Poza Tobą nie szukam innego schronienia – część 7
Anjatha Śaranam Nasthi
Vijaya Kumari

Pozdrowienia dla Twoich Świętych Stóp
Stopy
umyte przez Brahmę. Stopy masowane przez Lakszmi. Stopy ofiarujące Bali
wyzwolenie. Stopy obdarzające wielbicieli pewnością. Stopy będące źródłem
radości świata. Stopy, które zmiażdżyły demona Kalingę. Stopy, które zapewniają
samorealizację wysoko rozwiniętym istotom – te złote stopy, te drogie złote
stopy! Jogini przez tysiące lat poddają się wyrzeczeniom, żeby zyskać przywilej
dotknięcia świętych stóp Pana. Wielbiciele czekają na tę okazję przez wiele
wcieleń! Wzniosłe dusze spędzają lata w towarzystwie dobrych ludzi, żeby zyskać
tę szansę. To zebrane zasługi dały nam możliwość wielbienia lotosowych stóp
Swamiego, mogących w jednej chwili zniszczyć nasze grzechy, ziemską iluzję i
lęk przed śmiercią. Mieliśmy szczęście mogąc każdego dnia wielbić te drogie małe
stópki.
Jeśli Swami gdzieś wychodził, to wracając nie mógł wkroczyć do środka jak
król. Jedno z nas trzymało straż przy furtce, czekając aż się pojawi, z
przygotowaną deską, na której stawał oraz z naczyniem wypełnionym wodą, trzymanymi
specjalnie dla Niego. Zmywaliśmy Jego stópki wodą i wycieraliśmy je ręcznikiem.
Dopiero wtedy mógł wejść. Ten figlarny Kriszna nieustannie gdzieś wybiegał i
wbiegał, a my za każdym razem myliśmy Mu stopy. I chociaż ze wszystkich stron
okrążała Go oddana armia wielbicieli, to zawsze udawało Mu się wymknąć. Tylko
On wiedział który z wąskich wąwozów był placem Jego zabaw i który mur przeskoczył,
by znaleźć się ponownie w mandirze. Skradał się za plecami nieuważnego człowieka,
klepał go po ramieniu i uciekał. Co do tego, kto będzie mył Mu nogi nie było
żadnych reguł, rozróżnień ani wyborów. Czynił to ten, kto był obecny. Nie
rywalizowaliśmy ze sobą. Nigdy nie doświadczaliśmy zawiści ani zazdrości.
Wszyscy wielbiciele należeli do rodziny Sai. Szczęście Swamiego było naszym
szczęściem. To był nasz cel.
W
mandirze trzymaliśmy dla Niego srebrną deskę i pięknie ją dekorowaliśmy. Gdy
tylko kończyliśmy to robić, Swami wchodził i siadał na niej. Kładł Swoje złote
stopy na wielkim talerzu, żebyśmy mogli umyć je wodą i wytrzeć ręcznikiem. Po
usunięciu tej wody myliśmy je ponownie, tym rzazem w wodzie różanej i jeszcze
raz je suszyliśmy. Gdy opierał je na srebrnej desce, nakładaliśmy na nie
sproszkowaną kurkumę zmieszaną z odrobiną wody oraz kumkum i obsypywaliśmy je
kwiatami, by na koniec złożyć im pokłon. W tamtych czasach Jego stopy były
zawsze zabarwione na żółto od kurkumy i wyglądały jak stopy Dżagadżdżanani[1]
– Boskiej Matki całego tego kosmosu. W dnie, w które wypadało święto, byliśmy bardziej
szczęśliwi niż na co dzień. Wokół Niego gromadziły się kobiety i gdy Swami
recytował 108 imion Boga, asztottarę, wielbiłyśmy Jego stopy zabarwione
kurkumą, ozdobione kumkum i kwiatami. Zwykle po zakończeniu śpiewania pokrywałyśmy
je kwiatami aż do kolan. To był czarujący widok. Gdy teraz o tym myślę, mam
wrażenie, że był to sen. Zastanawiam się, czy naprawdę to robiliśmy, czy Swami
był z nami rzeczywiście tak blisko i czy naprawdę mieliśmy tyle szczęścia?
Teraz nie oglądamy nawet Jego dużego palca nogi. Po zakończeniu tej ceremonii
otrzymywałyśmy kwiaty i wpinałyśmy je sobie we włosy. Ofiarowywał nam także
kumkum i błogosławił nas. Patrząc na Jego żółte stopy, podkładając pod nie
dłonie i dotykając je wzrokiem, odczuwaliśmy błogość. Były delikatniejsze od
płatków róż i miększe od masła. Niekiedy jednak wydawały się większe, mniej
subtelne, wręcz twarde. W takim dniu mówiliśmy: „Och, dzisiaj Swami nie jest
ani Dżaganmatą ani kruchym Kriszną, lecz Najwyższą Istotą, Puruszottamą.”
Niektórzy twierdzili, że są to stopy Śirdi Baby. Kiedyś Swami poprosił nas o
kawałek białego muślinu. Polecił nam także zmieszać kurkumę w proszku z olejem
rycynowym i nałożyć tak powstałą pastę na wewnętrzną stronę Jego stopy.
Zrobiliśmy to zastanawiając się, o co chodzi. Potem kazał nam rozłożyć na desce
muślin i mocno go przytrzymać, co też uczyniliśmy. Wtedy Swami, trzymając się
podłokietników krzesła, stanął na muślinie i odbił na nim ślad Swojej stopy.
Byliśmy tym przyjemnie zaskoczeni. Polecił nam go wysuszyć i nosić z sobą.
Dbaliśmy o ten kawałek materiału jak o skarb. Swami odbijał Swoje stopy nie raz
i nie dwa – pragnął je ofiarować każdemu. Jakże musiał cierpieć, przygotowując
się do tego! Dla dobra wielbicieli podejmował wszelkie trudy. Co dawaliśmy Mu w
zamian za tę wielką miłość? Co robiliśmy dla Niego? Byliśmy Mu bardzo
wdzięczni. Jego stopy zbawiają nas w tym i w następnym świecie. Dostęp do tych
stóp, symboli makrokosmosu i mikrokosmosu, a także obiektów ruchomych i
nieruchomych, umożliwiły nam zasługi zebrane w wielu poprzednich wcieleniach.
Jedną rzeczą jest jednak nakładanie na stopy kurkumy zmieszanej z olejem rycynowym,
a inną jest mycie stóp Swamiego mydłem - to drugie dawało nam więcej szczęścia.
Dwie panie, stojąc po obu stronach deski, mogły myć Mu obie stopy na raz -
każda po jednej. Gdy to czyniły, trzecia pani spryskiwała je wodą czerpaną z
naczynia. Potem wycierały je do sucha ręcznikiem. Mimo to wciąż pozostawały na
nich żółte drobiny. Te stópki wyglądały tak pięknie i czarująco, że chciały je
przytulać do serc i całować lub położyć je sobie na głowie i wielbić. W tamtym
czasie przebywały tam następujące wyznawczynie: pani Kamala Sarathi, pani
Anantapuram Lakszmi Dewamma, pani Jadala Bukkapatnam, pani Minamma oraz kilka innych.
Wizyta Sai w Kuppam
Od dawana
modliliśmy się do Śri Sai, by uświęcił Kuppam Swoimi odwiedzinami. Ta
szczęśliwa chwila nadeszła w lipcu 1947 r. Było wtedy ładnie i chłodno.
Mieliśmy obszerny dom, wielki jak ‘Lanka[2]’,
z dużym ogrodem. Murthy i Amarendra przywieźli Swamiego samochodem.
Towarzyszyły Mu dwie panie - Sakamma i Subbaradżu. Bulgotało w nas wielkie
uniesienie. Nakładając Mu na szyję girlandy z kwiatów, śpiewaliśmy ‘Rara ma
inti danka – Wejdź do naszego domu’. Sai Kriszna wstąpił do niego jak Bóg
Księżyca królujący nad oceanem współczucia. Ponieważ był to bardzo wielki dom,
więc poruszał się po nim swobodnie. Swami witał się z każdym - wymawiał nasze
imiona, rozmawiał z nami, klepał nas po plecach lub szczypał w policzki. W ogrodzie
ustawiliśmy piękny tron udekorowany kwiatami. Każdego ranka i wieczoru
organizowaliśmy darszany i śpiewaliśmy bhadżany.
Na te
spotkania przychodziły setki ludzi, którzy pragnęli Go zobaczyć - Ananthamma i
członkowie jej rodziny, rodziny starszych i młodszych braci ojca oraz pozostali
krewni. Codziennie odbywały się pada pudże[3]
oraz kolacje przy świetle księżyca podawane na tarasie. Przyszły też dzieci i
nauczyciele ze szkoły, żeby z czcią pokłonić się Swamiemu. Czułam się bardzo
szczęśliwa, gdy nauczyciele mówili przepraszającym tonem: „O Boże! Twój Baba
wygląda bardzo słodko i atrakcyjnie! Przykro nam, że przedtem wypowiadaliśmy
się o Nim niewłaściwie.” Codziennie śpiewaliśmy Suprabhatam, żeby Go
zbudzić i kołysanki, gdy szedł spać. Pewnego dnia udaliśmy się wraz ze Swamim
do naszej fabryki zajmującej się obróbką pni drzew sandałowych. Spędziliśmy tam
kilka szczęśliwych godzin oglądając interesujące miejsca. Mieszkał z nami przez
siedem dni i obdarzał nas niewypowiedzianą szczęśliwością. Potem poinformował
nas, że wyjedzie następnego dnia. Przybyło wtedy do nas ponad stu naszych
bliskich krewnych. Tamtej nocy, o dwunastej, Swami odprawił ‘astabandhnę’,
ceremonię oczyszczania domu ze złych duchów. Zmaterializował miedzianą płytkę i
umieścił ją nad głównym wejściem, a potem wibhuti, którym obsypał każdy
pokój i róg. Następnie rzekł: „Wasza rodzina ulegała wpływom ‘złego oka’. Nie
martwicie się. Nie spadnie na was nieszczęście. Nikt was w żaden sposób nie
zrani.” Następnego dnia wykąpał się i zjadł z apetytem ryż z serem, jak gdyby
to było szczególne ważne danie. O 15:00 wyjechał. Życzyliśmy naszemu Sai Ramie,
drogiemu ucieleśnieniu piękna i radości, szczęśliwej drogi, paląc arathi
i zalewając się łzami.
Jeszcze
tego samego roku w październiku zawieźliśmy Pana Sai do naszej rodzinnej
wioski. Ta niewielka osada, nosząca nazwę ‘Wasanadu’, leży w odległości trzech
mil od Kuppam. Składało się na nią wtedy dziesięć lub piętnaście domów. Mieliśmy
tam wiele pól, z których zbieraliśmy ryż, ragi[4]
i trzcinę cukrową. Rosło tu także mnóstwo palm kokosowych, tamaryndowców i
drzew mango. Był tam też nasz dom rodowy wyłożony kaflami, mający po każdej
stronie pokój, oddzielony od innych długim centralnym korytarzem. Nie posiadał
łazienki, a tylko toaletę. Odpowiadając na zew natury, wybiegaliśmy w pole z
naczyniem wody. Na lato zjeżdżały do niego rodziny czterech braci – w sumie to
jakieś 60 lub 70 osób. Każdy brat zabierał ze sobą zastęp służących, personelu
i kucharzy. Gotowanie rodzinne odbywało się w każdej części osobno. Ale dania
przynoszono do hallu, więc posiłki spożywaliśmy razem. Przygotowywano ich
czasami tak dużo, że nawet czterech służących nie nadążało z podawaniem.
Wieczorem jedliśmy dania mające postać gotowanych kul, które braliśmy w ręce -
dzieci w jednej grupie, a dorośli w drugiej. Ponieważ były wakacje, spacerowaliśmy
pod drzewami, zrywaliśmy świeże owoce mango, posypywaliśmy je solą i chili, a
potem suszyliśmy w gorącym słońcu, żeby na koniec zjeść je z apetytem. Z owoców
tamaryndowca robiliśmy słone kulki, dające nam wiele radości, gdy walczyliśmy
ze sobą. Te złote czasy nigdy już nie wrócą. W czasie zbierana trzciny cukrowej,
gdy wyciskano z niej sok, z którego powstawały potem piramidki cukru
trzcinowego (jaggery), wypijaliśmy go zanim się zestalił, czasami
dodając do niego sok cytrynowy i kawałki imbiru. Nie brakowało nam też wody z
orzechów kokosowych. Sai zatrzymał się w pokoju na górze. Zbudowaliśmy dla
Niego łazienkę i inne udogodnienia. Uprzątnęliśmy drogi, skropiliśmy je wodą
zmieszaną z krowim łajnem i nakreśliliśmy na nich ringoli[5]. Żeby
godnie powitać Pana, co kilka jardów zawiesiliśmy na gałęziach drzew i na budynkach
girlandy z liści mango. Dzieci wplotły w nie mnóstwo lotosów. Trzymaliśmy je
także w rękach. Czekaliśmy niecierpliwie na Swamiego, stojąc po obu stronach
drogi. Przyjechał około południa. Gdy zbliżył się, nałożyliśmy Mu na szyję
girlandy i zaśpiewaliśmy na Jego cześć słynny poemat, napisany w języku telugu,
Hari Waczen Gadara, opiewający zstąpienie Pana Wisznu na Ziemię. Starsi
również witali Go kwietnymi girlandami i rytuałem purna kumbham[6].
Gdy je przyjmował, Jego twarz jaśniała od uśmiechów. Nasz Bóg Sai, najprzystojniejszy
i najwspanialszy w całym wszechświecie, szedł przed siebie witając każdą osobę
i dając jej szansę na pokłonienie Mu się do stóp. Pytając jak się mamy
sprawiał, że czuliśmy się tak, jak byśmy pływali w oceanie radości.
Natychmiast
zaprowadziliśmy naszego ukochanego Sai do Jego pokoju na górze. Mieliśmy
nadzieję, że zejdzie na dół, kiedy trochę odpocznie, ale rodzina najstarszego
wujka, nazywanego wielkim ojcem (pedda nanną), zaprosiła Go do siebie na
posiłek. Byliśmy tym ogromnie zaskoczeni. Pracowaliśmy ciężko dzień i noc, żeby
przygotować wizytę Swamiego, a oni nie pozwalali Mu zejść na dół. Na piętrze
mieszkał tylko najstarszy z braci z rodziną. Pozostali trzej bracia i ich
bliscy czekali na dole. Zastanawialiśmy się: „Czy ludzie mogą być tacy? Czy
ludzie są tacy podli? Czy takie rzeczy są możliwe?” Byliśmy rozgniewani i
bardzo urażeni. Swami zszedł do nas o dziesiątej wieczorem, strzeżony przez
nich jak forteca. Nie mógł się do nas zbliżyć. Pomyśleliśmy sobie, że zachowują
się dziwnie i egoistycznie. O ile wiedzieliśmy, odwiedzili Parthi tylko raz, podczas
gdy my każdego roku zatrzymywaliśmy się tam na trzy miesiące. Jak znaleźli w
sobie tyle śmiałości? Skąd wzięli ten głupi pomysł? Sai Ma siedział na krześle
i rozśmieszał nas, prowadząc niezobowiązującą rozmowę. Pokłoniliśmy Mu się do
stóp. Po chwili rodzina wujka zabrała Go ponownie na górę, jak gdyby nie
istniał już powód, dla którego miałby zatrzymywać się na dole. Zdaje mi się, że
mama weszła tam raz czy dwa, zapraszając Swamiego na dół. Odpowiedział jej tak:
„Co to ma za znaczenie, gdzie jestem? To nasz dom.” Teraz rozumiemy znaczenie
tej odpowiedzi. Czasami Bóg udaje, że jest kukiełką w rękach wielbicieli i postępuje
w zadawalający ich sposób. Dlaczego zwraca uwagę na ich słowa? Dlaczego im nie
odmawia? Swami żartował sobie. Efekt tego ujawnił się później. Spotkaliśmy
wiele takich osób. Starzy ludzie nie bez powodu mówili, że nagłe wyniesienie
kończy się nieuchronnie upadkiem. Przyglądając się z bliska dziwnemu zachowaniu
rodziny wujka i obserwując figle Swamiego, zaczęliśmy się z tego śmiać. Tamtego
popołudnia o 16:00 wybraliśmy się ze Swamim do zagajnika mangowców.
Przebywaliśmy tam do 19:00. Dzieci atakowały drzewa. Chłopcy, wraz ze Swamim,
wspinali się na najwyższe gałęzie, zrywali owoce i rzucali w nas nimi. Przez
jakiś czas bawiliśmy się w gry i opijali sokiem z trzciny cukrowej i z kokosów.
Cały
sad był naszym królestwem. Patrząc jak Swami zabawnie podskakuje razem z innymi
dziećmi, zastanawialiśmy się, czy rzeczywiście jest Ucieleśnieniem Boskości.
Gdy obserwowaliśmy Jego boską naturę, śmiał się z nas w duchu. Przywiązaliśmy
liny do gałęzi drzew, improwizując huśtawkę i popychaliśmy Go tak wysoko w
górę, jak to tylko było możliwe. Gdy wyczerpała się nam energia, wróciliśmy do
domu. Chociaż wołaliśmy głośno, że Swami zejdzie na dół i zje z nami posiłek,
to rodzina peddananny udawała, że nie słyszy tych słów i zabrała Go do
siebie. Przeklinaliśmy ich zaciekle. Czy uda nam się sprowadzić Go do nas? Czy
będziemy mieli szczęście spędzić z Nim więcej czasu?
Poczuliśmy,
że chcielibyśmy zaprosić Swamiego na procesję. Chyba przedstawiliśmy Mu to
życzenie we właściwej chwili, bo łaskawie wyraził na to zgodę. Natychmiast
zawiadomiliśmy o tym florystów z Bangalore, a ci przysłali nam koło ratunkowe w
postaci kwietnego Omkaru. Procesja trwała prawie dwie godziny i towarzyszył jej
zespół muzyczny. Śpiewaliśmy bhadżany. Swami siedział w palankinie[7],
a Jego twarz jaśniała taką miłością, że oczarował wszystkich. Gdy jednak
dotarliśmy do domu, udał się prosto do Swojego pokoju, więc nie mogliśmy z Nim
dzielić radości, co bardzo nas zasmuciło. Tego wieczoru wymyśliliśmy nowy plan.
Wstawiliśmy do naszego pokoju stelaż w kształcie Adiseszy. Mój starszy brat wyposażył
go tak, że wyglądał dokładnie jak wąż. Nawet mrówka w pokoju obok nie
wiedziała, co budujemy. Zaczęliśmy tę pracę o jedenastej w nocy, a skończyliśmy
o szóstej rano. Naszemu słodkiemu Swamiemu nie pozostało nic innego jak tylko
go obejrzeć. Czyż nie jest mieszkańcem naszych serc? Tego dnia Sai Baba zszedł
na dół dopiero o 17:00. Uśmiechał się i spacerował w holu. Po zjedzeniu liści
betelu skropionych limonką i wypełnionych szczyptą sproszkowanego orzecha miał
usta czerwone jak owoce briyona. Czekaliśmy na Niego u siebie.
Swami
o tym wiedział i tylko polował na okazję. Mówiąc coś, poprosił nagle o ręcznik
i gdy wszyscy rzucili się, żeby go przynieść, wbiegł do naszego pokoju i
natychmiast zaryglował drzwi. Patrząc na nasze uszczęśliwione twarze i dostrzegając
smutek wywołany tęsknotą za Nim, powiedział kojąco: „W końcu tu jestem. Cóż
zrobić? Nie pozwalali mi zejść na dół. W porządku. Możecie teraz ze Mną porozmawiać.”
Nasz drogi
Swami położył się na kanapie mającej kształt węża Seszy. To nas ogromnie
ucieszyło. Pokłoniliśmy Mu się do stóp i z szacunkiem dotknęliśmy palcami
swoich oczu, żeby następnie dotknąć nimi Jego stóp. Siedzieliśmy blisko Niego i
rozmawialiśmy, rozmawialiśmy o wszystkim. Patrząc na mamę zapytał: „Kiedy wyprawisz
wesele Kumarammy?” To zdanie spadło nam na głowy jak pojawiający się bez akompaniamentu
błysku piorun. Ostatecznie powiedziałam: „Swami! Jeszcze nie wychodzę za mąż.
Będę się dalej uczyła. Chcę zostać ze Swamim.” „Czym się martwisz? Mam zamiar
znaleźć ci dobrego oblubieńca. Odprawię dla was uroczystość ślubną. Co zrobisz
studiując?”, odpowiedział mi Swami. Po dwóch godzinach rodzina wielkiego ojca zastukała
do drzwi prosząc, żebyśmy je otworzyli. Weszli do pokoju, jedno po drugim,
rzucając zdziwione spojrzenia na Swamiego spoczywającego na kanapie i wołając:
„Och, jakie to ładne! Kiedy to zrobiliście?” Na te pytania odpowiedział im
Swami. Przez jakiś czas poruszaliśmy tematy duchowe, a potem Swami żartował i
skłaniał nas do śmiechu, dopóki nie poczuliśmy, że za chwilę rozbolą nas od
tego brzuchy. Rodzina peddananny nie mogła znieść okazywanej nam przez
Swamiego uprzejmości, gdyż dręczyła ich zazdrość. Ponieważ nie było tam
elektryczności, zapalono lampy naftowe w domu i na podwórku. Swami wyszedł na
kilka minut, a potem wrócił i poprosił o zgaszenie lampy w naszym pokoju. Gdy
podeszliśmy do niej bliżej, zaskoczyło nas, że drewniany słup, na którym ją zawieszono
był spalony i mógł się w każdej chwili przewrócić. Swami uchronił nas przed
poważnym wypadkiem. Zajrzał do każdego pokoju. Rodzina peddananny
starała się wymyślić coś nowego, co by przyćmiło kanapę Seszy. Wyciągnęli kilka
jedwabnych sari i starali się je w jakiś sposób złożyć i coś zaimprowizować,
ale nic im z tego nie wyszło. Doprawdy, przypominało to masło klarowane, ghee,
lane w płomienie rozgrzane do czerwoności. Swami przebywał z nami tydzień. Ostatniego
dnia jedliśmy posiłki w gaju mangowców. Wróciliśmy do domu o północy. Swami
udał się stamtąd do rodzinnej wioski Anantammy, noszącej nazwę Dandikuppam. Zatrzymał
się tam na dwa dni, a potem wrócił do Parthi. Nie muszę mówić, że rodzina
wielkiego ojca nie spotkała się z Nim ponownie. Figle Swamiego leżą poza
granicami ludzkiego rozumienia.
W
kilka dni po wyjeździe Swamiego do Puttaparthi Amba zachorował na dur brzuszny.
W tamtych czasach ludzie bali się duru brzusznego, ponieważ wiedzieli, że
znajdą się blisko śmierci. Chociaż lekarze podawali mu leki, to gorączkował
nawet po 23 dobach. Tamtego dnia majaczył mówiąc, że niebo jest pięknie, że
Parwati, Śiwa i Wisznu przywołują go do Siebie i chciałby do Nich pójść. Miał
ponad 400 gorączki. Lekarze otwarcie powiedzieli, że nie mogą już
nic więcej zrobić. Płacząc, usiedliśmy przed fotografią Swamiego. Nagle cały
pokój napełnił się zapachem wibhuti. Po pięciu minutach Amba otworzył oczy i
poprosił o wodę. Poczuliśmy ulgę, jak ktoś, komu przywrócono życie. Złożyliśmy
hołd stopom Swamiego. Zaraz następnego dnia otrzymaliśmy od Niego cudowny list,
w którym pisał: „Przyszedłem do was wczoraj, kiedy poraził was smutek. Nie
macie powodu do lęku, dopóki jest tu Baba. Złóżcie na mnie swój ciężar i
uwolnijcie się od zmartwień. Wiem o Ambie. Zajmę się wszystkim.” W ciągu dwóch
lub trzech dni Amba całkowicie wyzdrowiał. Udaliśmy się wszyscy do Puttaparthi,
dotknęliśmy z wdzięcznością stóp Swamiego i otrzymaliśmy Jego błogosławieństwo
- nasze umysły wypełniły się spokojem.
tłum. J.C.
[1] Dżagadżdżanani – Bogini Lakszmi
[2] Lanka – Olśniewający
Kraj
[3] Pada
pudża – akt miłości, wdzięczności i oddania, składany lotosowym stopom Pana
[4] Ragi – Eleusine coracana – manneczka łękowata,
proso afrykańskie, roślina jednoroczna, zbożowa i pastewna, a czasem też
uznawana za ozdobną.
[5] Ringoli, kolorowe
rysunki usypywane z ziaren pisku, barwionej mąki, a czasami z kwiatów na
powitanie Boginię Lakszmi, pani bogactwa i szczęścia
[6] Purna kumbha – naczynie będące oznaką
obfitości, ozdobione zwykle wzorami geometrycznymi i swastyką, będące
zwiastunem deszczu. Znajduje się w nim przeważnie woda – prawdziwa zasada
życia, a także gałązki lub liście drzewa banjanowego, mango, figowca, chlebowca
i bakłażana.
[7] Palankin – środek
transportu mający formę krytego krzesła lub tapczanu używany od czasów
starożytnych przez arystokrację na Wschodzie, zwłaszcza w Indiach i w Chinach

