Poza Tobą nie szukam innego schronienia  część 7
Anjatha Śaranam Nasthi
Vijaya Kumari

Pozdrowienia dla Twoich Świętych Stóp
  Stopy umyte przez Brahmę. Stopy masowane przez Lakszmi. Stopy ofiarujące Bali wyzwolenie. Stopy obdarzające wielbicieli pewnością. Stopy będące źródłem radości świata. Stopy, które zmiażdżyły demona Kalingę. Stopy, które zapewniają samorealizację wysoko rozwiniętym istotom – te złote stopy, te drogie złote stopy! Jogini przez tysiące lat poddają się wyrzeczeniom, żeby zyskać przywilej dotknięcia świętych stóp Pana. Wielbiciele czekają na tę okazję przez wiele wcieleń! Wzniosłe dusze spędzają lata w towarzystwie dobrych ludzi, żeby zyskać tę szansę. To zebrane zasługi dały nam możliwość wielbienia lotosowych stóp Swamiego, mogących w jednej chwili zniszczyć nasze grzechy, ziemską iluzję i lęk przed śmiercią. Mieliśmy szczęście mogąc każdego dnia wielbić te drogie małe stópki.
    Jeśli Swami gdzieś wychodził, to wracając nie mógł wkroczyć do środka jak król. Jedno z nas trzymało straż przy furtce, czekając aż się pojawi, z przygotowaną deską, na której stawał oraz z naczyniem wypełnionym wodą, trzymanymi specjalnie dla Niego. Zmywaliśmy Jego stópki wodą i wycieraliśmy je ręcznikiem. Dopiero wtedy mógł wejść. Ten figlarny Kriszna nieustannie gdzieś wybiegał i wbiegał, a my za każdym razem myliśmy Mu stopy. I chociaż ze wszystkich stron okrążała Go oddana armia wielbicieli, to zawsze udawało Mu się wymknąć. Tylko On wiedział który z wąskich wąwozów był placem Jego zabaw i który mur przeskoczył, by znaleźć się ponownie w mandirze. Skradał się za plecami nieuważnego człowieka, klepał go po ramieniu i uciekał. Co do tego, kto będzie mył Mu nogi nie było żadnych reguł, rozróżnień ani wyborów. Czynił to ten, kto był obecny. Nie rywalizowaliśmy ze sobą. Nigdy nie doświadczaliśmy zawiści ani zazdrości. Wszyscy wielbiciele należeli do rodziny Sai. Szczęście Swamiego było naszym szczęściem. To był nasz cel.
  W mandirze trzymaliśmy dla Niego srebrną deskę i pięknie ją dekorowaliśmy. Gdy tylko kończyliśmy to robić, Swami wchodził i siadał na niej. Kładł Swoje złote stopy na wielkim talerzu, żebyśmy mogli umyć je wodą i wytrzeć ręcznikiem. Po usunięciu tej wody myliśmy je ponownie, tym rzazem w wodzie różanej i jeszcze raz je suszyliśmy. Gdy opierał je na srebrnej desce, nakładaliśmy na nie sproszkowaną kurkumę zmieszaną z odrobiną wody oraz kumkum i obsypywaliśmy je kwiatami, by na koniec złożyć im pokłon. W tamtych czasach Jego stopy były zawsze zabarwione na żółto od kurkumy i wyglądały jak stopy Dżagadżdżanani[1] – Boskiej Matki całego tego kosmosu. W dnie, w które wypadało święto, byliśmy bardziej szczęśliwi niż na co dzień. Wokół Niego gromadziły się kobiety i gdy Swami recytował 108 imion Boga, asztottarę, wielbiłyśmy Jego stopy zabarwione kurkumą, ozdobione kumkum i kwiatami. Zwykle po zakończeniu śpiewania pokrywałyśmy je kwiatami aż do kolan. To był czarujący widok. Gdy teraz o tym myślę, mam wrażenie, że był to sen. Zastanawiam się, czy naprawdę to robiliśmy, czy Swami był z nami rzeczywiście tak blisko i czy naprawdę mieliśmy tyle szczęścia? Teraz nie oglądamy nawet Jego dużego palca nogi. Po zakończeniu tej ceremonii otrzymywałyśmy kwiaty i wpinałyśmy je sobie we włosy. Ofiarowywał nam także kumkum i błogosławił nas. Patrząc na Jego żółte stopy, podkładając pod nie dłonie i dotykając je wzrokiem, odczuwaliśmy błogość. Były delikatniejsze od płatków róż i miększe od masła. Niekiedy jednak wydawały się większe, mniej subtelne, wręcz twarde. W takim dniu mówiliśmy: „Och, dzisiaj Swami nie jest ani Dżaganmatą ani kruchym Kriszną, lecz Najwyższą Istotą, Puruszottamą.” Niektórzy twierdzili, że są to stopy Śirdi Baby. Kiedyś Swami poprosił nas o kawałek białego muślinu. Polecił nam także zmieszać kurkumę w proszku z olejem rycynowym i nałożyć tak powstałą pastę na wewnętrzną stronę Jego stopy. Zrobiliśmy to zastanawiając się, o co chodzi. Potem kazał nam rozłożyć na desce muślin i mocno go przytrzymać, co też uczyniliśmy. Wtedy Swami, trzymając się podłokietników krzesła, stanął na muślinie i odbił na nim ślad Swojej stopy. Byliśmy tym przyjemnie zaskoczeni. Polecił nam go wysuszyć i nosić z sobą. Dbaliśmy o ten kawałek materiału jak o skarb. Swami odbijał Swoje stopy nie raz i nie dwa – pragnął je ofiarować każdemu. Jakże musiał cierpieć, przygotowując się do tego! Dla dobra wielbicieli podejmował wszelkie trudy. Co dawaliśmy Mu w zamian za tę wielką miłość? Co robiliśmy dla Niego? Byliśmy Mu bardzo wdzięczni. Jego stopy zbawiają nas w tym i w następnym świecie. Dostęp do tych stóp, symboli makrokosmosu i mikrokosmosu, a także obiektów ruchomych i nieruchomych, umożliwiły nam zasługi zebrane w wielu poprzednich wcieleniach. Jedną rzeczą jest jednak nakładanie na stopy kurkumy zmieszanej z olejem rycynowym, a inną jest mycie stóp Swamiego mydłem - to drugie dawało nam więcej szczęścia. Dwie panie, stojąc po obu stronach deski, mogły myć Mu obie stopy na raz - każda po jednej. Gdy to czyniły, trzecia pani spryskiwała je wodą czerpaną z naczynia. Potem wycierały je do sucha ręcznikiem. Mimo to wciąż pozostawały na nich żółte drobiny. Te stópki wyglądały tak pięknie i czarująco, że chciały je przytulać do serc i całować lub położyć je sobie na głowie i wielbić. W tamtym czasie przebywały tam następujące wyznawczynie: pani Kamala Sarathi, pani Anantapuram Lakszmi Dewamma, pani Jadala Bukkapatnam, pani Minamma oraz kilka innych.
Wizyta Sai w Kuppam
   Od dawana modliliśmy się do Śri Sai, by uświęcił Kuppam Swoimi odwiedzinami. Ta szczęśliwa chwila nadeszła w lipcu 1947 r. Było wtedy ładnie i chłodno. Mieliśmy obszerny dom, wielki jak ‘Lanka[2]’, z dużym ogrodem. Murthy i Amarendra przywieźli Swamiego samochodem. Towarzyszyły Mu dwie panie - Sakamma i Subbaradżu. Bulgotało w nas wielkie uniesienie. Nakładając Mu na szyję girlandy z kwiatów, śpiewaliśmy ‘Rara ma inti danka – Wejdź do naszego domu’. Sai Kriszna wstąpił do niego jak Bóg Księżyca królujący nad oceanem współczucia. Ponieważ był to bardzo wielki dom, więc poruszał się po nim swobodnie. Swami witał się z każdym - wymawiał nasze imiona, rozmawiał z nami, klepał nas po plecach lub szczypał w policzki. W ogrodzie ustawiliśmy piękny tron udekorowany kwiatami. Każdego ranka i wieczoru organizowaliśmy darszany i śpiewaliśmy bhadżany.
    Na te spotkania przychodziły setki ludzi, którzy pragnęli Go zobaczyć - Ananthamma i członkowie jej rodziny, rodziny starszych i młodszych braci ojca oraz pozostali krewni. Codziennie odbywały się pada pudże[3] oraz kolacje przy świetle księżyca podawane na tarasie. Przyszły też dzieci i nauczyciele ze szkoły, żeby z czcią pokłonić się Swamiemu. Czułam się bardzo szczęśliwa, gdy nauczyciele mówili przepraszającym tonem: „O Boże! Twój Baba wygląda bardzo słodko i atrakcyjnie! Przykro nam, że przedtem wypowiadaliśmy się o Nim niewłaściwie.” Codziennie śpiewaliśmy Suprabhatam, żeby Go zbudzić i kołysanki, gdy szedł spać. Pewnego dnia udaliśmy się wraz ze Swamim do naszej fabryki zajmującej się obróbką pni drzew sandałowych. Spędziliśmy tam kilka szczęśliwych godzin oglądając interesujące miejsca. Mieszkał z nami przez siedem dni i obdarzał nas niewypowiedzianą szczęśliwością. Potem poinformował nas, że wyjedzie następnego dnia. Przybyło wtedy do nas ponad stu naszych bliskich krewnych. Tamtej nocy, o dwunastej, Swami odprawił ‘astabandhnę’, ceremonię oczyszczania domu ze złych duchów. Zmaterializował miedzianą płytkę i umieścił ją nad głównym wejściem, a potem wibhuti, którym obsypał każdy pokój i róg. Następnie rzekł: „Wasza rodzina ulegała wpływom ‘złego oka’. Nie martwicie się. Nie spadnie na was nieszczęście. Nikt was w żaden sposób nie zrani.” Następnego dnia wykąpał się i zjadł z apetytem ryż z serem, jak gdyby to było szczególne ważne danie. O 15:00 wyjechał. Życzyliśmy naszemu Sai Ramie, drogiemu ucieleśnieniu piękna i radości, szczęśliwej drogi, paląc arathi i zalewając się łzami.
   Jeszcze tego samego roku w październiku zawieźliśmy Pana Sai do naszej rodzinnej wioski. Ta niewielka osada, nosząca nazwę ‘Wasanadu’, leży w odległości trzech mil od Kuppam. Składało się na nią wtedy dziesięć lub piętnaście domów. Mieliśmy tam wiele pól, z których zbieraliśmy ryż, ragi[4] i trzcinę cukrową. Rosło tu także mnóstwo palm kokosowych, tamaryndowców i drzew mango. Był tam też nasz dom rodowy wyłożony kaflami, mający po każdej stronie pokój, oddzielony od innych długim centralnym korytarzem. Nie posiadał łazienki, a tylko toaletę. Odpowiadając na zew natury, wybiegaliśmy w pole z naczyniem wody. Na lato zjeżdżały do niego rodziny czterech braci – w sumie to jakieś 60 lub 70 osób. Każdy brat zabierał ze sobą zastęp służących, personelu i kucharzy. Gotowanie rodzinne odbywało się w każdej części osobno. Ale dania przynoszono do hallu, więc posiłki spożywaliśmy razem. Przygotowywano ich czasami tak dużo, że nawet czterech służących nie nadążało z podawaniem. Wieczorem jedliśmy dania mające postać gotowanych kul, które braliśmy w ręce - dzieci w jednej grupie, a dorośli w drugiej. Ponieważ były wakacje, spacerowaliśmy pod drzewami, zrywaliśmy świeże owoce mango, posypywaliśmy je solą i chili, a potem suszyliśmy w gorącym słońcu, żeby na koniec zjeść je z apetytem. Z owoców tamaryndowca robiliśmy słone kulki, dające nam wiele radości, gdy walczyliśmy ze sobą. Te złote czasy nigdy już nie wrócą. W czasie zbierana trzciny cukrowej, gdy wyciskano z niej sok, z którego powstawały potem piramidki cukru trzcinowego (jaggery), wypijaliśmy go zanim się zestalił, czasami dodając do niego sok cytrynowy i kawałki imbiru. Nie brakowało nam też wody z orzechów kokosowych. Sai zatrzymał się w pokoju na górze. Zbudowaliśmy dla Niego łazienkę i inne udogodnienia. Uprzątnęliśmy drogi, skropiliśmy je wodą zmieszaną z krowim łajnem i nakreśliliśmy na nich ringoli[5]. Żeby godnie powitać Pana, co kilka jardów zawiesiliśmy na gałęziach drzew i na budynkach girlandy z liści mango. Dzieci wplotły w nie mnóstwo lotosów. Trzymaliśmy je także w rękach. Czekaliśmy niecierpliwie na Swamiego, stojąc po obu stronach drogi. Przyjechał około południa. Gdy zbliżył się, nałożyliśmy Mu na szyję girlandy i zaśpiewaliśmy na Jego cześć słynny poemat, napisany w języku telugu, Hari Waczen Gadara, opiewający zstąpienie Pana Wisznu na Ziemię. Starsi również witali Go kwietnymi girlandami i rytuałem purna kumbham[6]. Gdy je przyjmował, Jego twarz jaśniała od uśmiechów. Nasz Bóg Sai, najprzystojniejszy i najwspanialszy w całym wszechświecie, szedł przed siebie witając każdą osobę i dając jej szansę na pokłonienie Mu się do stóp. Pytając jak się mamy sprawiał, że czuliśmy się tak, jak byśmy pływali w oceanie radości.
    Natychmiast zaprowadziliśmy naszego ukochanego Sai do Jego pokoju na górze. Mieliśmy nadzieję, że zejdzie na dół, kiedy trochę odpocznie, ale rodzina najstarszego wujka, nazywanego wielkim ojcem (pedda nanną), zaprosiła Go do siebie na posiłek. Byliśmy tym ogromnie zaskoczeni. Pracowaliśmy ciężko dzień i noc, żeby przygotować wizytę Swamiego, a oni nie pozwalali Mu zejść na dół. Na piętrze mieszkał tylko najstarszy z braci z rodziną. Pozostali trzej bracia i ich bliscy czekali na dole. Zastanawialiśmy się: „Czy ludzie mogą być tacy? Czy ludzie są tacy podli? Czy takie rzeczy są możliwe?” Byliśmy rozgniewani i bardzo urażeni. Swami zszedł do nas o dziesiątej wieczorem, strzeżony przez nich jak forteca. Nie mógł się do nas zbliżyć. Pomyśleliśmy sobie, że zachowują się dziwnie i egoistycznie. O ile wiedzieliśmy, odwiedzili Parthi tylko raz, podczas gdy my każdego roku zatrzymywaliśmy się tam na trzy miesiące. Jak znaleźli w sobie tyle śmiałości? Skąd wzięli ten głupi pomysł? Sai Ma siedział na krześle i rozśmieszał nas, prowadząc niezobowiązującą rozmowę. Pokłoniliśmy Mu się do stóp. Po chwili rodzina wujka zabrała Go ponownie na górę, jak gdyby nie istniał już powód, dla którego miałby zatrzymywać się na dole. Zdaje mi się, że mama weszła tam raz czy dwa, zapraszając Swamiego na dół. Odpowiedział jej tak: „Co to ma za znaczenie, gdzie jestem? To nasz dom.” Teraz rozumiemy znaczenie tej odpowiedzi. Czasami Bóg udaje, że jest kukiełką w rękach wielbicieli i postępuje w zadawalający ich sposób. Dlaczego zwraca uwagę na ich słowa? Dlaczego im nie odmawia? Swami żartował sobie. Efekt tego ujawnił się później. Spotkaliśmy wiele takich osób. Starzy ludzie nie bez powodu mówili, że nagłe wyniesienie kończy się nieuchronnie upadkiem. Przyglądając się z bliska dziwnemu zachowaniu rodziny wujka i obserwując figle Swamiego, zaczęliśmy się z tego śmiać. Tamtego popołudnia o 16:00 wybraliśmy się ze Swamim do zagajnika mangowców. Przebywaliśmy tam do 19:00. Dzieci atakowały drzewa. Chłopcy, wraz ze Swamim, wspinali się na najwyższe gałęzie, zrywali owoce i rzucali w nas nimi. Przez jakiś czas bawiliśmy się w gry i opijali sokiem z trzciny cukrowej i z kokosów.
   Cały sad był naszym królestwem. Patrząc jak Swami zabawnie podskakuje razem z innymi dziećmi, zastanawialiśmy się, czy rzeczywiście jest Ucieleśnieniem Boskości. Gdy obserwowaliśmy Jego boską naturę, śmiał się z nas w duchu. Przywiązaliśmy liny do gałęzi drzew, improwizując huśtawkę i popychaliśmy Go tak wysoko w górę, jak to tylko było możliwe. Gdy wyczerpała się nam energia, wróciliśmy do domu. Chociaż wołaliśmy głośno, że Swami zejdzie na dół i zje z nami posiłek, to rodzina peddananny udawała, że nie słyszy tych słów i zabrała Go do siebie. Przeklinaliśmy ich zaciekle. Czy uda nam się sprowadzić Go do nas? Czy będziemy mieli szczęście spędzić z Nim więcej czasu?  
  Poczuliśmy, że chcielibyśmy zaprosić Swamiego na procesję. Chyba przedstawiliśmy Mu to życzenie we właściwej chwili, bo łaskawie wyraził na to zgodę. Natychmiast zawiadomiliśmy o tym florystów z Bangalore, a ci przysłali nam koło ratunkowe w postaci kwietnego Omkaru. Procesja trwała prawie dwie godziny i towarzyszył jej zespół muzyczny. Śpiewaliśmy bhadżany. Swami siedział w palankinie[7], a Jego twarz jaśniała taką miłością, że oczarował wszystkich. Gdy jednak dotarliśmy do domu, udał się prosto do Swojego pokoju, więc nie mogliśmy z Nim dzielić radości, co bardzo nas zasmuciło. Tego wieczoru wymyśliliśmy nowy plan. Wstawiliśmy do naszego pokoju stelaż w kształcie Adiseszy. Mój starszy brat wyposażył go tak, że wyglądał dokładnie jak wąż. Nawet mrówka w pokoju obok nie wiedziała, co budujemy. Zaczęliśmy tę pracę o jedenastej w nocy, a skończyliśmy o szóstej rano. Naszemu słodkiemu Swamiemu nie pozostało nic innego jak tylko go obejrzeć. Czyż nie jest mieszkańcem naszych serc? Tego dnia Sai Baba zszedł na dół dopiero o 17:00. Uśmiechał się i spacerował w holu. Po zjedzeniu liści betelu skropionych limonką i wypełnionych szczyptą sproszkowanego orzecha miał usta czerwone jak owoce briyona. Czekaliśmy na Niego u siebie.
    Swami o tym wiedział i tylko polował na okazję. Mówiąc coś, poprosił nagle o ręcznik i gdy wszyscy rzucili się, żeby go przynieść, wbiegł do naszego pokoju i natychmiast zaryglował drzwi. Patrząc na nasze uszczęśliwione twarze i dostrzegając smutek wywołany tęsknotą za Nim, powiedział kojąco: „W końcu tu jestem. Cóż zrobić? Nie pozwalali mi zejść na dół. W porządku. Możecie teraz ze Mną porozmawiać.”
    Nasz drogi Swami położył się na kanapie mającej kształt węża Seszy. To nas ogromnie ucieszyło. Pokłoniliśmy Mu się do stóp i z szacunkiem dotknęliśmy palcami swoich oczu, żeby następnie dotknąć nimi Jego stóp. Siedzieliśmy blisko Niego i rozmawialiśmy, rozmawialiśmy o wszystkim. Patrząc na mamę zapytał: „Kiedy wyprawisz wesele Kumarammy?” To zdanie spadło nam na głowy jak pojawiający się bez akompaniamentu błysku piorun. Ostatecznie powiedziałam: „Swami! Jeszcze nie wychodzę za mąż. Będę się dalej uczyła. Chcę zostać ze Swamim.” „Czym się martwisz? Mam zamiar znaleźć ci dobrego oblubieńca. Odprawię dla was uroczystość ślubną. Co zrobisz studiując?”, odpowiedział mi Swami. Po dwóch godzinach rodzina wielkiego ojca zastukała do drzwi prosząc, żebyśmy je otworzyli. Weszli do pokoju, jedno po drugim, rzucając zdziwione spojrzenia na Swamiego spoczywającego na kanapie i wołając: „Och, jakie to ładne! Kiedy to zrobiliście?” Na te pytania odpowiedział im Swami. Przez jakiś czas poruszaliśmy tematy duchowe, a potem Swami żartował i skłaniał nas do śmiechu, dopóki nie poczuliśmy, że za chwilę rozbolą nas od tego brzuchy. Rodzina peddananny nie mogła znieść okazywanej nam przez Swamiego uprzejmości, gdyż dręczyła ich zazdrość. Ponieważ nie było tam elektryczności, zapalono lampy naftowe w domu i na podwórku. Swami wyszedł na kilka minut, a potem wrócił i poprosił o zgaszenie lampy w naszym pokoju. Gdy podeszliśmy do niej bliżej, zaskoczyło nas, że drewniany słup, na którym ją zawieszono był spalony i mógł się w każdej chwili przewrócić. Swami uchronił nas przed poważnym wypadkiem. Zajrzał do każdego pokoju. Rodzina peddananny starała się wymyślić coś nowego, co by przyćmiło kanapę Seszy. Wyciągnęli kilka jedwabnych sari i starali się je w jakiś sposób złożyć i coś zaimprowizować, ale nic im z tego nie wyszło. Doprawdy, przypominało to masło klarowane, ghee, lane w płomienie rozgrzane do czerwoności. Swami przebywał z nami tydzień. Ostatniego dnia jedliśmy posiłki w gaju mangowców. Wróciliśmy do domu o północy. Swami udał się stamtąd do rodzinnej wioski Anantammy, noszącej nazwę Dandikuppam. Zatrzymał się tam na dwa dni, a potem wrócił do Parthi. Nie muszę mówić, że rodzina wielkiego ojca nie spotkała się z Nim ponownie. Figle Swamiego leżą poza granicami ludzkiego rozumienia.
    W kilka dni po wyjeździe Swamiego do Puttaparthi Amba zachorował na dur brzuszny. W tamtych czasach ludzie bali się duru brzusznego, ponieważ wiedzieli, że znajdą się blisko śmierci. Chociaż lekarze podawali mu leki, to gorączkował nawet po 23 dobach. Tamtego dnia majaczył mówiąc, że niebo jest pięknie, że Parwati, Śiwa i Wisznu przywołują go do Siebie i chciałby do Nich pójść. Miał ponad 400 gorączki. Lekarze otwarcie powiedzieli, że nie mogą już nic więcej zrobić. Płacząc, usiedliśmy przed fotografią Swamiego. Nagle cały pokój napełnił się zapachem wibhuti. Po pięciu minutach Amba otworzył oczy i poprosił o wodę. Poczuliśmy ulgę, jak ktoś, komu przywrócono życie. Złożyliśmy hołd stopom Swamiego. Zaraz następnego dnia otrzymaliśmy od Niego cudowny list, w którym pisał: „Przyszedłem do was wczoraj, kiedy poraził was smutek. Nie macie powodu do lęku, dopóki jest tu Baba. Złóżcie na mnie swój ciężar i uwolnijcie się od zmartwień. Wiem o Ambie. Zajmę się wszystkim.” W ciągu dwóch lub trzech dni Amba całkowicie wyzdrowiał. Udaliśmy się wszyscy do Puttaparthi, dotknęliśmy z wdzięcznością stóp Swamiego i otrzymaliśmy Jego błogosławieństwo - nasze umysły wypełniły się spokojem.
 tłum. J.C.
 
[1] Dżagadżdżanani – Bogini Lakszmi
[2] Lanka – Olśniewający Kraj
[3] Pada pudża – akt miłości, wdzięczności i oddania, składany lotosowym stopom Pana
[4] Ragi – Eleusine coracana – manneczka łękowata, proso afrykańskie, roślina jednoroczna, zbożowa i pastewna, a czasem też uznawana za ozdobną.
[5] Ringoli, kolorowe rysunki usypywane z ziaren pisku, barwionej mąki, a czasami z kwiatów na powitanie Boginię Lakszmi, pani bogactwa i szczęścia
[6] Purna kumbha – naczynie będące oznaką obfitości, ozdobione zwykle wzorami geometrycznymi i swastyką, będące zwiastunem deszczu. Znajduje się w nim przeważnie woda – prawdziwa zasada życia, a także gałązki lub liście drzewa banjanowego, mango, figowca, chlebowca i bakłażana.
[7] Palankin – środek transportu mający formę krytego krzesła lub tapczanu używany od czasów starożytnych przez arystokrację na Wschodzie, zwłaszcza w Indiach i w Chinach

 

Stwórz darmową stronę używając Yola.