Próbowałam
wierzyć, ale miałam ogromne trudności. Ci z nas, którzy przez wiele lat żyli
bez świadomości Boga w sercach, którzy prowadzili życie pozbawione wiary w
cuda, w moc modlitwy i uzdrawiania, mogą obudzić się jedynie przez Miłość,
czystą, bezwarunkową Miłość – jakaś część mnie wiedziała o tym nawet wtedy, gdy
lamentowałam.
W
miarę jak postępowałam ścieżką, medytując przez wiele godzin, byłam zdecydowana
znaleźć odpowiedzi na pytania: „Kim jest Bóg?”, „Kto to jest Bóg?”. Mój ograniczony
umysł zaczął być świadomy nowego świata. Widziałam ludzi uzdrawiających.
Słyszałam historie, które szokowały mnie. Widziałam, jak wibhuti materializowało się na obrazach i posążkach w moim domu.
Ale umysł to
demon! Bez względu na to, jakich cudownych wydarzeń byłam świadkiem lub o których
słyszałam, zawsze obecny był wątpiący umysł, wyczarowujący materialne przyczyny
wszystkiego.
„Wszystko
jest w tobie” – mówi Baba. Nie rozumiałam tej prawdy. Nie byłam świadoma atmy,
duszy, to wszystko był mój umysł, mój intelekt, który był twórcą. (Śmieję się,
gdy to piszę, bo rzeczywiście umysł tworzy – jest twórcą tej iluzji, w której
żyjemy, ułudy, która cyklicznie zabiera nas od wyżyn radości do głębin
rozpaczy.)
Ale
Bóg jest zawsze cierpliwy, zawsze łaskawy. Hilda nadal dzieliła się ze mną
swoją miłością, opowiadając historie z 18-letniego pobytu w Indiach.
Opowiedziała mi o cudach Sai Baby. Brzmiały fantastycznie, ale po prostu nie
mogłem w nie uwierzyć. A potem twarz Swamiego zaczęła pojawiać się coraz
częściej w moich medytacjach. „Wyobraźnia, obrazy umysłu” – pomyślałam. Ale w
końcu moje serce zaczęło bić.
Mam
małą teorię na temat naszej drogi do
Boga. Kiedy jest ciężko i nie robimy postępów tak, jak byśmy tego chcieli,
kiedy już prawie się poddajemy, dzieje się coś, co wprawia nas w osłupienie,
coś, co pozwala nam doświadczyć Boga i stajemy się już uzależnieni! Wiemy, że
musimy iść dalej, nie rezygnując nigdy z poszukiwania kolejnej wizji Boga,
kolejnego doświadczenia euforii w morzu błogości.
Opowiadam
tę historię, ponieważ przez te wszystkie lata trzymała mnie na ścieżce pomimo
wielu godzin rozpaczy. Otworzyła drzwi do innego poziomu świadomości, a
wspomnienia o nim wciąż przypominają mi, czym jest prawdziwa Miłość. Prawdę
mówiąc, co jeszcze jest godne naszych aspiracji?
To
był rok 1975. Spędzałam wiele godzin na medytacji – przed pracą, w jej trakcie,
po pracy, w środku nocy. Wydawało mi się to poza moją kontrolą. Każdą medytację
kończyłam słowami: „Boże, ukaż mi się”. Wydawało się, że nic mnie nie zadowala,
ani dotyk spokoju, ani przypływy miłości, ani obrazy, które się pojawiały, gdyż
wątpliwości zawsze budziły niepokój. Poczułam się niespełniona.
Bardzo
dobrze pamiętam tę noc. Mój mąż przyniósł do domu posążek Ganeszy. W chwili,
gdy mi go pokazał, odczułam przyciąganie. Było to coś, czego nie rozumiałam,
ale czułam, jak wnika we mnie ciepło, a kiedy go dotknęłam energia uderzyła
mnie między oczy. Kiedy po kolacji weszłam do sypialni, w której zostawiliśmy
posążek, zauważyłam, że jest na nim wibhuti.
„Medytuj,
medytuj” – wołało moje ciało. Podniosłam figurkę, weszłam do pokoju przeznaczonego
na pudże (modlitwę) i usiadłam przed
ołtarzem. Wciąż trzymając Ganeszę w dłoni, powtarzałam mantrę poruszając
koralikami dżapamali. Przepełniło
mnie silne pragnienie, aby wiedzieć, co mówili mędrcy, aby doświadczyć chwały,
o której mówili święci. Czułam, jak każda część mnie wola o zrozumienie, o
bycie dzieckiem Boga. Wzywałam każde imię, jakie przyszło mi do głowy – każdego
świętego, każde święte imię, ale nie wezwałam Sai Baby. Nie potrafię powiedzieć
dlaczego, ale nie wymieniłam Jego imienia.
A
gdy wołałam i błagałam, dręczyły mnie wątpliwości. Zaczęły mnie atakować złe
myśli: „Ty głupia, Boga nie ma… Nie
można im ufać… Czy nie wiesz, że to wszystko kłamstwo…”. Ciągle powtarzały się
paskudne myśli o Bogu, o mojej drodze, o ludziach, którym wierzyłam, wszystko
przychodziło do mnie. Nie wiedziałam, o co w tym wszystkim chodzi i jak to się
stało. Byłam obserwatorem oglądającym przerażającą scenę. Czułam narastający
strach, a potem stałam się silniejsza i usłyszałam jak z wielką determinacją
mówię: „Odejdź. Nie chcę cię słuchać.
Odejdź, nie wierzę ci. Nie wiesz, o czym mówisz. Chcę Boga!”. Pamiętam to
doświadczenie. Pamiętam determinację. Wiem też, że coś się wydarzyło, że
istniała niewytłumaczalna przestrzeń czasu, a następną rzeczą, jaką pamiętam,
był otwór nade mną i zostałam wciągnięta w morze bezkresu, wszechświat gwiazd,
wciąż rozszerzający się….. i błogość
zaczęła przeze mnie przepływać, obmywając mnie, kochając mnie i usłyszałam
głos, gdzieś daleko w oddali, głos, który rozpoznałam jako ja, ale nie ja.
Usłyszałam, jak mówię: „Oddaję się Tobie,
Sai Babo”. Sai Babo! Sai Baba, imię, którego nawet nie wypowiedziałam! Sai
Baba, Bóg, który dotknął mojej duszy!
Tej
nocy spałam i śniło mi się, że mnie pochowano w grobie, a wokół mnie ludzie
wesoło tańczyli. Nie czułam strachu ani wyrzutów sumienia. Kiedy obudziłam się
rano, sen wciąż był we mnie żywy. Czułam, że było to związane z moim doświadczeniem
medytacyjnym, co oznaczało śmierć mojego starego ja i ponowne narodziny. Tego
lata zaplanowałam moją pierwszą wizytę do Indii, aby zobaczyć Swamiego w Jego
fizycznej formie.
Chciałabym
móc powiedzieć, że naprawdę narodziłam się na nowo i że moje myśli, słowa i
czyny stały się zawsze czyste. Nie. Chociaż zostałam pobłogosławiona przez
Boga, wciąż musiałam zasłużyć na to królestwo, jeśli miało ono być moje na zawsze!
Moja
pierwsza wizyta u Swamiego była niesamowita pod każdym względem. Nie będę w tym
momencie zagłębiała się w wszystkie historie, to te wszystkie warstwy, które
Swami musiał odsłonić. Odbyła się natychmiastowa rozmowa, która wywołała wielki
podziw i ból. Potem, po okresie bycia całkowicie ignorowaną, nastąpił dreszczyk
emocji związany z przebywaniem w Jego obecności na ślubie i wreszcie rozkosz
kolejnej rozmowy przed wyjazdem do domu.
Wciąż
jednak wiele pytań zostało bez odpowiedzi. Byłam tak pochłonięta własnym postępem
w kierunku Boga, że nie widziałam Boga przed sobą, ani nie mogłam zobaczyć Boga
w sobie. Rzeczywiście, widziałam pełen gracji krok Baby, Jego uśmiech, który
rozgrzewał wszystkich, uzdrowienia niektórych niepełnosprawnych osób, których
przyjął na audiencje – ale to nie pozostało w mojej pamięci.
„Swami,
mów do mnie, ucz mnie bezpośrednio, rozwiąż wszystkie moje problemy” – krzyczałam,
a moje światowe ego przerastało przebłysk boskości, jaki został mi dany. I tak
mijały lata. Wróciłam do Indii, do Jego lotosowych stóp, otrzymałam audiencje,
błogosławieństwa, materializacje, a mimo to płakałam. Bóg zawsze wydawał się
krok poza moim zasięgiem. Nie byłam studentką teozofii, moja znajomość Biblii i
innych świętych ksiąg była znikoma. Nie miałam kontaktu ze zjawiskami
parapsychicznymi ani z postrzeganiem trzecim okiem. Jednak moje myśli zaczęły
się zmieniać, bo zaczęłam sobie mówić: „Z pewnością gdzieś na tej ścieżce
przydam się. Mogę w jakiś konkretny sposób służyć Bogu”.
Powoli
rozwijała się także świadomość, że mam służyć jako Jego narzędzie. W pewnym momencie
przeczytałam deklarację Swamiego: „Końcem Edukacji jest Charakter”. Nareszcie
to była wiadomość dla mnie! Czyż nie byłam nauczycielką? Dlaczego więc nie
zastosować tych pomysłów na zajęciach? Zagłębiłam się w program Bal Wikas i w to, jak mogę go
wykorzystać w pracy z moimi uczniami w systemie szkół publicznych. Rezultaty
były niesamowite. To mogłoby się udać! Kiedyś kładłam się spać zmartwiona, jak
stawić czoła kolejnemu dniu sprzeczek w klasie, braku szacunku dzieci do siebie
nawzajem i braku poczucia własnej wartości i budziłam się z tymi samymi
obawami. Teraz zaczęłam odczuwać zmianę, promyk nadziei, świadomość, że praca z
Wartościami zmieni dzieci. Bóg dał mi kolejną szansę, szansę naprawienia
błędów, które popełniłam w wychowaniu własnych dzieci, szansę, abym mogła się
przydać w tym życiu.
I
zmiany się rozpoczęły. Zmiany nie dotyczyły tylko dzieci, ale i ja się
zmieniłam. Stałam się lżejsza, swobodniejsza, bardziej szczęśliwa. To, co tak
bardzo mnie bolało, zaczęło zanikać. Wiedziałam, jaka będzie moja przyszłość.
Musiałam zgłębić to, co Swami nazywał Edukacją w Wartościach Ludzkich.
Złożyłam
więc wniosek o urlop naukowy, aby napisać program nauczania w Wartościach Ludzkich
do wykorzystania w szkołach publicznych w moim okręgu. Nastąpiła we mnie
kolejna wielka przemiana. Zawsze martwiłam się o pieniądze, a teraz stanęłam w
obliczu obniżki wynagrodzenia i wielu planów podróży, ale wcale się tym nie martwiłam.
Nie jestem pewna, skąd uzbierało się wystarczająco dużo pieniędzy, ale tego
roku byliśmy z mężem w Kanadzie, Izraelu, Francji i w Indiach. Podczas podróży
zapoznawałam się z wieloma istniejącymi programami opartymi na Wartościach
Ludzkich.
Latem
1983 roku ponownie przybyłam do Indii, tym razem, aby wziąć udział w Międzynarodowej
Konferencji na temat Wychowania w Wartościach Ludzkich. Wiedziałam, że tutaj
znajdę moją odpowiedź, ale nie wiedziałam, że w WWL odnajdę coś więcej niż
tylko moją powinność.
Baba
był uroczy i uprzejmy, jak zawsze. Podczas darszanu
mówił uczestnikom z Nowego Jorku: „Tak, tak. Zobaczymy się”. Często powtarzał
to mojemu mężowi i innym osobom po męskiej
stronie. To nigdy się nie stało! To był pierwszy raz, kiedy nie udzielił
nam interview. Ale ja też nie byłam tą samą osobą. Przyłapałam się na tym, że
słucham każdego słowa, które Baba wypowiadał w Swoich dyskursach w Purnaćandrze.
Każdy dźwięk, który od Niego pochodził, był dla mnie klejnotem. Gościł nas,
obdarzając bezwarunkową Miłością i pokazując Swoją prawdziwą Naturę. Po raz pierwszy
uświadomiłam sobie, że rzeczywiście jestem w obecności Boga. Wiedziałam teraz,
co to znaczy.
Przychodził
na nasze małe spotkania, obiecując: „Nikt nie wyjdzie bez odpowiedzi na swoje
pytania”. I tak to się stało. Pozwolono nam zadać pisemne pytania, na które On
udzielił odpowiedzi. Byliśmy w Jego obecności godzinami. Niezmiennie, gdy
pojawiał się u mnie nowy problem, słyszałam, jak podaje mi rozwiązanie, nawet
gdy mówił na inny temat. Trwało to kilka dni, a Jego wspaniałomyślność mnie
przerosła. Musiałam zacząć poważnie myśleć o tym, jak mogłabym służyć.
Baba
karmił nasze umysły, serca, dusze, a nawet ciała. Kiedy podawano lunch w stołówce, patrzyliśmy z
zachwytem, jak szedł między nami pytając, czy najedliśmy się, czy jesteśmy szczęśliwi…
Zawsze dając, dając… „Ile można wziąć” – pomyślałam – „nie dając nic w
zamian?”.
To
moje nowe narodziny, moja nowa praca. Zostałam obdarzona wiarą i zaufaniem.
Wiem, czym naprawdę może być miłość. Dopóki Baba pozwoli mi pomagać w misji z
wykorzystaniem Wychowania w Wartościach Ludzkich, będę tam. Nie sądzę, że
oczekuje od nas, abyśmy byli specjalistami w nauczaniu WWL, ale raczej, że będziemy
specjalistami w życiu, stawiając czoła wyzwaniom ze spokojem i miłością.
Kończąc
tę historię, przypominam sobie dzień, w którym zmarła moja matka. Pamiętam
przysięgę, którą złożyłam, gdy byłam nastolatką przygnębioną stratą. „Kiedy
dorosnę, zrobię coś dla tego świata. Pomogę wyleczyć raka”.
Minęło
już 45 lat i Bóg spełnił moje życzenie. Poddając się Mu, stałam się Jego
narzędziem. Rak, który zżera nasz charakter, rak, który niszczy prawość na tym
świecie, rak, który burzy nasz spokój i powoduje fizycznego raka – to jest rak,
który obecnie leczy Sathya Sai Baba.
W ten sposób przyniesie całej ludzkości Prawdę, Prawość,
Pokój, Miłość i Niekrzywdzenie.
Miłość w działaniu jest Właściwym
Postępowaniem, tak jak mowa jest Prawdą, tak jak myśl jest Pokojem, zrozumienie
oznacza Niekrzywdzenie.
‒ Śri Sathya Sai
Baba
- tłum. E.GG.