dom Opieki w każdą sobotę rano. Rozmawialiśmy, malowaliśmy obrazy, robiliśmy podopiecznym manicure i śpiewaliśmy piosenki ze wszystkimi, którzy chcieli towarzystwa. Przed wejściem do Domu Opieki zawsze poświęcałam swoją służbę Babie. Rezygnacja z owoców moich działań zdawała się dodawać mi sił i miłości.
     Większość pacjentów była bardzo chora i poruszała się na wózkach inwalidzkich. Niewielu wracało do domu. Kiedy po raz pierwszy przechodziłam korytarzami Domu Opieki, byłam przerażona widokiem odurzonych lekami pacjentów. Jedna z kobiet była tak stara, chora i zamroczona lekami, że nie była w stanie nawet siedzieć prosto. Przechylała się całkowicie na jedną stronę. Przechodząc, modliłam się, żeby mnie nie zauważyła, ale gdy tylko przyszła mi do głowy ta myśl, ona dała mi znak, abym podeszła. Oczywiście nie miałam innego wyjścia, jak tylko do niej podejść. Pełna obaw szybko ponownie zadedykowałam swoje czyny Babie. Wysłuchałam jej historii, której w ogóle nie mogłam zrozumieć ze względu na jej niewyraźną mowę. Delikatnie pogłaskałam ją po głowie i wyszłam tak szybko, jak tylko mogłam, nie raniąc jej uczuć ani nie okazując swoich.
     Po tym incydencie dużo myślałam o swoim nastawieniu. Baba mówi, że wszyscy jesteśmy Bogiem i wszystkich musimy traktować tak samo. A jednak odkryłam, że co tydzień spędzam czas tylko z tymi pacjentami, z którymi czułam się komfortowo i z tymi, którzy nie denerwowali mnie swoim wyglądem. Unikałam każdego, kto był apodyktyczny, zły lub miał trudny do akceptacji wygląd. Minął rok, zanim zdecydowałam się stawić czoła temu problemowi – nie tylko myśleć o tym, ale poradzić sobie z tym. Poświęciłam moją służbę Babie i poprosiłam o siłę, aby postrzegać we wszystkich Boga. W myślach również zapewniłam Babę, że jestem gotowa na więcej wyzwań.
I tak pewnego sobotniego poranka kiedy radośnie rozmawiałam z niektórymi paniami, które ciągle widuję, przybył nieznany mężczyzna, wwożąc do pokoju kobietę, tak pokrzywioną, tak zniekształconą, że nie mogła utrzymać ciała wyprostowanego. Jej głowa znajdowała się na wysokości talii, a dłonie były całkowicie powykręcane.
    Pomyślałam: „Mam nadzieję, że uda mi się zrobić jej paznokcie i nikt inny nie dotrze do niej pierwszy”. Gdy tylko byłam wolna, podeszłam i zaczęłam spokojnie rozmawiać z „nową” panią. Masowałam jej powykrzywiane dłonie, a nawet udało mi się zrobić manicure i wypolerować jej paznokcie. Nie pamiętam wiele – tylko to, że byłam szczęśliwa i pochłonięta pracą do tego stopnia, że dopiero gdy skończyłam, zdałam sobie sprawę, że nawet nie widziałam jak jest zniekształcona i nie odczuwałam lęku. Prawdę mówiąc, zauważyłam tylko jej promienny uśmiech. W jakiś sposób, dzięki łasce Swamiego, udało mi się spojrzeć poza jej fizyczną formę i nawiązać kontakt poprzez całe jej jestestwo. Wierzę, że to właśnie Baba ma na myśli, mówiąc o dostrzeganiu boskości w każdym.

Otwórz nasze oczy
Pomóż nam zobaczyć
Otwórz nasze serca
By Cię kochać
Kochać Cię we wszystkich
Jako ja, jako my, jako Jedno
Uwolnij nas od dumy
Pomóż nam być
Wolnymi od wszelkiego strachu
By Cię kochać
Kochać Cię we wszystkich
Jako ja, jako my, jako Jedno

LIST NIGDY NIE WYSŁANY - ALE ODPOWIEDŹ NADESZŁA

28 września 1987
Kochany Baba:
     Miesiąc miodowy dobiegł końca. Przez dwa i pół roku byłam przepełniona Twoim blaskiem. Powiedziałeś: „Bądź szczęśliwa” i byłam. A potem co się stało? Nie jestem pewna. Pamiętam, jak Ci mówiłam: „Jestem gotowa na więcej wyzwań”. Prawdę mówiąc, powiedziałam Ci wiele rzeczy, a teraz, patrząc wstecz, zdaję sobie sprawę, że wszystkie prośby się spełniły. Myślę, że powinniśmy bardzo uważać, o co się modlimy.
    Poprosiłam o „więcej wyzwań” i tak się stało. Prosiłam o mniejsze ego i to mam. Ale myślałam, że kiedy będę miała mniej ego, będę znacznie bardziej pewna tego, co jest dla mnie właściwe i zacznę korzystać z mojego wyższego Ja. To się jednak nie stało. Stało się tak, że nie muszę już udowadniać, że jestem mądra i kreatywna. Prawdę mówiąc, nie mam już nawet ochoty na cokolwiek, a biorąc pod uwagę moją radżasową osobowość, sytuacja stała się przerażająca.
     Wygląda na to, że inna motywacja, płynąca z głębi serca, będzie musiała zastąpić siłę napędową moich dawnych potrzeb i pragnień. Być może jest to niezbędny krok, aby stać się Twoim narzędziem – oczyszczenie z pewnej ilości ego, aby Cię „usłyszeć”. Czasami w to wierzę. Innym razem czuję się tak niekomfortowo w tym „pustym miejscu”, że myślę, aby po prostu znaleźć stałą pracę lub napisać kolejny spektakl, cokolwiek, by tylko uchronić się przed rozpaczą.
    Czytałam, że ten etap desperacji związany jest z poddaniem się. Nasze wzorce uległy zmianie, a nasze ego maleje. Gdybyśmy tylko mogli to poczuć i pozwolić sobie na doświadczenie bólu, pojawiłby się nowy rodzaj poddania się i spokoju. Jednak łatwiej powiedzieć, niż zrobić.
    Zawsze przeciwstawiałam się zmianom i bólowi. Zawsze chciałam przez to przejść jak najszybciej. Bardzo trudno było mi zaakceptować myśl, że musimy przyjmować wszystko, co nam się przydarza, dobre czy złe, wiedząc, że jest to łaska Boska.
    Jednak teraz mam nowe narzędzia praktyki duchowej i moje nowe podstawowe przekonania. Wierzę w Ciebie, Swami, i w Twoją bezwarunkową Miłość. Wierzę, że w bólu tkwi wzrost i uważam, że jest to niezbędny etap, przez który muszę przejść. Jednak czuję się teraz od Ciebie dalej niż kiedykolwiek wcześniej. Moje myśli to gmatwanina, a moja radość wydaje się być przyćmiona przez mój opór wobec tego procesu. Baba, potrzebuję Cię, abyś pomógł mi się uwolnić, abyś mnie złamał, abym mogła płakać nie tylko łzami bólu, ale łzami radości i oddania.
    Drogi Swami, proszę cię tylko o jedno. Pozostań ze mną, a raczej pozwól mi być świadomą Twojej obecności przez całą podróż tego życia, wtedy wszystko będzie mile widziane.
     W listopadzie 1987 roku zostałam wolontariuszką w hospicjum i zdecydowałam się uczestniczyć w pięciodniowych warsztatach Elisabeth Kubler-Ross „Życie, śmierć, przejście”. Wiedziałam, że mam, jak to nazywa Elisabeth, „niedokończone sprawy”. Przez lata powtarzałam: „Myślę, że moje zapchane zatoki to stłumione łzy”. Poczułam, że im bardziej będę w kontakcie ze sobą, tym lepiej będę mogła pomagać tym, którzy są blisko śmierci, a także ich rodzinom.
    Gdybym wiedziała, co będzie się działo na tych warsztatach, uciekłabym daleko. To co usłyszałam było niewiarygodne. Niektórzy ludzie próbowali popełnić samobójstwo, niektórzy umierali na raka lub AIDS, inni byli ofiarami przemocy i molestowania, jeden był weteranem wojny w Wietnamie, który widział, jak setki jego kolegów zostało zabitych lub okaleczanych. Uczestnicy warsztatów stawali przed grupą, liczącą prawie dziewięćdziesiąt osób, i w kilku słowach, głównie wyrażając uczucia, opowiedzieli o swoich problemach, wyjawiając swoje najgłębsze zranienia, ból i złość. I przerażające było to, co się może stać, gdy otworzy się Puszka Pandory! W pewnym momencie czułam się tak przerażona, że chciałam wyjść. Modliłam się do Baby: „Jeśli mam tu być, to daj mi znak – prawdziwy znak – nic niejasnego czy abstrakcyjnego. Chcę WYRAŹNEGO znaku”. W ciągu kilku godzin dowiedziałam się, że jeden z ośmiu trenerów był wielbicielem Sai Baby!
    Po jakimś czasie, gdy stało się jasne, że nasi trenerzy doskonale radzą sobie z tymi emocjami, poczułam się mniej przerażona. Po tym, jak czterdzieści osób przeszło przez ten proces, zaczęłam dostrzegać, że każdy cierpi z powodu żalu, wściekłości i bólu, choć w różnym stopniu. Nie jesteśmy różni, różnią się tylko okoliczności naszego życia.
    Pewnego ranka, kiedy siedziałam w medytacji, zdałam sobie sprawę, że mogę po prostu stanąć przed grupą i nie wiedzieć dlaczego – po prostu zaufać. Potem, kiedy uporałam się z moim paraliżującym strachem, przyszły mi do głowy dwie myśli: przez lata wyznaczałam sobie granice i broniłam się, ale nie było to już konieczne, ponieważ nie miałam już nikogo, z kim mogłabym „przebywać razem”, bo moje dzieci dorosły; mieszkałam teraz sama. Nie musiałam już dowodzić ani kontrolować. Jedyne, co musiałam zrobić, to „odpuścić” i wpuścić Swamiego.
     Pamiętam tylko fragmenty tego, co powiedziałam grupie, ale dobrze pamiętam towarzyszące temu uczucia. Najpierw zadedykowałam to wystąpienie Babie…  inaczej w ogóle nie mogłabym tego zrobić. Opowiadałam o zgonach w mojej rodzinie i kryzysach szpitalnych. Powiedziałam, że zawsze miałam ogromne poczucie odpowiedzialności i byłam „silną” osobą.      Wiedziałam, że jestem pełna smutku i chciałam płakać, ale płacz był dla mnie trudny. W końcu straciłam kontrolę i zaczęłam delikatnie płakać. Ale naprawdę chciałam szlochać i wyrzucić z siebie wszystko.
     Następnie zapytano mnie, czy chcę przejść do innego pokoju i popracować w samotności nad uwolnieniem smutku. Leżałam tam na plecach i szlochałam, myśląc o mojej matce, ojcu, bracie i moich dzieciach oraz o tym, że nie byłam idealną matką, wypłakując cały mój smutek, gdy każdy z nich przychodził mi na myśl. Za każdym razem, gdy czułam, że utknęłam, modliłam się do Baby, aby pozwolił mi zachować otwartość i przyjął mój ból. Kilka razy chciałam porozmawiać, ale trener powiedział: „Żadnych słów, tylko dźwięki”. Wiedziałam, że to jest dla mnie idealne, bo chociaż zazwyczaj intelektualnie wiedziałam, co czuję, nie zawsze pozwalałam sobie na to, aby to poczuć. I chociaż zawsze strasznie bałam się utraty kontroli, tym razem zaufanie do Baby pozwoliło mi się od tego uwolnić.
     Ból w pokoju zdawał się zmniejszać, gdy więcej osób nawiązało kontakt ze sobą. Miłość i wsparcie ze strony grupy były absolutnie zdumiewające. Czułam, że już nigdy nie będę w stanie tak surowo oceniać innych ani siebie, tak głębokie było moje uczucie empatii i więzi z nimi wszystkimi. Zaczynałam zdawać sobie sprawę, że było to święte doświadczenie. Ostatniego wieczoru odbyło się przyjęcie. Wszyscy byli w wesołym nastroju, świętując swoje uwolnienie i wzmocnienie. Ja natomiast zaczęłam powoli się wycofywać, czułam się przestraszona i mała. Na koniec wszyscy tańczyli, a ja poczułam się bardzo odłączona, płaczliwa i przerażona. Takie uczucia były mi obce. Zwykle mam poczucie pewności siebie i przynależności do grupy.
     Zaczęłam płakać nie kontrolując tego. Bardzo się przestraszyłam, ponieważ czułam się bezsilna. Byłam ofiarą, która na nowo przeżywała dziecięcy strach przed ojcem, który tak często odczuwałam przed ukończeniem 11 lat. Poprzednia terapia przywróciła mi pamięć tego wydarzenia, ale nigdy wcześniej nie wyraziłam w pełni prawdziwego strachu i bólu, uczucia bycia ofiarą. Zastanawiałam się, czy kiedykolwiek wyzdrowieję i znów poczuję się silna? Wiedziałam tylko, że Baba był ze mną i że „smutek” małej dziewczynki wewnątrz mnie –smutnej i przestraszonej – był uzdrawiający. Zdałam sobie sprawę, że tylko kochając ją i w pełni akceptując to doświadczenie, uwolnię się od trwającego całe życie przymusu bycia „odpowiedzialną i kontrolującą”.
Któregoś wieczoru, kilka dni po zakończeniu warsztatów, kiedy poczułam się bardzo smutna, przypomniałam sobie, że Baba mówi nam, abyśmy się do Niego zwracali. Poszłam więc do ołtarza i zaczęłam śpiewać nabożne pieśni. Kiedy śpiewałam:
Jesteś moją matką, jesteś moim ojcem
Jesteś moim najbliższym krewnym...
      Płakałam jak dziecko. Śpiewałam tę pieśń w kółko, pozwalając łzom płynąć. Naprawdę tęskniłam za Bogiem. Poczułam wtedy, że ja, ze swoim małym ego, tak naprawdę nie wiem, jak żyć i jak kochać, i że muszę nawiązać kontakt z Babą, moim wyższym Ja. Chyba potrzebowałam tych warsztatów, chociaż uważałam je za brutalną formę oczyszczenia. Ale modliłam się o to wszystko. Modliłam się, aby moje serce zostało otwarte, abym mogła płakać łzami radości, abym mogła się poddać, abym mogła służyć z prawdziwą bezwarunkową miłością i abym mogła być bliżej Swamiego, mojego wyższego Ja, bo ja też jestem Bogiem.
      Po przepłakaniu wielu godzin (pamiętasz, jak nie mogłam płakać?), zdałam sobie sprawę, że muszę sobie wybaczyć, że nie byłam doskonała, zwłaszcza wobec moich dzieci, mimo że robiłam wszystko, co mogłam, z tym kim byłam i gdzie się znajdowałam. Tylko wtedy, gdy wybaczę sobie, będę mogła wybaczyć innym, tylko wtedy będę mogła uwolnić się od nawyku kontroli i pozwolić wszystkim być takimi, jakimi są i gdzie są, i nie próbować ich zmieniać.
Teraz wiem, co to znaczy, gdy mówi się nam, że musimy powitać ból, ponieważ musimy zaakceptować wszystko, aby być całością. Jednak jak trudno jest przyjąć cierpienie i zawsze pamiętać, że ból służy naszemu duchowemu wzrostowi. Jestem bardzo wdzięczna za moje doświadczenie z Babą, bo teraz wiem, że za wszystkimi bólami i przyjemnościami życia istnieje miejsce, w którym jesteśmy kompletni i doskonali, miejsce poza ciałem, umysłem i myślami.

***

     W tym stanie pojechałam do Indii w połowie grudnia 1987 roku. W noc poprzedzającą wyjazd do aszramu byłam bardzo spięta z powodu zmartwień i tęsknoty. Towarzyszyła mi moja 20-letnia córka i bardzo się denerwowałam, co pomyśli o Babie i aszramie. (Swoją podróż do Indii i Babę postrzegała jako studium antropologiczne!) W głębi serca pragnęłam, aby Baba zdobył ją tak, jak zdobył mnie, albo przynajmniej chciałam, aby uwierzyła w Boga. Ciągle próbowałam odłączyć się od tej plątaniny myśli, oddając je Babie, ale one wciąż wracały. Wtedy zdałam sobie sprawę: jeśli nie mogę oddać ich Swamiemu i zaufać, że ją tu sprowadził i że się nią zaopiekuje, oznacza to, że nie mam w Niego wiary i cała moja sadhana (praktyka duchowa) poszła na marne.
    Kiedy uświadomiłam to sobie, zalałam się łzami. Gorąco modliłam się o dwie rzeczy: „Baba, proszę, daj mi jakiś znak Twojej miłości, trochę uwagi, kiedy przybędę”. Oraz: „Proszę, pozwól mi całkowicie skoncentrować się na Tobie i aby moje przywiązanie do córki nie odciągało mnie od Ciebie”.
Powiedzieć, że moje modlitwy zostały wysłuchane, to za mało. Następnego dnia podczas pierwszego darszanu podszedł do mnie Baba i zapytał, skąd jestem. Byłam zaskoczona. Nigdy wcześniej nie rozmawiał bezpośrednio ze mną.
    „Skąd jestem?”. Powiedziałam oszołomiona. „Z Nowego Jorku”. I w mgnieniu oka zniknął. Płakałam cicho, a córka delikatnie pytała, czy wszystko w porządku. Następnego ranka podczas drugiego darszanu siedziałam w pierwszym rzędzie. Baba ponownie zapytał mnie, skąd jestem. Tym razem byłam przygotowana.
„Nowy Jork” – powiedziałam, spodziewając się, że pójdzie dalej.
„Ilu was?” zapytał.
„Troje” – powiedziałam.
„Chodźcie!”.
     Nagle wiedziałam, że ja, moja córka i przyjaciółka idziemy na interview. Zalałam się łzami radości, wdzięczności, miłości i odczułam ulgę.
Baba był doskonałym gospodarzem. Zabawiał Swoich gości, aby poczuli się jak w domu. Najpierw zmaterializował wibhuti dla kobiet, które smakowało i pachniało jak z piekarni. Potem mówił przez chwilę, ale byłam tak zajęta płaczem, że nic nie słyszałam dopóki nie zobaczyłam, jak podnosi prawą rękę i mówi: „Cała moc jest w tej dłoni. To jest boska moc”. Następnie zapytał kogoś: „Czego chcesz?”. Z jego ręki wyszedł zegarek dla młodego studenta (ustawiony na właściwą godzinę), a następnie lingam dla chorego syna Włoszki. Zmaterializował również pierścień dla mężczyzny z Niemiec. Na pierścieniu był wizerunek Baby. Podał go wszystkim, aby mogli zobaczyć, i zapytał mężczyznę: „Wolisz Babę czy Jezusa?”. Kiedy mężczyzna nie odpowiadał, Swami dodał: „Wiem. Chcesz Jezusa”. Dwukrotnie dmuchnął w pierścień i na pierścieniu pojawił się wizerunek Jezusa.
Za każdym razem, gdy Baba pytał kogoś, czego pragnie, powtarzałam sobie: „Chcę tylko miłości, pokoju i samorealizacji”. Ciągle pamiętałam, jak Baba mówił, że daje nam to, czego chcemy, abyśmy chcieli tego, co On chce nam dać, czyli uświadomienie sobie naszej własnej boskości. Pomyślałam też, że Baba nazywa te cuda „błachostkami” w porównaniu z tym, co naprawdę może nam dać. W dalszej części interview Baba zwrócił się do pewnej kobiety i powiedział:
„Gdzie jest twoja dżapamala?”.
„Co?” ‒ powiedziała.
„Gdzie jest twoja mala?” ‒ powtórzył Baba.
„Co?” – powiedziała ponownie.
„GDZIE JEST TWOJA DŻAPAMALA?” ‒ powtórzyliśmy wszyscy.
      Wszyscy się śmiali, kiedy w otwartej dłoni Baby pojawiła się kryształowa dżapamala, złożona z 108 koralików. Była taka długa... taka duża, że zajęło trochę czasu, zanim wydostała się z Jego dłoni. Odbyło się to tak cicho. Byłam naprawdę zachwycona. Nie wiem, co się stało, ale nagle zapragnęłam dżapamalę – i to bardzo. Skąd wzięła się ta myśl, nie mam pojęcia. Nigdy wcześniej nawet nie myślałam o dżapamali i nigdy jej nie używałam. Powiedziałam sobie: „Dobrze, ustal swoje priorytety. Czy naprawdę chcesz dżapamalę? Nie. Pamiętaj, chcesz tego, co naprawdę ważne: pokoju, miłości, poznania swojego prawdziwego Ja”. To była ciężka walka, ale w końcu się uspokoiłam.
     Te manifestacje cudownie się ogląda, ponieważ stale przypominają o szerszej rzeczywistości. Ale to co pamiętam najbardziej, to łagodność i słodycz głosu Baby oraz Jego wszechogarniającą bezwarunkową miłość. To dla mnie było najbardziej zachwycające.
     Następnie Swami mówił nam o podejmowaniu decyzji. Powiedział, że powinniśmy zadać sobie pytanie: „Czy to dobre? Czy to złe?”. Powinniśmy poczekać i podjąć decyzję – nie kierując się intelektem, ale sumieniem i sercem. Mówił o edukacji i o tym, że nauka z książek nie wystarczy. Musimy wyjść poza umysł i ciało, kierując się sumieniem i intuicją.
     Baba powiedział mi wprost, że mój umysł to kłębek pragnień. Na początku to mnie zdziwiło, ponieważ nie potrzebuję i nie pragnę wielu rzeczy. Wtedy przypomniały mi się wszystkie moje pragnienia poprzedniego wieczoru, kiedy tak bardzo martwiłam się o moją córkę. Powiedział mi, że czasami używam „ostrych słów” i „zbyt wielu”. Jakie to prawdziwe. Odkryłam wówczas, jak łatwo jest zaakceptować jego pełną miłości krytykę. Powiedział też, że jestem „dobrą kobietą”. Atmosfera wydawała mi się bardzo wesoła i lekka. Czułam się szczęśliwa. Nagle zapytałam Babę, czy mogę dostać jego chusteczkę.
„Chcesz moją chusteczkę?”.
„Tak, Swami”.
„Później, kiedy znów się zobaczymy, porozmawiamy na osobności”.
„Masz na myśli inne życie?” ‒ zapytałam. Może to zabrzmi odważnie lub niegrzecznie, ale zostało to powiedziane w lekki, humorystyczny sposób. Swami uśmiechnął się i powtórzył, że zobaczymy się ponownie i porozmawia ze mną na osobności. Modliłam się, aby to oczekiwanie nie zawładnęło mną.
Baba wstał z krzesła i wszyscy zaczęli dotykać i całować Jego stopy. Przypomniałam sobie, że kiedy po raz pierwszy zauważyłam ludzi to robiących, powiedziałam sobie: „Nie ja. To jest indyjski zwyczaj”. Ale teraz zaczynałam rozumieć znaczenie padnamaskaru. Oznacza to poddanie się stopom Pana, co ostatecznie oznacza poddanie się samemu sobie. Więc z wielką ostrożnością nachyliłam się i nieśmiało pocałowałam jego stopę.
Ostatnią rzeczą, jaką zrobił Baba, było rozdanie paczuszek wibhuti i wszyscy wyszliśmy z pokoju przepełnieni pięknem i dobrocią Swamiego. Dopiero kilka godzin później uświadomiłam sobie, że podczas interview w ogóle nie martwiłam się o moją córkę – byłam całkowicie zanurzona w naszym słodkim Panu.
     Pomyślałam, że od tego momentu będę siedziała w tylnym rzędzie i nie martwiła się tym. Jednak tego popołudnia znów byłam w pierwszym rzędzie. Baba podszedł, spojrzał bezpośrednio na mnie i powiedział: „Bardzo, bardzo szczęśliwy”. I znowu płakałam, tym razem z radości.
     Cała ta podróż była pełna łaski. Po miesiącu spędzonym w aszramie wyjechałam na dwutygodniową wycieczkę po Indiach. Kiedy wróciłam na ostatnie trzy tygodnie, moje doświadczenia były zupełnie inne.
Tym razem czułam się bardzo spokojna. Następnego dnia po powrocie zachowałam milczenie i doświadczyłam niesamowitego uczucia błogości przez cały czas popołudniowego darszanu i bhadżanów. Mój umysł wciąż gadał, ale po raz pierwszy rozmowa stała się tłem, a błogość pierwszym planem. Postanowiłam nadal zachować milczenie podczas posiłków, darszanów, bhadżanów i czekania w kolejkach; rozmawiać tylko wtedy, gdy jest to absolutnie konieczne. Baba zachęca oczywiście do milczenia i teraz widzę, jak wiele traci się na niepotrzebne gadanie. Przez około pięć lub sześć dni nie potrzebowałam ani nie pragnęłam żadnej osobistej uwagi, ponieważ czułam głębokie wewnętrzne połączenie z Babą, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Z tym głębszym połączeniem przyszła świadomość jedności – były chwile, kiedy uśmiechał się do kogoś innego, a ja czułam, że uśmiechał się do mnie, a czasami byłam w stanie odczuwać radość innych, gdy otrzymywali błogosławieństwo Baby ‒ padnamaskar.
     Tak więc pierwszy tydzień po powrocie do aszramu, był piękną wewnętrzną podróżą – żadnych trosk, żadnych potrzeb, tylko wewnętrzna błogość. A potem, zgadnijcie co? Kolejne interview. Tym razem prywatne. Byłam zupełnie nieprzygotowana. W chwili, gdy wezwano mnie na drugie interview, moja błogość i wewnętrzna więź ze Swamim zniknęły. Prawdę mówiąc, przez cały czas byłam prawie niema, co, jak wiem, było dziełem Swamiego. Tak, nadal byłam w stanie płakać z radości, ale mój zazwyczaj bystry umysł był po prostu nieobecny. Wydawało mi się, że jestem w innym wymiarze.
     Podczas tego interview jedną z zagadkowych rzeczy, które powiedział mi Baba, było słowo: „temperament” (ang. temper). Delikatnie temu zaprzeczyłam, ponieważ rzadko się złoszczę. Zwykle wyrażam swoje uczucia w danej chwili, aby nie zostały stłumione. Ale Swami powtórzył: „temperament”. Powiedział to słodko i wiedziałam, że jeśli to powiedział, to musi mieć rację.
     Przez cały dzień doprowadzało mnie do szaleństwa to słowo. W końcu mnie olśniło. Istniało jeszcze inne jego znaczenie. Kiedy się dowiedziałam, co to jest, mogłam płakać z radości: było tak doskonałe, a w rzeczywistości dowodziło – bez cienia wątpliwości – że Baba mnie znał. Tak, zapomniałam, że „temper” oznacza także uelastycznienie, zmiękczenie, jak przy hartowaniu złota.
     Kiedy prywatne rozmowy dobiegły końca, wszyscy zaczęli wyciągać zdjęcia, książki, skrawki papieru, aparaty fotograficzne lub inne rzeczy, aby Baba mógł je podpisać, jako trwałą pamiątkę od Niego. Byłam zupełnie nieprzygotowana – co wydawało się być jednym z motywów mojej podróży. (Cokolwiek oczekiwałam, nigdy się nie zdarzyło. A czego się nie spodziewałam, zawsze się działo.) Siedziałam tam raczej smutna, gdy nagle sobie przypomniałam.
„Swami” – zapytałam nerwowo. „Czy mogę dostać Twoją chusteczkę?”.
„Nie teraz” – odpowiedział krótko.
A potem zupełnie zmieniając nastrój, z figlarnymi błyskami w oczach, podniósł chusteczkę i udając złość, rzucił ją we mnie, jakby uspokajał dziecko. Serce mi topniało i szybko schowałam chusteczkę na piersi.
Kiedy Baba wstał, dając znać, że spotkanie dobiegło końca, był to dla mnie szczególny moment, który na zawsze zapamiętam w myślach i w sercu. To był moment, w którym Baba pokazał, że mnie zna. Był ze mną podczas warsztatów Kubler-Ross, kiedy na nowo odkrywałam w sobie małą dziewczynkę i uczyłam się otwierać na ból, kiedy dopiero zaczynałam poddawać się Jemu. Tak, Baba wiedział dokładnie, czego potrzebowałam. Siedziałam tuż przed Nim i poprosiłam o padnamaskar.
„Proszę, weź” – powiedział Swami, wstając. Cierpliwie czekał, aż ucałowałam obie stopy.
     Potem, gdy się odwrócił ode mnie, trzymając w ręku koszyk pełen paczuszek wibhuti, cicho mu powiedziałam: „Kocham cię, Baba. Jesteś moją matką i moim ojcem”.
     Powoli odwrócił się do mnie i z miłością tysiąca matek powiedział: „a ty jesteś moją córką”.
Tak jak kochająca matka troszczy się o swoje dziecko, jeśli ktoś oddał swoje życie Bogu z pełną wiarą w Niego, tak Pan troszczy się o tego wielbiciela; nie trzeba się o nic martwić.
‒ Śri Sathya Sai Baba
źródło: Transformation of the Heart – Stories by Devotees of Sathya Sai Baba (Transformacja Serca – historie wielbicieli Sathya Sai)  ‒ tłum. E.GG. 

 

Stwórz darmową stronę używając Yola.