W poszukiwaniu Miłości
Bea Flaig

       Od czego powinna zacząć się moja historia, kiedy będę chciała opowiedzieć o mojej miłości do Sathya Sai Baby i o tym, jak zmienił moje życie? Ponieważ nasze życie jest tak bardzo wplecione w czas i przestrzeń, jest w tak dużym stopniu częścią naszych doświadczeń, ludzi, których znamy, i tych, których znamy, a nie zdajemy sobie sprawy – ponieważ jest o wiele więcej historii o naszym Bogu ‒ pozwólcie, że napiszę to, co mówi mi serce.
Wiem, że przez całą moją młodość szukałam Źródła, z którego będę czerpać, by czynić dobro i dostrzegać dobro. Wierzyłam, że to mój umysł, gdyż nigdy nie nazwałabym Bogiem brodatego starca w niebiosach.
      Później odkryłam, że wielu szukało tak samo jak ja, ale wyobrażali sobie inną formę Boga, który mógł i zrobiłby dla nich wszystko. Wierzyłam, że człowiek musi zrobić coś dla siebie i szukałam sposobu, w jaki mogłabym się poprawić na Ziemi. Z czasem moje ego miało zostać przekształcone.
      Stopniowo, dzięki mojej pierwszej nauczycielce, Hildie Charlton, zaczęłam rozumieć znaczenie Boga i duchowości. To przez Hildę zostałam doprowadzona do wcielonego Boga, Sathya Sai. Moje serce zostało zdobyte powoli, bo to najpewniejszy sposób w moim rozwoju. Wytrwale trzymam się raz uchwyconej miłości w obliczu wszelkich przeciwności losu, gdyż jest to mocny fundament.
     W 1974 roku, kiedy po raz pierwszy wkroczyłem na ścieżkę chwały, napisałam następujący wiersz:

Dziecko w średnim wieku
Szuka miłości,
Ale nie fizycznej.
Dorosła, jak dziecko
Szukająca swego światła,
Święta, duchowa.

     Pamiętam, że zastanawiałam się, dlaczego to napisałam – co to naprawdę znaczy? Tydzień później moje zakłopotanie przybrało formę lamentu:

Miłość, wdychaj ją
Miłość, wydychaj ją
Nie mogę
Biedna Bea, chce wierzyć
Ale nie może!
i skończyło się na:
Miłość, wdychaj ją
Miłość, wydychaj ją
Nie mogę!
Biedna dziewczyna, pragnie wiary
Ale nie może uwierzyć.

      Próbowałam wierzyć, ale miałam ogromne trudności. Ci z nas, którzy przez wiele lat żyli bez świadomości Boga w sercach, którzy prowadzili życie pozbawione wiary w cuda, w moc modlitwy i uzdrawiania, mogą obudzić się jedynie przez Miłość, czystą, bezwarunkową Miłość – jakaś część mnie wiedziała o tym nawet wtedy, gdy lamentowałam.
      W miarę jak postępowałam ścieżką, medytując przez wiele godzin, byłam zdecydowana znaleźć odpowiedzi na pytania: „Kim jest Bóg?”, „Kto to jest Bóg?”. Mój ograniczony umysł zaczął być świadomy nowego świata. Widziałam ludzi uzdrawiających. Słyszałam historie, które szokowały mnie. Widziałam, jak wibhuti materializowało się na obrazach i posążkach w moim domu.
Ale umysł to demon! Bez względu na to, jakich cudownych wydarzeń byłam świadkiem lub o których słyszałam, zawsze obecny był wątpiący umysł, wyczarowujący materialne przyczyny wszystkiego.
      „Wszystko jest w tobie” – mówi Baba. Nie rozumiałam tej prawdy. Nie byłam świadoma atmy, duszy, to wszystko był mój umysł, mój intelekt, który był twórcą. (Śmieję się, gdy to piszę, bo rzeczywiście umysł tworzy – jest twórcą tej iluzji, w której żyjemy, ułudy, która cyklicznie zabiera nas od wyżyn radości do głębin rozpaczy.)
       Ale Bóg jest zawsze cierpliwy, zawsze łaskawy. Hilda nadal dzieliła się ze mną swoją miłością, opowiadając historie z 18-letniego pobytu w Indiach. Opowiedziała mi o cudach Sai Baby. Brzmiały fantastycznie, ale po prostu nie mogłem w nie uwierzyć. A potem twarz Swamiego zaczęła pojawiać się coraz częściej w moich medytacjach. „Wyobraźnia, obrazy umysłu” – pomyślałam.    Ale w końcu moje serce zaczęło bić.
      Mam małą  teorię na temat naszej drogi do Boga. Kiedy jest ciężko i nie robimy postępów tak, jak byśmy tego chcieli, kiedy już prawie się poddajemy, dzieje się coś, co wprawia nas w osłupienie, coś, co pozwala nam doświadczyć Boga i stajemy się już uzależnieni! Wiemy, że musimy iść dalej, nie rezygnując nigdy z poszukiwania kolejnej wizji Boga, kolejnego doświadczenia euforii w morzu błogości.
      Opowiadam tę historię, ponieważ przez te wszystkie lata trzymała mnie na ścieżce pomimo wielu godzin rozpaczy. Otworzyła drzwi do innego poziomu świadomości, a wspomnienia o nim wciąż przypominają mi, czym jest prawdziwa Miłość. Prawdę mówiąc, co jeszcze jest godne naszych aspiracji?
To był rok 1975. Spędzałam wiele godzin na medytacji – przed pracą, w jej trakcie, po pracy, w środku nocy. Wydawało mi się to poza moją kontrolą. Każdą medytację kończyłam słowami: „Boże, ukaż mi się”. Wydawało się, że nic mnie nie zadowala, ani dotyk spokoju, ani przypływy miłości, ani obrazy, które się pojawiały, gdyż wątpliwości zawsze budziły niepokój. Poczułam się niespełniona.
      Bardzo dobrze pamiętam tę noc. Mój mąż przyniósł do domu posążek Ganeszy. W chwili, gdy mi go pokazał, odczułam przyciąganie. Było to coś, czego nie rozumiałam, ale czułam, jak wnika we mnie ciepło, a kiedy go dotknęłam energia uderzyła mnie między oczy. Kiedy po kolacji weszłam do sypialni, w której zostawiliśmy posążek, zauważyłam, że jest na nim wibhuti.
     „Medytuj, medytuj” – wołało moje ciało. Podniosłam figurkę, weszłam do pokoju przeznaczonego na pudże (modlitwę) i usiadłam przed ołtarzem. Wciąż trzymając Ganeszę w dłoni, powtarzałam mantrę poruszając koralikami dżapamali. Przepełniło mnie silne pragnienie, aby wiedzieć, co mówili mędrcy, aby doświadczyć chwały, o której mówili święci. Czułam, jak każda część mnie wola o zrozumienie, o bycie dzieckiem Boga. Wzywałam każde imię, jakie przyszło mi do głowy – każdego świętego, każde święte imię, ale nie wezwałam Sai Baby. Nie potrafię powiedzieć dlaczego, ale nie wymieniłam Jego imienia.
     A gdy wołałam i błagałam, dręczyły mnie wątpliwości. Zaczęły mnie atakować złe myśli:  „Ty głupia, Boga nie ma… Nie można im ufać… Czy nie wiesz, że to wszystko kłamstwo…”. Ciągle powtarzały się paskudne myśli o Bogu, o mojej drodze, o ludziach, którym wierzyłam, wszystko przychodziło do mnie. Nie wiedziałam, o co w tym wszystkim chodzi i jak to się stało. Byłam obserwatorem oglądającym przerażającą scenę. Czułam narastający strach, a potem stałam się silniejsza i usłyszałam jak z wielką determinacją mówię: „Odejdź. Nie chcę cię słuchać. Odejdź, nie wierzę ci. Nie wiesz, o czym mówisz. Chcę Boga!”. Pamiętam to doświadczenie. Pamiętam determinację. Wiem też, że coś się wydarzyło, że istniała niewytłumaczalna przestrzeń czasu, a następną rzeczą, jaką pamiętam, był otwór nade mną i zostałam wciągnięta w morze bezkresu, wszechświat gwiazd, wciąż rozszerzający się…..  i błogość zaczęła przeze mnie przepływać, obmywając mnie, kochając mnie i usłyszałam głos, gdzieś daleko w oddali, głos, który rozpoznałam jako ja, ale nie ja. Usłyszałam, jak mówię: „Oddaję się Tobie, Sai Babo”. Sai Babo! Sai Baba, imię, którego nawet nie wypowiedziałam! Sai Baba, Bóg, który dotknął mojej duszy!
      Tej nocy spałam i śniło mi się, że mnie pochowano w grobie, a wokół mnie ludzie wesoło tańczyli. Nie czułam strachu ani wyrzutów sumienia. Kiedy obudziłam się rano, sen wciąż był we mnie żywy. Czułam, że było to związane z moim doświadczeniem medytacyjnym, co oznaczało śmierć mojego starego ja i ponowne narodziny. Tego lata zaplanowałam moją pierwszą wizytę do Indii, aby zobaczyć Swamiego w Jego fizycznej formie.
Chciałabym móc powiedzieć, że naprawdę narodziłam się na nowo i że moje myśli, słowa i czyny stały się zawsze czyste. Nie. Chociaż zostałam pobłogosławiona przez Boga, wciąż musiałam zasłużyć na to królestwo, jeśli miało ono być moje na zawsze!
       Moja pierwsza wizyta u Swamiego była niesamowita pod każdym względem. Nie będę w tym momencie zagłębiała się w wszystkie historie, to te wszystkie warstwy, które Swami musiał odsłonić. Odbyła się natychmiastowa rozmowa, która wywołała wielki podziw i ból. Potem, po okresie bycia całkowicie ignorowaną, nastąpił dreszczyk emocji związany z przebywaniem w Jego obecności na ślubie i wreszcie rozkosz kolejnej rozmowy przed wyjazdem do domu.
      Wciąż jednak wiele pytań zostało bez odpowiedzi. Byłam tak pochłonięta własnym postępem w kierunku Boga, że nie widziałam Boga przed sobą, ani nie mogłam zobaczyć Boga w sobie. Rzeczywiście, widziałam pełen gracji krok Baby, Jego uśmiech, który rozgrzewał wszystkich, uzdrowienia niektórych niepełnosprawnych osób, których przyjął na audiencje – ale to nie pozostało w mojej pamięci.
      „Swami, mów do mnie, ucz mnie bezpośrednio, rozwiąż wszystkie moje problemy” – krzyczałam, a moje światowe ego przerastało przebłysk boskości, jaki został mi dany. I tak mijały lata. Wróciłam do Indii, do Jego lotosowych stóp, otrzymałam audiencje, błogosławieństwa, materializacje, a mimo to płakałam. Bóg zawsze wydawał się krok poza moim zasięgiem. Nie byłam studentką teozofii, moja znajomość Biblii i innych świętych ksiąg była znikoma. Nie miałam kontaktu ze zjawiskami parapsychicznymi ani z postrzeganiem trzecim okiem. Jednak moje myśli zaczęły się zmieniać, bo zaczęłam sobie mówić: „Z pewnością gdzieś na tej ścieżce przydam się. Mogę w jakiś konkretny sposób służyć Bogu”.
      Powoli rozwijała się także świadomość, że mam służyć jako Jego narzędzie. W pewnym momencie przeczytałam deklarację Swamiego: „Końcem Edukacji jest Charakter”. Nareszcie to była wiadomość dla mnie! Czyż nie byłam nauczycielką? Dlaczego więc nie zastosować tych pomysłów na zajęciach? Zagłębiłam się w program Bal Wikas i w to, jak mogę go wykorzystać w pracy z moimi uczniami w systemie szkół publicznych. Rezultaty były niesamowite. To mogłoby się udać! Kiedyś kładłam się spać zmartwiona, jak stawić czoła kolejnemu dniu sprzeczek w klasie, braku szacunku dzieci do siebie nawzajem i braku poczucia własnej wartości i budziłam się z tymi samymi obawami. Teraz zaczęłam odczuwać zmianę, promyk nadziei, świadomość, że praca z Wartościami zmieni dzieci. Bóg dał mi kolejną szansę, szansę naprawienia błędów, które popełniłam w wychowaniu własnych dzieci, szansę, abym mogła się przydać w tym życiu.
     I zmiany się rozpoczęły. Zmiany nie dotyczyły tylko dzieci, ale i ja się zmieniłam. Stałam się lżejsza, swobodniejsza, bardziej szczęśliwa. To, co tak bardzo mnie bolało, zaczęło zanikać. Wiedziałam, jaka będzie moja przyszłość. Musiałam zgłębić to, co Swami nazywał Edukacją w Wartościach Ludzkich.
      Złożyłam więc wniosek o urlop naukowy, aby napisać program nauczania w Wartościach Ludzkich do wykorzystania w szkołach publicznych w moim okręgu. Nastąpiła we mnie kolejna wielka przemiana. Zawsze martwiłam się o pieniądze, a teraz stanęłam w obliczu obniżki wynagrodzenia i wielu planów podróży, ale wcale się tym nie martwiłam. Nie jestem pewna, skąd uzbierało się wystarczająco dużo pieniędzy, ale tego roku byliśmy z mężem w Kanadzie, Izraelu, Francji i w Indiach. Podczas podróży zapoznawałam się z wieloma istniejącymi programami opartymi na Wartościach Ludzkich.
      Latem 1983 roku ponownie przybyłam do Indii, tym razem, aby wziąć udział w Międzynarodowej Konferencji na temat Wychowania w Wartościach Ludzkich. Wiedziałam, że tutaj znajdę moją odpowiedź, ale nie wiedziałam, że w WWL odnajdę coś więcej niż tylko moją powinność.
      Baba był uroczy i uprzejmy, jak zawsze. Podczas darszanu mówił uczestnikom z Nowego Jorku: „Tak, tak. Zobaczymy się”. Często powtarzał to mojemu mężowi i innym osobom po męskiej  stronie. To nigdy się nie stało! To był pierwszy raz, kiedy nie udzielił nam interview. Ale ja też nie byłam tą samą osobą. Przyłapałam się na tym, że słucham każdego słowa, które Baba wypowiadał w Swoich dyskursach w Purnaćandrze. Każdy dźwięk, który od Niego pochodził, był dla mnie klejnotem. Gościł nas, obdarzając bezwarunkową Miłością i pokazując Swoją prawdziwą Naturę. Po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że rzeczywiście jestem w obecności Boga. Wiedziałam teraz, co to znaczy.
     Przychodził na nasze małe spotkania, obiecując: „Nikt nie wyjdzie bez odpowiedzi na swoje pytania”. I tak to się stało. Pozwolono nam zadać pisemne pytania, na które On udzielił odpowiedzi. Byliśmy w Jego obecności godzinami. Niezmiennie, gdy pojawiał się u mnie nowy problem, słyszałam, jak podaje mi rozwiązanie, nawet gdy mówił na inny temat. Trwało to kilka dni, a Jego wspaniałomyślność mnie przerosła. Musiałam zacząć poważnie myśleć o tym, jak mogłabym służyć.
     Baba karmił nasze umysły, serca, dusze, a nawet ciała. Kiedy podawano lunch w stołówce, patrzyliśmy z zachwytem, jak szedł między nami pytając, czy najedliśmy się, czy jesteśmy szczęśliwi… Zawsze dając, dając… „Ile można wziąć” – pomyślałam – „nie dając nic w zamian?”.
     To moje nowe narodziny, moja nowa praca. Zostałam obdarzona wiarą i zaufaniem. Wiem, czym naprawdę może być miłość. Dopóki Baba pozwoli mi pomagać w misji z wykorzystaniem Wychowania w Wartościach Ludzkich, będę tam. Nie sądzę, że oczekuje od nas, abyśmy byli specjalistami w nauczaniu WWL, ale raczej, że będziemy specjalistami w życiu, stawiając czoła wyzwaniom ze spokojem i miłością.
    Kończąc tę historię, przypominam sobie dzień, w którym zmarła moja matka. Pamiętam przysięgę, którą złożyłam, gdy byłam nastolatką przygnębioną stratą. „Kiedy dorosnę, zrobię coś dla tego świata. Pomogę wyleczyć raka”.
    Minęło już 45 lat i Bóg spełnił moje życzenie. Poddając się Mu, stałam się Jego narzędziem. Rak, który zżera nasz charakter, rak, który niszczy prawość na tym świecie, rak, który burzy nasz spokój i powoduje fizycznego raka – to jest rak, który obecnie leczy Sathya Sai Baba.
    W ten sposób przyniesie całej ludzkości Prawdę, Prawość, Pokój, Miłość i Niekrzywdzenie.

     Miłość w działaniu jest Właściwym Postępowaniem, tak jak mowa jest Prawdą, tak jak myśl jest Pokojem, zrozumienie oznacza Niekrzywdzenie. 

‒ Śri Sathya Sai Baba
-  tłum. E.GG.
 

 

Stwórz darmową stronę używając Yola.