Cud na Karaibach
Ana Elena Diaz-Viana

    14 stycznia 1988 roku na wybrzeżu Morza Karaibskiego w Puerto Cabello byliśmy bliscy śmierci.
    Dopiero później dowiedzieliśmy się, że tam zwykle występują silne prądy, a na dodatek tego dnia wydano ostrzeżenie dla wybrzeża o silnym wietrze.
Nie wiedząc o tym, poszliśmy z moim ówczesnym mężem popływać na samotnej plaży, a prąd odciągnął nas od brzegu.

Styczeń, miesiąc silnych wiatrów na Morzu Karaibskim…

    Nie walczyliśmy z prądem i zaczęliśmy dryfować po przekątnej, aby dostać się z powrotem do brzegu, ale wkrótce mieliśmy do czynienia z wysokimi falami.
    Był moment, w którym nie mogłam pływać pod falami, bo były tak wysokie i częste, że ręce i nogi ważyły tonę i już nie dałam rady.
Myślę, że walczyliśmy od półtorej godziny, a między jedną falą a drugą mieliśmy tylko kilka sekund na oddech.
Powiedziałam mężowi, aby mnie puścił, żeby mógł się uratować i dopłynąć z powrotem do brzegu. W tym momencie oddałam duszę Bogu… i zanurzyłam się w głębinę.
    Uczucie bycia tak blisko śmierci jest bardzo dziwne, to nie była udręka utraty życia czy odejścia od bliskich, to był smutek jakbym była zwalniana z pracy, jakby odbierano mi szansę, która w tej  chwili wydawała mi się bardzo ważna, o wiele ważniejsza, niż mogłem do tej pory sądzić.
Nie widziałam, jak moje życie „przelatuje mi przed oczami”, jak to się zdarza wielu osobom w takich okolicznościach, ale w ostatnich chwilach świadomości moje myśli przepełniał smutek:
     „Tak! Wciąż miałam tak wiele rzeczy do zrobienia, a oni mnie stąd zabierają”… potem nic… żadnego uczucia tonięcia, łapania powietrza czy czegokolwiek, nic… po prostu odchodziłam.
     Nagle ktoś pociągnął mnie za ramię i podtrzymał wysoko. To był Cristian, który powiedział:
     „Wypluj wodę! Wypluj wodę!”.
       Zaczęłam wymiotować, podczas gdy on trzymał mnie wysoko i tak szybko, jak tylko mogłam, zaczęłam wołać z całej siły:
     „Baba! Baba! Pomóż nam, bo zginiemy!”.
      W tym momencie morze, które płynęło nieustannym szeregiem dwumetrowych fal, bez litości i nie dając nam wytchnienia, uspokoiło się… cudownie wszystko się uspokoiło.
     Prąd, który porywał nas coraz dalej od plaży, zniknął.
     Morze było spokojne jak woda w basenie.
     Trwaliśmy w rozkoszy unoszenia się na tej masie wody, która wspierała nas, niemal z miłością, jak ciepłe łóżko, które w końcu pozwoliło nam odpoczywać!
     Cristian otrząsnął się pierwszy i próbował pływać, pchając moje ciało, które wciąż unosiło się bezwładne, aż dotarliśmy do punktu w pobliżu plaży i powiedział: „Teraz możesz iść”… Nie mogłam, moje kolana źle się zginały.
Dotarliśmy do brzegu i tam odpoczywaliśmy w ciszy.
     Mój umysł nie mógł zdecydować, czy naprawdę żyję, czy też to błękitne niebo i ciepły piasek są częścią sceny z życia po śmierci.
      Dużo czasu zajęło mi rozpoznanie, że wciąż jestem na ziemi. Wydawało mi się to niemożliwe po tym, z czym się zmierzyliśmy.
      Następnego roku, 14 stycznia 1989, byliśmy w Indiach, w Prashanti. Kiedy opuściliśmy nasz pokój w aszramie, zauważyliśmy, że wszystkie domy miały przed drzwiami wspaniałe rysunki wykonane kolorowymi proszkami.    Zapytaliśmy, jakie to święto, a oni powiedzieli:
    „Duchowy Nowy Rok! Obchodzony jest co roku 14 stycznia”.
     Tak, nasze życie zmieniło się radykalnie po tej „symbolicznej śmierci” w wodzie, w roku 1988, wszystko się zmieniło.
     Dziękuję Swami, że pozwoliłeś nam kontynuować „pracę na ziemi”! Choć z roku na rok cel wydaje się coraz bardziej niepewny i czuję się zagubiona w morzu, tak jak wtedy... czy powinnam zacząć wołać Twoje imię?

- tłum. E.GG.

      Niech wszystkie twoje dni życia są nieustannym ofiarowaniem Miłości, tak jak  lampa oliwna zużywa całą siebie na oświetlanie otoczenia.
 Śri Sathya Sai Baba
Sathya Sai Speaks, VII:69

 

Stwórz darmową stronę używając Yola.