Dopiero
później dowiedzieliśmy się, że tam zwykle występują silne prądy, a na dodatek
tego dnia wydano ostrzeżenie dla wybrzeża o silnym wietrze.
Nie
wiedząc o tym, poszliśmy z moim ówczesnym mężem popływać na samotnej plaży, a
prąd odciągnął nas od brzegu.
Styczeń,
miesiąc silnych wiatrów na Morzu Karaibskim…
Nie
walczyliśmy z prądem i zaczęliśmy dryfować po przekątnej, aby dostać się z
powrotem do brzegu, ale wkrótce mieliśmy do czynienia z wysokimi falami.
Był
moment, w którym nie mogłam pływać pod falami, bo były tak wysokie i częste, że
ręce i nogi ważyły tonę i już nie dałam rady.
Myślę,
że walczyliśmy od półtorej godziny, a między jedną falą a drugą mieliśmy tylko
kilka sekund na oddech.
Powiedziałam
mężowi, aby mnie puścił, żeby mógł się uratować i dopłynąć z powrotem do
brzegu. W tym momencie oddałam duszę Bogu… i zanurzyłam się w głębinę.
Uczucie
bycia tak blisko śmierci jest bardzo dziwne, to nie była udręka utraty życia
czy odejścia od bliskich, to był smutek jakbym była zwalniana z pracy, jakby
odbierano mi szansę, która w tej chwili
wydawała mi się bardzo ważna, o wiele ważniejsza, niż mogłem do tej pory
sądzić.
Nie
widziałam, jak moje życie „przelatuje mi przed oczami”, jak to się zdarza wielu
osobom w takich okolicznościach, ale w ostatnich chwilach świadomości moje
myśli przepełniał smutek:
„Tak!
Wciąż miałam tak wiele rzeczy do zrobienia, a oni mnie stąd zabierają”… potem
nic… żadnego uczucia tonięcia, łapania powietrza czy czegokolwiek, nic… po
prostu odchodziłam.
Nagle
ktoś pociągnął mnie za ramię i podtrzymał wysoko. To był Cristian, który powiedział:
„Wypluj
wodę! Wypluj wodę!”.
Zaczęłam
wymiotować, podczas gdy on trzymał mnie wysoko i tak szybko, jak tylko mogłam,
zaczęłam wołać z całej siły:
„Baba!
Baba! Pomóż nam, bo zginiemy!”.
W
tym momencie morze, które płynęło nieustannym szeregiem dwumetrowych fal, bez
litości i nie dając nam wytchnienia, uspokoiło się… cudownie wszystko się
uspokoiło.
Prąd,
który porywał nas coraz dalej od plaży, zniknął.
Morze
było spokojne jak woda w basenie.
Trwaliśmy
w rozkoszy unoszenia się na tej masie wody, która wspierała nas, niemal z miłością,
jak ciepłe łóżko, które w końcu pozwoliło nam odpoczywać!
Cristian
otrząsnął się pierwszy i próbował pływać, pchając moje ciało, które wciąż
unosiło się bezwładne, aż dotarliśmy do punktu w pobliżu plaży i powiedział:
„Teraz możesz iść”… Nie mogłam, moje kolana źle się zginały.
Dotarliśmy
do brzegu i tam odpoczywaliśmy w ciszy.
Mój
umysł nie mógł zdecydować, czy naprawdę żyję, czy też to błękitne niebo i
ciepły piasek są częścią sceny z życia po śmierci.
Dużo
czasu zajęło mi rozpoznanie, że wciąż jestem na ziemi. Wydawało mi się to
niemożliwe po tym, z czym się zmierzyliśmy.
Następnego
roku, 14 stycznia 1989, byliśmy w Indiach, w Prashanti. Kiedy opuściliśmy nasz
pokój w aszramie, zauważyliśmy, że wszystkie domy miały przed drzwiami
wspaniałe rysunki wykonane kolorowymi proszkami. Zapytaliśmy, jakie to święto,
a oni powiedzieli:
„Duchowy
Nowy Rok! Obchodzony jest co roku 14 stycznia”.
Tak,
nasze życie zmieniło się radykalnie po tej „symbolicznej śmierci” w wodzie, w
roku 1988, wszystko się zmieniło.
Dziękuję
Swami, że pozwoliłeś nam kontynuować „pracę na ziemi”! Choć z roku na rok cel
wydaje się coraz bardziej niepewny i czuję się zagubiona w morzu, tak jak
wtedy... czy powinnam zacząć wołać Twoje imię?
- tłum. E.GG.