Moim Świętym Mężem jest Awatar Bhagawan Śri Sathya Sai Baba – cz.5

My Holyman is Avatar Bhagawan Sri Sathya Sai Baba
Dr Choudary Voleti

ROZDZIAŁ 4
BOSKA MISJA
    Ten, kto umocnił się w wykonywaniu bezinteresownych i wolnych od przywiązań uczynków, ten, kto kontroluje swój umysł i zmysły i którego jaźń identyfikuje się z Jaźnią wszystkich istot – ten nigdy nie jest zazna przywiązania, pomimo tego, że angażuje się w pracę.
                                                            ~Bhagawad Gita
    Z chwilą, gdy zobaczyłem szpital superspecjalistyczny w Puttaparthi i uzyskałem zgodę Sai Baby na podjęcie w nim pracy, moją misją stało się stworzenie zespołu kardiochirurgów złożonego z osób mieszkających w Stanach. Nasz zespół miał okresowo odwiedzać szpital i ofiarowywać mu swoje usługi, współpracując z lokalnym zespołem kardiochirurgów. Wymarzony przeze mnie zespół miał się składać z ludzi, którzy nie tylko byliby medycznymi ekspertami, ale posiadaliby także ducha służenia.
   Internistę i chirurga musi ożywiać pasja zajmowania się pacjentami. Współczucie sprawia, że dobry lekarz staje się doskonałym lekarzem. Jesteśmy wyposażeni w tę cechę, trudno nam ją jednak kultywować. Bezinteresowna służba jest inną wyjątkową jakością i tylko niektórzy z nas potrafią skutecznie ją wykorzystać.  
     W ciągu 25 lat mojej praktyki kardiochirurgicznej zawsze chciałem wrócić do Indii i jako kardiochirurg pomagać bezinteresownie ubogim. Ale szpitale, które wizytowałem i w których pracowałem w Indiach, były szpitalami prywatnymi, dostępnymi tylko dla nielicznych zamożnych pacjentów. Czułem, że w tej sytuacji moje usługi są zbędne i nie starałem się podążać za swoimi ambicjami.
    Przesłanie Bhagawana: „Kochaj wszystkich, wszystkim służ” przebudziło we mnie uśpione pragnienie bezinteresownego pomagania innym. Jego szpital superspecjalistyczny, leczący ludzi ubogich bez względu na ich religię, kolor skory i rasę, był ideałem mogącym spełnić to pragnienie. Zacząłem szukać osób, które zechcą zostać członkami mojego zespołu. Myśląc o nich miałem na myśli lekarzy i pielęgniarki z którymi pracowałem od lat.
Wiedziałem, że łączące nas wzajemne zaufanie zapewni nam konieczną spójność podczas pierwszej wizyty w nieznanym otoczeniu.
    Podczas pierwszej podróży odbyłem cenne i owocne spotkanie z dr Safają, dyrektorem medycznym szpitala. Był współczującym i dojrzałym człowiekiem, prostym w rozmowie i bardzo otwartym. Pomógł mi zrozumieć filozofię ożywiającą codzienną aktywność placówki, zapewniającą jej płynne działanie. Podczas tej rozmowy uświadomiłem sobie, że dr Safaja doskonale się orientuje we wszystkim co dotyczy opieki zdrowotnej i administracji. Powitał mnie gorąco i entuzjastyczne jako wolontariusza. Razem nakreśliliśmy plany dotyczące praktycznych posunięć prowadzących do realizacji moich marzeń.
  Ryzykując, że zabrzmi to impertynencko, za zadałem dr Safaji dwa nurtujące mnie pytania. Odpowiedź na nie może zainteresować wielu indyjskich lekarzy. Pierwsze pytanie dotyczyło szpitalnych finansów. Dr Safaja wyjaśnił mi krótko jak powstał duży fundusz podstawowy, umożliwiający szpitalowi działanie. Moje drugie pytanie dotyczyło priorytetów w zakresie usług medycznych. Wytłumaczył mi prosto, że pierwszeństwo mają ludzie młodzi, studenci, nauczyciele, gospodynie domowe i ludzie zarabiający na chleb do wieku 55 lat. Wywarło to na mnie ogromne wrażenie i całkowicie zgodziłem się z tą filozofią.
    Po powrocie do Los Angeles puściłem w ruch koła mojej misji. Pragnąłem zabrać ze sobą do szpitala Bhagawana zespół kardiologiczny złożony z ludzi o otwartych sercach i spędzić tam z nim dwa tygodnie, operując pacjentów wymagających operacji, na które nie mogliby sobie pozwolić. Chociaż wydawało mi się, że to monumentalne zadanie, to łatwość z jaką zgromadziłem zespół i jak wszystko układało się gładko, nawet w szczegółach, było prawdziwym cudem. Do l1 lutego 1994 r., gdy ostatecznie wystartowaliśmy z naszą misją z Międzynarodowego Portu Lotniczego w Los Angeles, nawet najmniejszy detal działał tak, jak gdyby stanowił część boskiego mistrzowskiego planu. 
    Powiem od razu, że to niepraktyczne, aby zespół ekspertów zostawiał swoje rodziny po to, żeby pracować charytatywnie po drugiej stronie świata. Najwyraźniej jedyną osobą, która była pewna, że weźmie w tym udział, nawet bez zaproszenia, był dr Thumati. Z wahaniem podszedłem do Julio Avando, technika obsługującego aparat płuco-serce, ponieważ miał żonę i czworo dzieci, wszystkie w wieku poniżej 10 lat. On jednak bardzo się tym zainteresował i w ciągu kilku dni zgodził się zostać aktywnym członkiem naszego pierwszego wizytującego zespołu. Jeszcze bardziej zaskakująca była reakcja Emily Cheung, starszej pielęgniarki kardiologicznej pracującej w sali operacyjnej. Emily, podczas dziesięciu lat swojego małżeństwa, nigdy nie podróżowała bez męża. Mimo to, natychmiast zgodziła się dołączyć do zespołu. Równie pozytywnie odpowiedział dr John Oakley, anestezjolog kardiologiczny. Powiedział nam, że jego żona i dzieci wyraziły zgodę na jego wyjazd nie robiąc żadnych przeszkód.
    Chociaż wiedzieli, że chodzi o szpital charytatywny położony po drugiej stronie globu, to nie zdawali sobie sprawy z jego lokalizacji. Żadne z nich nie było przedtem w Indiach. Zapał, z jakim zaakceptowali ofertę rozszerzenia swoich służb był czymś więcej niż tylko przypadkiem. 
     Byłem pod wielkim wrażeniem zapału członków zespołu zgadzających się na tak wielką i bezinteresowną pracę. Jeszcze bardziej zaskoczyła i ucieszyła mnie reakcja firm medycznych, które, gdy je o to poprosiliśmy, przekazały nam nowoczesny sprzęt. Podczas naszej pierwszej podróży byliśmy przygotowani na wszelkie ewentualności. Zebraliśmy różnorodne urządzenia, które, zebrane razem, złożyły się na wielki bagaż. Przygotowania do wyjazdu przebiegały precyzyjnie jak w zegarku.
  Zachowałem w pamięci pewne wydarzenie. Chciałem zabrać ze sobą szczególnie kosztowny i niedostępny w Indiach lek nasercowy ‘Inocore’, stosowany w opiece pooperacyjnej. Aby go uzyskać, próbowałem skontaktować się z przedstawicielem medycznym produkującej go firmy. Dokładnie w tym czasie moja sekretarka Ramona wręczyła mi wielkie pudełko tego leku. Jakieś trzy lata wcześniej, kiedy wprowadzano go na rynek, producenci przysłali mi do oceny duży zapas Incore’u. Zupełnie o nim zapomniałem, ponieważ był dostępny w szpitalu. Wciąż jednak miałem z nim problem, ponieważ data jego ważności upływała za kilka miesięcy. Dan, szef apteki, koordynujący zaopatrywanie nas w różnego rodzaju leki nasercowe, ruszył mi z pomocą i wymienił go na nową partię. 
    Na dzień przed naszym wyjazdem do Indii zadzwoniłem po raz ostatni do dr Safaji i zapytałem go, czy jest coś, co chciałby szczególnie dostać. Odpowiedział po prostu: „Przyjedź szybko.”
    11 lutego cały zespół, za wyjątkiem Emily, spotkał się w szpitalu i ruszył na lotnisko. Emily pragnęła spędzić ostanie chwile z mężem. Z powodu ogromnego bagażu przechodziliśmy przez bolesny proces odprawy w bardzo zwolnionym tempie. Emily się nie pokazała. Ponieważ podróżowaliśmy jako grupa, to musieliśmy odprawić się jako grupa. W końcu nadszedł czas naszej odprawy, a Emily wciąż nie było widać. Chociaż wszyscy ekscytowaliśmy się podróżą, to byliśmy zdenerwowani, a spóźnienie Emily wzbudzało w nas obawy. Ku naszej najwyższej uldze, gdy zbliżyliśmy się do stanowiska odpraw, zawiesił się komputer. Moje zdenerwowanie zastąpiła na chwilę dezorientacja i niedowierzanie na widok tak dziwnego obrotu wydarzeń. Na koniec, gdy ujrzałem Emily niechętnie opuszczającą męża i zmierzającą w naszą stronę, komputer ponownie zaczął działać.
  W Londynie powitaliśmy z ulgą pięcio- czy sześciogodzinną przerwę, ponieważ nareszcie mogliśmy wziąć odświeżający prysznic i odbyć relaksujący spacer po lotnisku. Chociaż z Los Angeles wylecieliśmy jedenastego lutego, to do Madrasu dotarliśmy dopiero trzynastego, ze względu 21- godzinny lot, a także na 13,5- godzinną różnicę czasu. Dziesięć naszych wielkich waliz, a także ponad trzymetrowe pudło, pojawiły się w doskonałym stanie. Nie mieliśmy ze sobą nic poza produktami medycznymi i naszymi osobistymi rzeczami. Martwiłem się jednak, że tak ogromny bagaż przyciągnie uwagę celników. Ale ponownie, ku mojej radości i uldze, przeszliśmy prosto przez zielony tunel, żeby zostać gorąco powitani przez grupę mojego najstarszego brata.
    Tamtej nocy zatrzymaliśmy się w jego domu w Madrasie. Przyjemna morska bryza i dobry nocny odpoczynek odmłodziły nas i przygotowały na ranną podróż do Puttaparthi. I ponownie, wbrew moim obawom dotyczących naszego nadzwyczaj dużego bagażu lądującego na lotnisku krajowym, personel linii lotniczej był wobec nas bardzo serdeczny. Mój przyjaciel, Adikesawulu, zaaranżował mini-karawanę samochodów, które przewiozły nas z Bangalore do Puttaparthi. Chociaż podróż była dotychczas interesująca, to wszyscy chcieliśmy dotrzeć jak najprędzej do celu. Jak dotąd wszystko przebiegało gładko, jednak towarzyszący mi ludzie byli zupełnie nieprzygotowani do ostatniego etapu wyprawy – do ekscentrycznych, nieprzewidywalnych i denerwujących dróg indyjskich. W przeciwieństwie do wszelkiego rodzaju zwierząt, samochody nie miały na nich pierwszeństwa. Utwardzona część szosy, nawet na tak zwanych autostradach, była w tym kraju tak wąska, że ledwie mieścił się na niej jeden pojazd. Kiedy nadjeżdżało coś z przeciwka, to nie wiem jak dla kierowcy, ale dla pasażerów siedzących na przednich siedzeniach taka jazda może wydać się koszmarem. Aż do ostatniej sekundy człowiek nie wiedział, który z dwóch kierowców ustąpi. To tak jak gra w cykora – pytanie polega tylko na tym, kto mrugnie pierwszy.  
  Zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby odpocząć i zaspokoić pragnienie w sklepiku na skraju drogi, sprzedającym miękkie kokosy wypełnione smaczną wodą i pysznym miąższem. Ponieważ był to czas indyjskiej zimy, to pogoda była bardzo przyjemna. Zielone pola i wysokie drzewa obsypane gęstym listowiem tworzyły piękne, ulotne tło. W przeciwieństwie do mojej pierwszej podróży do Puttaparthi, ta była bardziej przewidywalna i zrównoważona. Bezpiecznie dotarliśmy do szpitala.
     Dr Safaja i jego wiecznie uśmiechnięta i pomocna załoga przygotowali nam mieszkania w szpitalnym domu gościnnym. Pokoje były wyposażone w nowoczesne urządzenia, takie jak bieżąca woda, toalety i klimatyzacja. Wzięliśmy udział w wieczornym darszanie i otrzymaliśmy bardzo emocjonalne i poruszające do głębi interview z Bhagawanem. Poza naszym zespołem, w pokoju audiencyjnym było około 20 osób. W przeciwieństwie do ostatniego takiego spotkania, tym razem siedzieliśmy - mężczyźni po jednej stronie, kobiety po drugiej. Podczas godziny, jaką spędził z nami Bhagawan, otrzymałem błogosławieństwo siedzenia przy Jego stopach.
    Wybrał mnie do tłumaczenia Jego wystąpienia na potrzeby naszej grupy. Podczas tego interview wydarzyło się kilka bardzo interesujących rzeczy. Swami rozmawiał ze wszystkimi z miłością i z czułością. Potem zaczął mówić o kardiochirurgii i o tym, jak w 1953 r. wykonano pierwszą operację na otwartym sercu. Podkreślił, że była to udana operacja. Potem przypomniał Julio, perfuzjoniście obsługującemu sztuczne płucoserce, że musi bardzo uważać na bąbelki powietrza w aparacie. Następnie przeniósł swoją uwagę na anestezjologa i wyjaśnił mu, że podając chorym leki powinien być bardzo skupiony i pamiętać, jak ważne jest dokładne dawkowanie.
    To doświadczenie tak bardzo mnie poruszyło, że zacząłem płakać. Czymś innym jest czytanie o tych spotkaniach, a czymś całkowicie odmiennym i oszołamiającym jest branie w nich udziału. Autorytet i dokładność wyjaśnień Sai Baby zgłębiających każdy poruszany temat, począwszy od astronomii a kończąc na najnowszych osiągnięciach medycznych, pozostają poza granicami mojego pojmowania i wciąż mnie zaskakują. 
   Dojście do siebie i odzyskanie zmysłów po tym duchowo wzbogacającym doświadczeniu zajęło nam wszystkim sporo czasu. Odwieziono nas do szpitala. Pomimo późnej godziny, wciąż czekała tam na nas grupa lekarzy. Odbyliśmy z nimi bardzo otwartą i konstruktywną naradę. Jak było do przewidzenia, pierwsze dwa dni były trochę niespokojne, głównie dlatego, że jeszcze się nie znaliśmy. Zżyliśmy się jednak bardzo szybko, pokonując bariery geograficzne, językowe i religijne. Wykonywaliśmy dziennie po pięć, sześć operacji i pracowaliśmy sześć dni w tygodniu. Szpital Sai Baby dysponuje najnowszą technologią. Jedyną przewyższającą ją rzeczą było skupione, profesjonalne oddanie jego załogi. Wchodząc do dwóch kardiologicznych sal operacyjnych lub do dwóch kardiologicznych pracowni cewnikowania łatwo było pomyśleć, że jest się w nowoczesnej, wyrafinowanej klinice w USA. Bardzo szybko staliśmy się znani jako ‘zespół z Ameryki’. Wtedy nas to peszyło, ale teraz rozumiem, patrząc wstecz i mając nieco więcej wiedzy na temat komunikacji i działania takich systemów, w jaki sposób dowiedziano się o naszym ‘zespole’. Na początku byliśmy zdziwieni widząc, że szpital Baby jest taki cichy i spokojny, a jednocześnie tak sprawnie działa. Zaskakiwał w nim brak zamieszania i dezorientacji, zwłaszcza, że mieliśmy do czynienia z lecznicą specjalistyczną.



     Funkcję szefa kardiologii szefa kardiologii pełnił dr Mohan Krishna. Był bardzo pracowitym i pełnym pasji człowiekiem, bardzo lubianym przez załogę i kochanym przez pacjentów.

      Doskonale uzupełniała go dr Neelam Desai, młodsza kardiochirurg. Pomimo tego, że kształciliśmy się i zdobywaliśmy doświadczenie w innych krajach, to dogadywaliśmy się z nimi i współpracowaliśmy ze sobą efektywnie.

     Zarówno dr Mohan Kriszna jak i dr Neelam Desai spędzali w szpitalu bardzo długie godziny. Nie tylko opiekowali się pacjentami, ale również szkolili młodych chirurgów i personel pielęgniarski. Do domu wracali późno. Jedno z nich zawsze przebywało w szpitalu. Ich motywacje i oddanie dla pracy były bardzo inspirujące i uspakajające zarówno dla personelu jak i dla pacjentów. Swoją pracowitością i etyką pracy natychmiast zdobyli sobie mój szacunek.
   Nasz dzień rozpoczynał się rutynowo o 5:00, wraz z dzwonieniem budzika. Po odświeżającym prysznicu i medytacji nasz zawsze dostępny kierowca, Ganesh, podwajał przyjemność tych wczesnych jazd do Prasanthi Nilayam pełnymi życia rozmowami. Poranna, chłodna, pustynna bryza przynosiła nam podczas tych krótkich przejażdżek odświeżenie i radość. Udział w boskich darszanach Bhagawana o tej porze był wizualnie spektakularny i podnoszący na duchu. To doświadczenie, za każdym razem inne, doładowywało nasze ciała i umysły na całą resztę dnia.
    Czekanie na pojawienie się urzekającej postaci Bhagawana, sunącej powoli pośród tysięcy zebranych wielbicieli, dostarczało nam za każdym razem nowych przeżyć. Gdy się zbliżał, nie mogłem oderwać od Niego oczu. Dostrzegałem drobne różnice w sposobie w jaki patrzył na mnie i w tym jak mnie ignorował - nawet wtedy, gdy znajdowałem się dokładnie naprzeciwko Niego. Mimo to zawsze miał czas mnie zapytać: „Ile przeprowadziłeś wczoraj operacji?” Gdy odpowiadałem, że pięć lub sześć, mówił z miłością ‘mancidi’ - bardzo dobrze. To jedno słowo ofiarowywało mi cały kosmos szczęścia i satysfakcji. Niedziela była dniem odpoczynku i zwiedzania. Mieliśmy też przyjemność uczestniczenia w porannych i w popołudniowych darszanach oraz w emocjonalnych i duchowo satysfakcjonujących bhadżanach.  
  Pod koniec pierwszego tygodnia miało miejsce zaskakujące zdarzenie, którego znaczenia nie potrafię sobie wytłumaczyć do dzisiaj. Jesteśmy ludźmi podlegającymi nawykom. Wiele rzeczy wykonujemy odruchowo. Jednym z moich starych przyzwyczajeń, jeszcze z okresu, gdy byłem rezydentem, było noszenie w kitlu operacyjnym portfela i kluczy. Tamtego czwartku, przebierając się w ubranie cywilne, zupełnie nie myślałem o tym, żeby zabrać je z szafki. 
   Po obiedzie w szpitalnej stołówce uświadomiłem sobie swój błąd i pobiegłem do szatni. Oczywiście, ku mojej wielkiej uldze, zarówno portfel jak i klucze leżały tam, gdzie je zostawiłem. Problemem nie były pieniądze. W portfelu miałem kartę ubezpieczenia społecznego, prawo jazdy i karty kredytowe. W sobotę rano wykonałem wszelkie rutynowe czynności, ubrałem się i znowu nie mogłem go znaleźć. W drodze na darszan wstąpiłem do szpitala i skłoniłem obecne tam osoby, żeby przejrzały skrytkę i podłogę. Mimo to nie było po nim śladu. Pod koniec dnia okazało się, że szukają go wszyscy. Wróciłem do domu gościnnego i przetrząsnąłem każdy kąt, w tym również bagaż, ale go nie znalazłem.
    Jedynym pocieszającym aspektem tej sprawy był fakt, że następnego dnia była sobota i sklepy w Bangalore były zamknięte. Dzięki temu nowy właściciel moich kart kredytowych nie mógł się rzucić w szał zakupów. W sobotę wieczorem zadzwoniłem do Ramony, mojej sekretarki w Los Angeles i poleciłem jej anulować wszystkie karty. Tak więc w drugim tygodniu pobytu w Indiach zostałem bez pieniędzy i bez osobistych dokumentów. To było dla mnie zupełnie nowe doświadczenie. Jego dobrą stroną było to, że ich nie potrzebowałem. Nie tylko, że mi ich nie brakowało, ale odczuwałem bez nich kojącą ulgę. Za wyjątkiem mnie, wszyscy inni w szpitalu byli tym bardzo przygnębieni. Okazało się, że to zdarzenie wypadło dla mnie w doskonałym czasie, ponieważ nie płaciłem za mieszkanie, otrzymywałem darmowe posiłki i miałem zapewniony bezpłatny transport. Dopóki pozostawałem w Puttaparthi niczego nie mogło mi zabraknąć. Zadziwiające było to, że w dniu wyjazdu odnalazłem swój nienaruszony portfel w podręcznej walizce, którą w minionym tygodniu kilkakrotnie przeszukiwałem.  
 Ten epizod wciąż budzi moje zdziwienie i dezorientację. Codzienna egzystencja wymaga od nas wielu identyfikacji, począwszy od tego, że zostajemy naznaczeni przy urodzeniu i nosimy do końca życia wybrane wtedy dla nas imię. Potem otrzymujemy dodatkowy, zwykle jednorazowy bagaż mający postać paszportu, kart kredytowych i prawa jazdy, stanowiących istotną część naszej egzystencji. Ów ekwipunek i sposób w jaki szpanujemy kartami kredytowymi stanowi odbicie naszego ego. W ciągu całego tamtego tygodnia byłem rozdarty pomiędzy stanem umysłu persony non-grata, a zatem nieproszonego gościa, a w pełni wyzwolonej duszy.
  Innym interesującym aspektem tego wydarzenia była często podkreślana przez Bhagawana myśl: „Im mniej bagażu, tym większy komfort.” Czułem, że jest to bardzo ważne preludium do mojego przyszłego życia wolnego od rzeczy materialnych. W rzeczywistości tamten tydzień wywołał na mnie trwałe wrażenie i zmienił moją podstawową perspektywę na ziemskie przywiązania. Dał mi także prawdziwy wgląd w naturę zarozumiałości i jej potężnego wpływu na ignorancję.
   Nie muszę mówić, że te dwa tygodnie były zawodowo satysfakcjonujące, a emocjonalnie i duchowo odmładzające. Szpital, stale nadzorowany przez Boskość, był świątynią z nowoczesną technologią. Bhagawan wykreował niebo na ziemi, służąc osobom beznadziejnie chorym, które w żadnym innym wypadku nie mogłyby pozwolić sobie na tak drogą i tak wysokiej jakości pomoc medyczną ratującą im życie.
    Po powrocie z Puttaparthi zacząłem planować drugą wyprawę do szpitala na grudzień 1994 r. To planowanie było równie satysfakcjonującym doświadczeniem jak poprzednie. Julio i Emily byli tak bardzo podekscytowani i zaintrygowani swoim pierwszym pobytem u Bhagawana, że chcieli tam wrócić. Również dr Raymond Scheline, anestezjolog kardiologiczny chętnie zaakceptował moje zaproszenie i został dodatkowym członkiem zespołu. Gdy finalizowałem ostatnie drobne sprawy, pojawiły się dwa dodatkowe, bardzo pomyślne czynniki. Polegały one na tym, że w dniu 24 grudnia mogłem z błogosławieństwem Bhagawana obchodzić w Prasanthi Nilayam 21 urodziny swojego syna, będąc równocześnie świadkiem świąt Bożego Narodzenia.
   Podobnie jak podczas poprzedniej podróży wszystko układało się jak w boskim mistrzowskim planie. Dziesiątego grudnia cały nasz zespół dotarł do Prasanthi Nilayam. Po popołudniowym darszanie Bhagawan udzielił nam interview, pobłogosławił nas i zgodził się, żebyśmy następnego dnia rozpoczęli pracę w szpitalu.

  Gdy wróciłem wieczorem do kwatery, odwiedził mnie zaskakujący gość. Był nim dr Mohan Krishna, starszy kardiochirurg w szpitalu Śri Sathya Sai Baby. Okazało się, że powodów osobistych musiał zrezygnować z tego stanowiska i przenieść się do szpitala w Hajderabadzie. Jego miejsce zajął dr Sekhar Rao.

   To była dla mnie szokująca wiadomość. Dr Sekhar Rao również był doskonałym, świetnie wykształconym chirurgiem. Stanął jednak przed potężnym zadaniem wzięcia na siebie odpowiedzialności za sprawny i ruchliwy oddział kardiologiczny. Postanowiłem się w to włączyć. Zdecydowałem, że wezmę na swoje barki dodatkowy bagaż i wesprę go, gdy będzie przejmował nowe obowiązki. Sam także musiałem bardzo się starać i być przez następne dwa tygodnie optymalnie produktywny.
    Popołudniem 23 grudnia, tuż przed darszanem, przyjechała moja rodzina z Bangalore. Bhagawan bardzo życzliwie ofiarował nam przedłużone interview. Dodatkowo pobłogosławił mojego syna Sandżeja z okazji jego 21 urodzin. To była to dla mnie niezapomniana i satysfakcjonująca chwila. Następnego dnia wypadało święto Bożego Narodzenia. Wzięliśmy udział w spektakularnej uroczystości. Ceremonia z zapalonymi świecami we wczesnych godzinach rannych była wspaniałą ucztą dla oczu. Uczestniczyli w niej wielbiciele z 84 krajów. Był to piękny i spokojny obrządek, napełniony duchowością, rozświetlającą całą tę uroczystość. Dzień zakończył się dyskursem Bhagawana.
   Wyjechaliśmy z Puttaparthi radośni i spokojni, pragnąc odwiedzić mojego starzejącego się teścia. Dzieci były w siódmym niebie wiedząc, że zobaczą dziadka i spędzą z nim wspólnie czas. Wszyscy cieszyliśmy się swoim towarzystwem. Obserwowanie z jaką miłością odnosi się do nas teść rozpalało ciepło w naszych sercach. Pojechaliśmy stamtąd do Tirumali na darszan Pana Balaji[1]. 30 grudnia wróciliśmy do Madrasu i przygotowaliśmy się do wyjazdu do Los Angeles.
   Jednak przez ostatnie kilka dni prześladowało mnie wrażenie, że czegoś nie dokończyłem. Wyjeżdżając z Indii zwykle odczuwam satysfakcję i spełnienie. Tym razem miałem w sobie pustkę i nie potrafiłem jej zdefiniować. Wskutek tego przeżyłem bardzo przykrą, bezsenną noc.
  Dopiero następnego dnia odkryłem, o co w tym chodzi. Nie byłem przygotowany na opuszczenie Bhagawana. Martwiłem się, że dr Sekhar Rao zostanie sam na nowym stanowisku. Natychmiast podjąłem decyzję powrotu do Puttaparthi i zobaczenia się z Bhagawanem. Postanowiłem, że jeśli otrzymam Jego zgodę, to następne dwa tygodnie spędzę z dr Sekharem Rao w szpitalu. Ta myśl przyniosła mi ulgę. W związku z tym wprowadziłem zmiany w moim planie podróży.
   Będąc w Los Angeles, co roku pierwszego grudnia odwiedzam świątynię Pana Bhaladżi, pragnąc rozpocząć nowy rok spokojnym darszanem i modlitwą. Jednak tym razem musiałem z tego zrezygnować, ponieważ przebywałem w Madrasie. Tego dnia, 1.01.1995 r., pospieszył mi na pomoc Śirdi Baba. Bardzo blisko domu mojego brata w Madrasie, w nadzwyczaj spokojnym otoczeniu, znajduje się prześliczna świątynia Śirdi Sai Baby. Tam otrzymaliśmy pełen harmonii i doskonale osadzony w czasie darszan Awatara. Jego marmurowy posąg wielkości człowieka zdawał się emanować życiem i był bardzo inspirujący.
  Po tym pomyślnym poranku poleciałem do Bangalore, a stamtąd do Puttaparthi, trafiając na popołudniowy darszan. Mimo że siedziałam w liniach darszanowych, zamiast być w drodze do Los Angeles, to pozostałem spokojny. Czekając na Bhagawana czułem w sercu lekkie trzepotanie. Wszechwiedzący Bhagawan rzucił mi znaczące spojrzenie i powiedział: „Wróciłeś. Bardzo dobrze.” To mnie upewniło, że podjąłem właściwą decyzję i bardzo podniosło na duchu.
   Przez następne dwa tygodnie ściśle współpracowałem z dr Sekharem Rao, dopóki nie przejął w pełni swoich obowiązków. Dopiero wtedy poczułem, że osiągnąłem cel tej misji. Styczeń jest bardzo trudnym okresem na wyjazd z Indii. Osoby podróżujące zimą bukują bilety lotnicze z miesięcznym wyprzedzeniem. Ponieważ Bhagawan przełożył mój wyjazd, to niepokoiłem się rezerwacją. Wyczuwając to, uspokoił mnie pewnego ranka: „Nie martw się, odeślę cię szczęśliwie do domu.” 
 W dniu wyznaczonym przez Bhagawana na mój wyjazd byłem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Podczas finalnego interview Bhagawan wzniósł moje emocje na nowy poziom zasypując mnie Swoją wieczną miłością i łaską, do jakich zdolny jest tylko Bóg. Rezerwacja biletów okazała się łatwa i moja podróż powrotna do Los Angeles przebiegła komfortowo. Początkowa trzytygodniowa wyprawa przeciągnęła się do sześciu tygodni, lecz cieszyłem się każdą jej chwilą. Ten dodatkowy czas spędzony z dr Sekharem Rao i z dr. Neelam Desai zbliżył mnie do załogi szpitala i sprawił, że czułem się w nim niemal jak lekarz na posadzie.
   Kilka kolejnych i satysfakcjonujących podróży potwierdziło moje pierwsze pozytywne doświadczenia. W międzyczasie udało nam się stworzyć sieć złożoną z kardiologów, kardiochirurgów, anestezjologów kardiologicznych, lekarzy i pielęgniarek intensywnej opieki medycznej, z którym koordynowaliśmy nasze harmonogramy i z błogosławieństwem Bhagawana dwa razy w roku, a także zawsze, gdy wymagała tego sytuacja, ofiarowywaliśmy szpitalowi swoje usługi.
  Moja niedawna podróż w grudniu 1996 r. była pod wieloma względami niezwykła. Zgodnie z protokołem dużo wcześniej poinformowałem dr Safaję o naszym przyjeździe i otrzymałem od niego łaskawe potwierdzenie. Mieliśmy przylecieć do Puttaparthi z Madrasu pierwszego grudnia w porze popołudniowego darszanu Bhagawana i zacząć działalność zaraz następnego dnia, żeby przepracować w sumie dwa tygodnie. Pomimo wielu podróży, mój zapał i pragnienie zobaczenia Bhagawana nieustannie się nasilały. Wiele przeszkód jakie napotykaliśmy na początku wydawało się nie do pokonania, jednak dzięki łasce Sai Baby dawaliśmy sobie z nimi radę zadziwiająco łatwo.
   W ostatniej minucie, z nieznanych nam powodów, Indyjskie Linie Lotnicze przełożyły nasz bezpośredni lot z Madrasu do Puttaparthi na następny dzień, to znaczy na pierwszego grudnia. Żeby się do tego dostosować, mój brat zarezerwował nam lot na 10:14 z Madrasu do Bangalore. Mój przyjaciel, Adikesavulu, przygotował się na zabranie nas z lotniska w Bangalore i przewiezienie do Puttaparthi, dzięki czemu mieliśmy mieć mnóstwo czasu na dotarcie na popołudniowy darszan Bhagawana.
   Wszystko działało zgodnie z planem aż do chwili, gdy w poniedziałek rano pojawiliśmy się na lotnisku w Madrasie. Panowało tam prawdziwe piekło. W zwykłej sytuacji mój brat podszedłby prosto do punktu odpraw i ustalił wszystkie szczegóły, chroniąc nas w ten sposób przez zawiłymi i nieodgadnionymi szczegółami przelotów w Indiach. Tamtego dnia z jakiegoś powodu urzędnicy z lotniska postanowili na odmianę trzymać się zasad i nie wpuścili go do środka. Musieliśmy przez to sami o siebie zadbać. Natychmiast nas zignorowano. Chociaż na lot do Bangalore przygotowano trzy oddzielne stoiska odpraw, to ludzie nie stali do nich w wyraźnie zaznaczonych kolejkach. Kiedy w końcu zostałem popchnięty w stronę lady, odsłoniła się przede mną ponura rzeczywistość - samolot o dziesiątej miał już wystarczającą ilość pasażerów.
  Zaczęliśmy planować tę podróż już we wrześniu. Chcieliśmy dotrzeć do Puttaparthi pierwszego grudnia. Byłem pewny, że zobaczę Bhagawana podczas popołudniowego darszanu. Nie wiem jak inni, ale skoro postanowiłem zobaczyć Bhagawana, to nie mogłem się uspokoić, dopóki Go nie zobaczę. Jak dotąd podróż przebiegała zgodnie z planem, lecz teraz, na ostatnim etapie poczułem rozpacz i rozczarowanie. Byliśmy tak blisko Bhagawana, a jednocześnie tak daleko. Jak zwykle postanowiłem rozwiązać jakoś ten problem.
   Rozwiązanie leżało w rękach ‘dyżurnego oficera’. Był bardzo uprzejmy i układny. Powiedziałem mu, że przyjechaliśmy z Los Angeles i musimy dotrzeć do Puttaparthi na 15:00. Zdawał się rozumieć moje zdenerwowanie, lecz tłumaczył mi, że jego pierwszym obowiązkiem jest zapewnienie miejsc pasażerom umieszczonym na liście lotu o 10:00. Kiedy podkreśliłem swoje stanowisko, dał mi słaby płomyk nadziei prosząc, żebym poczekał 10 minut. Była już 10:15. Pomimo zamieszania i pozornego chaosu zapewnił nam trzy miejsca na pokładzie. Byliśmy ostatnimi osobami, które tam weszły.
    Gdy dotarliśmy do Bangalore, była 11:30. Ku mojemu zdziwieniu nikt na nas nie czekał. Chociaż w Indiach komunikacja przebiega wolno, to nasza grupa w Bangalore została poinformowana, że lot został przełożony na popołudnie. Na szczęście po przylocie znaleźliśmy kierowcę, który przyjechał wcześniej i zawiózł nas do domu Adikesavulu, ku zaskoczeniu wszystkich. Po zwykłym siedmiodaniowym obiedzie i przyjacielskich wizytach spodziewanych i niespodziewanych gości, dotarliśmy wygodnie do Puttaparthi na 15:30. Znaleźliśmy się na naszych miejscach na werandzie dokładnie na czas. Gdy usiedliśmy, ujrzeliśmy słodką, rozjaśnioną uśmiechem twarz Bhagawana. Rzucił nam wszechwiedzący uśmiech i wchodząc do pokoju audiencyjnego zapytał z miłością: „Kiedy przyjechaliście?” Napełnieni radosną ulgą odpowiedzieliśmy: „Właśnie teraz, Swami.”
   Po interview podszedł do nas i poświęcił nam mnóstwo czasu, udzielając nam padanamaskaru i pytając serdecznie jak się mamy. Osobiście przekazał instrukcje panu Chirajeevi Rao dotyczące naszego zakwaterowania. Oto tajemnicze drogi Pana. W zwykłych okolicznościach bylibyśmy teraz uczestnikami opóźnionego lotu, tkwiąc gdzieś między Madrasem i Puttaparthi. Patrzenie na Bhagawana po długich dziewięciu miesiącach było doświadczeniem uwznioślającym duchowo. Niewątpliwie wyglądał młodziej, był weselszy i skłonniejszy do żartów. Wieczorne bhadżany naładowane były emocjami. Słuchając tysięcy ludzi śpiewających pieśni na chwałę Boga i widząc Bhagawana kołyszącego się zgodnie z rytmem pieśni, poczułem się jak w niebie. Następnego ranka, po satysfakcjonującym darszanie, Bhagawan obdarzył nas błogosławieństwem i wyraził zgodę na naszą pracę w szpitalu.
     „Najlepszym sposobem sprawienia mi przyjemności jest dostrzeganie Mnie we wszystkich istotach i służenie im w taki sposób, w jaki chcielibyście Mnie służyć. To najlepsza, docierająca do Mnie forma uwielbienia.”
                                                                                    -  Sai Baba
tłum. J.C.
 
[1] Pan Balaji -  reinkarnacja hinduskiego boga Maha Wisznu. Ludzie mogą go znać pod różnymi imionami, takimi jak Wenkateśwara, Gowindha czy Tirupati Timmappa. Przemienił się w granitowy posąg, ponieważ jego pragnieniem było przebywanie na świętych Siedmiu Wzgórzach dla wyzwolenia ludzkości.

 

Stwórz darmową stronę używając Yola.