To wszystko Bóg

Allen S. Levy

     Jest śnieżny dzień w połowie listopada w Nowym Jorku. Przedwczesna zima pokryła betonową metropolię bielą, niemal magicznie tworząc iluzoryczną aurę czystości w całym Nowym Jorku, mieście, podobnie jak większość miast, stale pogrążających się w bagnie chciwości, pożądania i wywyższania się.

     Dwudziesta pacjentka tego tygodnia właśnie opuściła mój gabinet. Jak wielu ludzi, czuje się samotna i zagubiona w świecie, w którym wartości duchowe są często lekceważone, a słowo Boga ignorowane. W rozpaczy odczuwa brak miłości w swoim życiu, tak jak większość z nas, złapana na planecie cierpiącej pod ciężarem tortur materialnych wartości i perspektyw. Współczesna Ziemia to świat, w którym zaprzecza się prawdzie, potępia się prawość, nieużywanie przemocy jest tylko ideałem, spokój ducha jest snem, a bezwarunkowa miłość jest jedynie wizją.
      Czuję jej smutek. Czuję jej ból. Jej samotność staje się moją samotnością, a jej rozpacz moją rozpaczą, ale tylko na chwilę. Bo znalazłem wyjście z tej ciemności, z tej beznadziejności. Moja izolacja i uwięzienie ustąpiły miejsca otwartości i wolności. A bezsilność, którą kiedyś odczuwałem, teraz dzięki łasce Bożej ustąpiła miejsca niesieniu pomocy.
Kontemplując moje życie i pojawienie się w nim Awatara, moja uwaga cofa się w czasie przez lata, aż do moich pierwszych narodzin. Duchowo pierworodnego, to znaczy będącego w świadomości Boga.
     To było Święto Dziękczynienia, 1971 rok.
     Mój brat Lou, dwa i pół roku młodszy ode mnie, zaprosił mnie do swojego mieszkania we wschodniej części Manhattanu przed wspólną podróżą na Long Island do naszych rodziców na Święto Dziękczynienia. Oni jedli tradycyjnego indyka, a my uparcie jedliśmy tylko warzywa. Nasi rodzice myśleli, że jesteśmy buntowniczy, ale tolerowali tę naszą nową modę. Poprzedniej wiosny, kiedy byłem na pierwszym roku studiów, oboje nauczyliśmy się popularnej formy medytacji. Lou i ja lubiliśmy siedzieć w ciszy. Staliśmy się też zagorzałymi wegetarianami. Oczywiście bardzo nie podobało się to naszemu ojcu, który był właścicielem hurtowni rybnej na targu rybnym Fulton na południowym krańcu Manhattanu.
     Wszedłem po schodach na trzecie piętro do zrujnowanego mieszkania, co stanowiło wyraźny kontrast z domem wyższej klasy średniej, w którym dorastaliśmy z bratem. Zapukałem do drzwi u szczytu schodów i otworzył mi wysoki młody mężczyzna. Mimo moich poważnych wątpliwości potwierdził, że rzeczywiście jest tu mieszkanie mojego brata.
      Czułem zapach kwiatowej esencji unoszący się w moim kierunku z wnętrza i słyszałem najdziwniejszą muzykę, muzykę tak radosną, że napełniała mnie uczuciem czystej rozkoszy. Wpadłam do mieszkania, zataczając po żydowsku małe kółka, trzymając ręce wysoko nad głową. Docierając do sypialni mojego brata, przywitałem się z nim:
„Cześć Lou!”
     Siedział na podłodze na macie i ze zdziwieniem dowiedziałem się, że nazwał ją swoim łóżkiem. Wybuchnął śmiechem, widząc mnie tak szczęśliwego (dziwne zjawisko), wykonującego jeszcze dziwniejszy taniec na środku jego pokoju.
„Jak leci?” - zapytał.
      Entuzjastycznie odpowiedziałem: „Jestem tak szczęśliwy, że nie mogę powstrzymać się od tańca. Ta muzyka jest cudowna! Kto to śpiewa?”
Lou odpowiedział: „Och, to Sai Baba śpiewa bhadżany”.
„Kim on jest?" - zapytałam.
      Jego odpowiedź wprawiła mnie w zakłopotanie: „On jest Bogiem. Mieszka w Indiach”.
      Natychmiast mój taniec ustał. Widzisz, ponad dziesięć lat wcześniej zakończyłem swoją relację z Bogiem. Hebrajska szkoła była wyczerpującym doświadczeniem, podczas którego nauczyciele na przemian wydzierali się na mnie za nieznajomość żydowskich modlitw, a po lekcjach byliśmy bici łańcuchami rowerowymi przez starszych uczniów, którzy mieli trochę za dużo frustracji dwa razy w tygodniu przez półtorej godziny.
      W swoim życiu nie udało mi się znaleźć ani jednej osoby, która mówiąc o Bogu i kierując mną w zrozumieniu mojej religii, potrafiła ją reprezentować bez gniewu, egoizmu i ogólnej małostkowości. Jak więc Bóg mógł istnieć, skoro w moim życiu było tak mało miłości? Poza tym, co z Żydami w czasie II wojny światowej? Więc jeśli Bóg istniał, to nie lubiłem go, a poza tym, jak można kogoś nazywać Bogiem?
     Tak właśnie pomyślałem i poczułem, jak skończyłem tańczyć w mieszkaniu mojego brata w Święto Dziękczynienia 1971 roku. W moim życiu było zbyt wiele smutku, by uznać istnienie Boga, a tym bardziej Jego miłość, która zdawała się nie być na mojej drodze. Poza tym holokaust był dobrym usprawiedliwieniem dla mojego ateizmu. A jakby tego było mało, ponieważ byłem Żydem, Bóg był bez formy i z pewnością według mnie nie mógł być człowiekiem.
      Zaśmiałem się arogancko i złośliwie odparłem:
      „Boże! Jaki Bóg? Ten z twoich fantazji? Daj spokój!”
Moja arogancja była bez wątpienia owocem kariery edukacyjnej, która opierała się na „intelekcie”, ale niestety brakowało jej moralnego przygotowania. I czułem, jak narasta we mnie złość, złość, którą odczuwałem w dzieciństwie – zrodzoną ze smutku, samotności, braku przyjaciół, z braku miłości, z braku bycia kochanym i nierozumianym.
       Odpowiedź Lou uderzyła mnie dokładnie tam, gdzie mój uparty intelekt był najbardziej bezbronny:
      „Przekonaj się sam. Poczytaj o Nim”.
W święto Chanuka (lub Boże Narodzenie, jeśli wolisz; mój brat też wierzył w Jezusa) Lou dał mi książkę pod tytułem: „Baba” autorstwa Arnolda Schulmana. W ciągu kilku dni niechętnie otworzyłem i przeczytałem. Po dziesięciu stronach odłożyłem książkę, mój umysł był odrętwiały. W rzeczywistości wydawało mi się, że mój umysł się zatrzymał – rzecz niemożliwa, zwłaszcza dla mnie. Po kilku zbyt krótkich chwilach zaczęło się znowu, ale jedyne, o czym mogłem myśleć, to: „O mój Boże! To jest Bóg!” W stanie czystego podniecenia podniosłem słuchawkę i wybrałem numer do brata.
     „Lou, masz rację! To jest Bóg! Sathya Sai Baba jest Bogiem! Co mam teraz zrobić?”
     Spokojnie odpowiedział: „Zrelaksuj się. Usiądź i medytuj. Kiedy się zobaczymy, porozmawiamy o tym więcej. Czytaj dalej”.
      To był początek i, dodam, dopiero początek wspaniałej, hojnej łaski, jaką Baba wylewał na mnie.
     W następnym roku, czytając Jego książki, zatytułowane Sathya Sai Speaks, tomy: I, II, III itd., pośród skarbnicy nauk, natknąłem się na to, co uważałem za najbardziej praktyczne dla przepracowanego studenta college'u:
„Owoc działania nie należy do aktora; dlatego wyrzeknij się owoców. Działaj, ale wyrzeknij się owoców działania; poświęć Bogu każdy czyn i wyrzeknij się wszelkiego pragnienia jego owoców; wzywaj Boga, aby był wykonawcą działania, i całkowicie, bez uciekania się, wyrzeknij się wszelkich śladów przywiązania do owoców działania”.
      Przez cały ten tydzień próbowałem napisać pracę zaliczeniową z mojego pierwszego i jedynego kursu politologii. Studiowaliśmy filozofię i przywództwo w amerykańskim ruchu na rzecz praw obywatelskich. Czytałem Fredericka Douglasa, Martina Luthera Kinga, J., Eldridge'a Cleavera, Malcolma X i niezliczonych innych czarnoskórych polityków. Profesor poprosił nas, abyśmy napisali jeden artykuł, aby zebrać to wszystko w całość. To było na jedyną ocenę z tego przedmiotu. Podjąłem się prawie niemożliwego zadania i po tygodniu udało mi się zmiąć ponad 20 kartek pierwszej strony. Byłem w panice. Jak miałem cieszyć się przerwą na Święto Dziękczynienia, która właśnie nadeszła, gdy musiałem napisać ten artykuł?
     Postanowiłam wycofać się do mieszkania brata, gdzie zaledwie rok wcześniej radość miłości Boga dotknęła moją spragnioną duszę. W wigilię Święta Dziękczynienia usiadłem z papierem na biurku, długopisem w dłoni i zapaliłem świecę przed zdjęciem Sai Baby. Modliłem się: „O Boże, cześć! Wzywa Cię Al Levy. Czy możesz napisać dla mnie ten artykuł o myśli politycznej czarnoskórych polityków? Jesteś sprawcą wszystkich czynów, mówcą wszystkich słów, myślicielem wszystkich myśli. Proszę więc, napisz to i zbierz owoce. Oddaję ci to wszystko. Dzięki.”
      Pisał przez następne szesnaście godzin. Za każdym razem, gdy wydawało mi się, że znalazłem się w impasie, ponownie wzywałem Babę o pomoc, modląc się tak, jak robiłem to wcześniej.
      Artykuł został napisany na maszynie do pisania w następnym tygodniu w college'u i oddany. Tuż przed Bożym Narodzeniem otrzymałem go z powrotem. Profesor napisał: „To jest dobra praca. Masz łatwość pisania. Kiedy pisałeś o Martinie Lutherze Kingu, słyszałem, jak Martin Luther King mówi; kiedy wspominałeś Fredericka Douglasa, brzmiało to tak, jakby przemawiał Douglas; a kiedy odniosłeś się do Malcolma X, to było tak, jakby to on mówił. Dobra robota. Ocena A.” (najwyższa)
      Oczywiście była to dobrze wykonana robota przez Sai Babę. Przyniósł esencję tych odważnych przywódców, którzy rzeczywiście opuścili ziemski plan, i umieścił ich myśli i słowa bezpośrednio w tym artykule. Dziękuję Babo!
Przez następne trzynaście lat mojego doświadczenia edukacyjnego wzywałem mojego Sai Babę, aby wykonywał pracę i zbierał owoce. Dzięki Jego łasce uzyskałem tytuł licencjata z psychologii i magistra z pracy socjalnej na Uniwersytecie Columbia. Odebranie profesjonalnego szkolenia z psychoanalizy było trudne, ale On poprowadził mnie przez Filadelfijską Szkołę Psychoanalizy i na studia podyplomowe, gdzie po raz kolejny modliłem się, abym przeszedł przez program.
       Kiedy przystępowałem do tego programu doktoranckiego z psychoanalizy, uniwersytet nie był jeszcze akredytowany, ale dziekan zapewnił nas, że tak będzie i że wszystkie stopnie naukowe będą wstecznie honorowane z pełnym statusem akredytacji. Zdecydowałem się zapisać. Podczas studiów doktoranckich zaproponowano mi zaliczenie programu w ciągu jednego roku, pod warunkiem napisania oryginalnej pracy doktorskiej na temat psychoanalityczny. Powiedzieli, że moje poprzednie szkolenie podyplomowe kwalifikuje mnie do takiej możliwości. Programy doktoranckie są znane z tego, że są strasznie żmudne i brutalnie torturujące, a ich ukończenie zajmuje od pięciu do dziesięciu lub więcej lat. Zachwycony możliwością uwolnienia się od całego tego edukacyjnego rygoru, którego byłem więźniem przez ponad 25 lat, skorzystałem z ich rocznej oferty.
      Jak zawsze modliłem się do mojego Baby: „Proszę, drogi Babo, napisz ten doktorat. Baba, jesteś sprawcą wszystkich czynów, mówcą wszystkich słów, myślicielem wszystkich myśli. Proszę, mój Ojcze-Matko Boże, napisz tę pracę i również zbierz jej owoce. Dziękuję”. (Do tej pory trochę dojrzałem w mojej relacji z Bogiem, więc pominąłem część „O Boże, cześć! Wzywa Cię Al Levy”. Pomyślałem, że już mnie zna, bo tak często miałem kłopoty i tak bardzo prosiłem Go o pomoc).
       Ale kiedy rok dobiegł końca, skończyłem tylko pierwszą połowę lektur niezbędnych do napisania tej pracy. Minęły dwa lata. Czytanie i robienie notatek zostało zakończone, ale ku mojej rozpaczy nie rozpocząłem pisania. Wciąż modliłam się do Baby i miałam nadzieję, że wbrew wszelkim przeciwnościom stawianym przez mój umysł, On mnie nie opuścił. Minął trzeci rok i napisałem trochę tekstu, który został odrzucony przez doktorancką komisję. Nie spodobał im się mój temat: „Psychoanaliza i medytacja”. Co miałem zrobić? Modliłem się, aby nic nie robić i pozwolić Babie robić wszystko. W ciągu następnych sześciu miesięcy komisja doktorancka zaakceptowała temat bez pytania: „Badania psychoanalitycznego leczenia medytującego pacjenta”. Podczas mojego studenckiego stażu psychoanalitycznego odkryłem, że niektórzy z moich pacjentów medytowali i kontynuowali praktykę podczas leczenia. Postanowiłem zbadać medytujących pacjentów, aby zobaczyć, czy wypadli lepiej w psychoanalizie niż moi niemedytujący pacjenci.
        Nadal modliłem się do Baby, ale przez cały czas w mojej głowie rodziło się pytanie: „Baba, , skoro dali specjalne pozwolenie na ukończenie studiów w ciągu jednego roku, to dlaczego trwa to tak długo?” I narzekałem: „Każdy trzymiesięczny semestr kosztuje tysiąc pięćset dolarów, Baba. Czy nie możemy trochę przyspieszyć?” W czerwcu 1985 roku, po czterech i pół roku, praca doktorska została ukończona. Komisja doktorancka zatwierdziła rozprawę z niewielkimi poprawkami. W następnym miesiącu otrzymałem dzięki łasce mojego Baby list od dziekana uniwersytetu z gratulacjami z powodu uzyskania długo oczekiwanego stopnia doktora. Czas był właściwy! W ciągu ostatnich dwóch tygodni wszyscy studenci i absolwenci uniwersytetu otrzymali list od nowego dziekana stwierdzający, że szkoła podyplomowa otrzymała po dwunastu latach pełną akredytację Midwest Regional Committee of Colleges and Universities, a także akredytację przez Komisję akredytacyjną uniwersytetów i szkół wyższych w Ameryce, obowiązującą od marca 1985 r.
        Był to pierwszy program „uniwersytet bez murów” w Stanach Zjednoczonych, który otrzymał pełne uznanie. Jednak wbrew zapewnieniom byłego dziekana – obecny dziekan i wydział z przykrością zawiadamiają, że wszyscy absolwenci, którzy uzyskali stopnie naukowe przed 1 marca 1985 r. będą pozbawieni tytułu przez Komitet Regionalny Środkowego Zachodu.
„Dzięki ci, Boże!” - wykrzyknąłem. Mój Baba ocalił mnie od nieprzewidzianej tragedii. Gdybym ukończył studia doktoranckie wcześniej niż cztery i pół roku, które mi to zajęło, mój stopień naukowy nie zostałby w pełni uznany. Baba znowu to zrobił. Jego wyczucie czasu było idealne!
      Myślami kieruję się do was wszystkich, którzy mogą zmagać się z uciążliwym, a czasem nieznośnym zadaniem doświadczenia edukacyjnego, nie mówiąc już o trwającym procesie samego życia. Módlcie się do Pana, aby wykonał całą pracę i zebrał jej owoce. Nie traćcie wiary! Bo to prawda:
„Panie Boże Wszechmogący, Sai Babo mój umiłowany, jesteś wykonawcą wszystkich czynów, mówcą wszystkich słów, myślicielem wszystkich myśli. Powierzam to wszystko Tobie. Proszę więc, zbierz owoce wszystkich moich myśli, słów i czyny. Dziękuję Ci, Baba”. I na końcu dodałem: „Kocham cię”.
A teraz, jakbym obudził się ze snu, znów siedzę przy biurku i czekam na kolejnego pacjenta. Ta pamięć o przeszłości odnowiła moją wiarę, dała nadzieję, że w tym zagubionym świecie widać światło miłości. Nie, światło miłości jest nie tylko widzialne, ale także przemieniające.
     Ponieważ przekształciło moje życie z desperackiego poszukiwania miłości w głębokie pragnienie dawania miłości innym. Szukałem po omacku w ciemności i znalazłem szczęście i piękno kwitnące pośród walczącej ludzkości. Co jeszcze bardziej cudowne, moje życie zmieniło się z troski o siebie na dzielenie ciężarów życia, które wydają się dźwigać inni. Prawdziwą wartością tego życia, które nazywam „swoim”, stało się intensywne pragnienie odpowiedzi na krzyk bólu innego – mojej własnej Jaźni w przebraniu.
Dzięki łasce Boga kocham i w tej miłości daję. Modlę się, aby dawanie było tak stałe i tak głębokie, aby pewnego dnia móc uświadomić sobie jedność dawcy i odbiorcy – prawdziwej natury bytu – wiecznej w tej świadomości.
       Mówią, że Bóg jest wszechobecny. Gdziekolwiek spojrzę, widzę teraz Jego dzieło. Widzę Go. Tak, Bóg żyje i ma się dobrze. Mieszka w Puttaparthi. Znaleźliśmy go. Możemy zobaczyć Jego twarz i żyć!
Niech Jego błogosławieństwa wypełnią nasze życie i dotkną wszystkich, których spotykamy.
       „Twoje serce jest Moim domem! Swami będzie strzegł czystości twojego serca, które jest Jego domem. Swami pobłogosławi cię Swoją obecnością wokół, obok, za i przed tobą. Pamiętaj zawsze o trzech rzeczach: zawsze służ, gdziekolwiek jesteś. Szukaj okazji, by pomagać innym. Nigdy nie trać okazji do wykorzystania swoich umiejętności i entuzjazmu dla złagodzenia smutku, bólu i cierpienia. Ponownie, nie pomijaj, nie zaniedbuj ani nie odkładaj na później swojej własnej praktyki duchowej. Przede wszystkim miej wiarę, że Swami jest z zawsze z tobą i wszędzie”.
- Sathya Sai Baba
Z książki „Transformation of the Heart”
tłum. E.GG.

 

Stwórz darmową stronę używając Yola.