Moim Świętym Mężem jest Awatar Bhagawan Śri Sathya Sai Baba – cz.5
My Holyman is Avatar Bhagawan Sri Sathya Sai Baba
Dr Choudary Voleti

ROZDZIAŁ
4
BOSKA MISJA
Ten, kto umocnił się w wykonywaniu
bezinteresownych i wolnych od przywiązań uczynków, ten, kto kontroluje swój
umysł i zmysły i którego jaźń identyfikuje się z Jaźnią wszystkich istot – ten
nigdy nie jest zazna przywiązania, pomimo tego, że angażuje się w pracę.
~Bhagawad
Gita Z chwilą, gdy zobaczyłem szpital
superspecjalistyczny w Puttaparthi i uzyskałem zgodę Sai Baby na podjęcie w nim
pracy, moją misją stało się stworzenie zespołu kardiochirurgów złożonego z osób
mieszkających w Stanach. Nasz zespół miał okresowo odwiedzać szpital i ofiarowywać
mu swoje usługi, współpracując z lokalnym zespołem kardiochirurgów. Wymarzony
przeze mnie zespół miał się składać z ludzi, którzy nie tylko byliby medycznymi
ekspertami, ale posiadaliby także ducha służenia.
Internistę i chirurga musi ożywiać
pasja zajmowania się pacjentami. Współczucie sprawia, że dobry lekarz staje się
doskonałym lekarzem. Jesteśmy wyposażeni w tę cechę, trudno nam ją jednak
kultywować. Bezinteresowna służba jest inną wyjątkową jakością i tylko
niektórzy z nas potrafią skutecznie ją wykorzystać.
W ciągu 25 lat mojej praktyki kardiochirurgicznej
zawsze chciałem wrócić do Indii i jako kardiochirurg pomagać bezinteresownie
ubogim. Ale szpitale, które wizytowałem i w których pracowałem w Indiach, były
szpitalami prywatnymi, dostępnymi tylko dla nielicznych zamożnych pacjentów.
Czułem, że w tej sytuacji moje usługi są zbędne i nie starałem się podążać za
swoimi ambicjami.
Przesłanie Bhagawana: „Kochaj
wszystkich, wszystkim służ” przebudziło we mnie uśpione pragnienie bezinteresownego
pomagania innym. Jego szpital superspecjalistyczny, leczący ludzi ubogich bez
względu na ich religię, kolor skory i rasę, był ideałem mogącym spełnić to
pragnienie. Zacząłem szukać osób, które zechcą zostać członkami mojego zespołu.
Myśląc o nich miałem na myśli lekarzy i pielęgniarki z którymi pracowałem od
lat.
Wiedziałem,
że łączące nas wzajemne zaufanie zapewni nam konieczną spójność podczas
pierwszej wizyty w nieznanym otoczeniu.
Podczas pierwszej podróży odbyłem
cenne i owocne spotkanie z dr Safają, dyrektorem medycznym szpitala. Był
współczującym i dojrzałym człowiekiem, prostym w rozmowie i bardzo otwartym.
Pomógł mi zrozumieć filozofię ożywiającą codzienną aktywność placówki, zapewniającą
jej płynne działanie. Podczas tej rozmowy uświadomiłem sobie, że dr Safaja
doskonale się orientuje we wszystkim co dotyczy opieki zdrowotnej i
administracji. Powitał mnie gorąco i entuzjastyczne jako wolontariusza. Razem
nakreśliliśmy plany dotyczące praktycznych posunięć prowadzących do realizacji
moich marzeń.
Ryzykując, że zabrzmi to impertynencko,
za zadałem dr Safaji dwa nurtujące mnie pytania. Odpowiedź na nie może
zainteresować wielu indyjskich lekarzy. Pierwsze pytanie dotyczyło szpitalnych
finansów. Dr Safaja wyjaśnił mi krótko jak powstał duży fundusz podstawowy,
umożliwiający szpitalowi działanie. Moje drugie pytanie dotyczyło priorytetów w
zakresie usług medycznych. Wytłumaczył mi prosto, że pierwszeństwo mają ludzie
młodzi, studenci, nauczyciele, gospodynie domowe i ludzie zarabiający na chleb
do wieku 55 lat. Wywarło to na mnie ogromne wrażenie i całkowicie zgodziłem się
z tą filozofią.
Po powrocie do Los Angeles puściłem
w ruch koła mojej misji. Pragnąłem zabrać ze sobą do szpitala Bhagawana zespół
kardiologiczny złożony z ludzi o otwartych sercach i spędzić tam z nim dwa
tygodnie, operując pacjentów wymagających operacji, na które nie mogliby sobie
pozwolić. Chociaż wydawało mi się, że to monumentalne zadanie, to łatwość z
jaką zgromadziłem zespół i jak wszystko układało się gładko, nawet w szczegółach,
było prawdziwym cudem. Do l1 lutego 1994 r., gdy ostatecznie wystartowaliśmy z
naszą misją z Międzynarodowego Portu Lotniczego w Los Angeles, nawet najmniejszy
detal działał tak, jak gdyby stanowił część boskiego mistrzowskiego planu.
Powiem od razu, że to niepraktyczne,
aby zespół ekspertów zostawiał swoje rodziny po to, żeby pracować charytatywnie
po drugiej stronie świata. Najwyraźniej jedyną osobą, która była pewna, że
weźmie w tym udział, nawet bez zaproszenia, był dr Thumati. Z wahaniem podszedłem
do Julio Avando, technika obsługującego aparat płuco-serce, ponieważ miał żonę
i czworo dzieci, wszystkie w wieku poniżej 10 lat. On jednak bardzo się tym
zainteresował i w ciągu kilku dni zgodził się zostać aktywnym członkiem naszego
pierwszego wizytującego zespołu. Jeszcze bardziej zaskakująca była reakcja
Emily Cheung, starszej pielęgniarki kardiologicznej pracującej w sali operacyjnej.
Emily, podczas dziesięciu lat swojego małżeństwa, nigdy nie podróżowała bez
męża. Mimo to, natychmiast zgodziła się dołączyć do zespołu. Równie pozytywnie
odpowiedział dr John Oakley, anestezjolog kardiologiczny. Powiedział nam, że
jego żona i dzieci wyraziły zgodę na jego wyjazd nie robiąc żadnych przeszkód.
Chociaż wiedzieli, że chodzi o
szpital charytatywny położony po drugiej stronie globu, to nie zdawali sobie
sprawy z jego lokalizacji. Żadne z nich nie było przedtem w Indiach. Zapał, z
jakim zaakceptowali ofertę rozszerzenia swoich służb był czymś więcej niż tylko
przypadkiem.
Byłem pod wielkim wrażeniem zapału
członków zespołu zgadzających się na tak wielką i bezinteresowną pracę. Jeszcze
bardziej zaskoczyła i ucieszyła mnie reakcja firm medycznych, które, gdy je o
to poprosiliśmy, przekazały nam nowoczesny sprzęt. Podczas naszej pierwszej
podróży byliśmy przygotowani na wszelkie ewentualności. Zebraliśmy różnorodne
urządzenia, które, zebrane razem, złożyły się na wielki bagaż. Przygotowania do
wyjazdu przebiegały precyzyjnie jak w zegarku.
Zachowałem w pamięci pewne
wydarzenie. Chciałem zabrać ze sobą szczególnie kosztowny i niedostępny w Indiach
lek nasercowy ‘Inocore’, stosowany w
opiece pooperacyjnej. Aby go uzyskać, próbowałem skontaktować się z przedstawicielem
medycznym produkującej go firmy. Dokładnie w tym czasie moja sekretarka Ramona
wręczyła mi wielkie pudełko tego leku. Jakieś trzy lata wcześniej, kiedy
wprowadzano go na rynek, producenci przysłali mi do oceny duży zapas Incore’u. Zupełnie o nim zapomniałem,
ponieważ był dostępny w szpitalu. Wciąż jednak miałem z nim problem, ponieważ
data jego ważności upływała za kilka miesięcy. Dan, szef apteki, koordynujący
zaopatrywanie nas w różnego rodzaju leki nasercowe, ruszył mi z pomocą i wymienił
go na nową partię.
Na dzień przed naszym wyjazdem do
Indii zadzwoniłem po raz ostatni do dr Safaji i zapytałem go, czy jest coś, co
chciałby szczególnie dostać. Odpowiedział po prostu: „Przyjedź szybko.”
11 lutego cały zespół, za wyjątkiem
Emily, spotkał się w szpitalu i ruszył na lotnisko. Emily pragnęła spędzić
ostanie chwile z mężem. Z powodu ogromnego bagażu przechodziliśmy przez bolesny
proces odprawy w bardzo zwolnionym tempie. Emily się nie pokazała. Ponieważ
podróżowaliśmy jako grupa, to musieliśmy odprawić się jako grupa. W końcu
nadszedł czas naszej odprawy, a Emily wciąż nie było widać. Chociaż wszyscy
ekscytowaliśmy się podróżą, to byliśmy zdenerwowani, a spóźnienie Emily
wzbudzało w nas obawy. Ku naszej najwyższej uldze, gdy zbliżyliśmy się do stanowiska
odpraw, zawiesił się komputer. Moje zdenerwowanie zastąpiła na chwilę
dezorientacja i niedowierzanie na widok tak dziwnego obrotu wydarzeń. Na
koniec, gdy ujrzałem Emily niechętnie opuszczającą męża i zmierzającą w naszą
stronę, komputer ponownie zaczął działać.
W Londynie powitaliśmy z ulgą
pięcio- czy sześciogodzinną przerwę, ponieważ nareszcie mogliśmy wziąć
odświeżający prysznic i odbyć relaksujący spacer po lotnisku. Chociaż z Los Angeles
wylecieliśmy jedenastego lutego, to do Madrasu dotarliśmy dopiero trzynastego,
ze względu 21- godzinny lot, a także na 13,5- godzinną różnicę czasu. Dziesięć
naszych wielkich waliz, a także ponad trzymetrowe pudło, pojawiły się w doskonałym
stanie. Nie mieliśmy ze sobą nic poza produktami medycznymi i naszymi
osobistymi rzeczami. Martwiłem się jednak, że tak ogromny bagaż przyciągnie
uwagę celników. Ale ponownie, ku mojej radości i uldze, przeszliśmy prosto
przez zielony tunel, żeby zostać gorąco powitani przez grupę mojego
najstarszego brata.
Tamtej nocy zatrzymaliśmy się w jego
domu w Madrasie. Przyjemna morska bryza i dobry nocny odpoczynek odmłodziły nas
i przygotowały na ranną podróż do Puttaparthi. I ponownie, wbrew moim obawom
dotyczących naszego nadzwyczaj dużego bagażu lądującego na lotnisku krajowym,
personel linii lotniczej był wobec nas bardzo serdeczny. Mój przyjaciel,
Adikesawulu, zaaranżował mini-karawanę samochodów, które przewiozły nas z Bangalore
do Puttaparthi. Chociaż podróż była dotychczas interesująca, to wszyscy chcieliśmy
dotrzeć jak najprędzej do celu. Jak dotąd wszystko przebiegało gładko, jednak
towarzyszący mi ludzie byli zupełnie nieprzygotowani do ostatniego etapu
wyprawy – do ekscentrycznych, nieprzewidywalnych i denerwujących dróg
indyjskich. W przeciwieństwie do wszelkiego rodzaju zwierząt, samochody nie
miały na nich pierwszeństwa. Utwardzona część szosy, nawet na tak zwanych
autostradach, była w tym kraju tak wąska, że ledwie mieścił się na niej jeden
pojazd. Kiedy nadjeżdżało coś z przeciwka, to nie wiem jak dla kierowcy, ale
dla pasażerów siedzących na przednich siedzeniach taka jazda może wydać się
koszmarem. Aż do ostatniej sekundy człowiek nie wiedział, który z dwóch kierowców
ustąpi. To tak jak gra w cykora – pytanie polega tylko na tym, kto mrugnie
pierwszy.
Zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby
odpocząć i zaspokoić pragnienie w sklepiku na skraju drogi, sprzedającym
miękkie kokosy wypełnione smaczną wodą i pysznym miąższem. Ponieważ był to czas
indyjskiej zimy, to pogoda była bardzo przyjemna. Zielone pola i wysokie drzewa
obsypane gęstym listowiem tworzyły piękne, ulotne tło. W przeciwieństwie do
mojej pierwszej podróży do Puttaparthi, ta była bardziej przewidywalna i
zrównoważona. Bezpiecznie dotarliśmy do szpitala.
Dr Safaja i jego wiecznie
uśmiechnięta i pomocna załoga przygotowali nam mieszkania w szpitalnym domu
gościnnym. Pokoje były wyposażone w nowoczesne urządzenia, takie jak bieżąca
woda, toalety i klimatyzacja. Wzięliśmy udział w wieczornym darszanie i
otrzymaliśmy bardzo emocjonalne i poruszające do głębi interview z Bhagawanem.
Poza naszym zespołem, w pokoju audiencyjnym było około 20 osób. W przeciwieństwie
do ostatniego takiego spotkania, tym razem siedzieliśmy - mężczyźni po jednej
stronie, kobiety po drugiej. Podczas godziny, jaką spędził z nami Bhagawan,
otrzymałem błogosławieństwo siedzenia przy Jego stopach.
Wybrał mnie do tłumaczenia Jego
wystąpienia na potrzeby naszej grupy. Podczas tego interview wydarzyło się
kilka bardzo interesujących rzeczy. Swami rozmawiał ze wszystkimi z miłością i
z czułością. Potem zaczął mówić o kardiochirurgii i o tym, jak w 1953 r.
wykonano pierwszą operację na otwartym sercu. Podkreślił, że była to udana
operacja. Potem przypomniał Julio, perfuzjoniście obsługującemu sztuczne
płucoserce, że musi bardzo uważać na bąbelki powietrza w aparacie. Następnie
przeniósł swoją uwagę na anestezjologa i wyjaśnił mu, że podając chorym leki
powinien być bardzo skupiony i pamiętać, jak ważne jest dokładne dawkowanie.
To doświadczenie tak bardzo mnie
poruszyło, że zacząłem płakać. Czymś innym jest czytanie o tych spotkaniach, a
czymś całkowicie odmiennym i oszołamiającym jest branie w nich udziału. Autorytet
i dokładność wyjaśnień Sai Baby zgłębiających każdy poruszany temat, począwszy
od astronomii a kończąc na najnowszych osiągnięciach medycznych, pozostają poza
granicami mojego pojmowania i wciąż mnie zaskakują.
Dojście do siebie i odzyskanie
zmysłów po tym duchowo wzbogacającym doświadczeniu zajęło nam wszystkim sporo
czasu. Odwieziono nas do szpitala. Pomimo późnej godziny, wciąż czekała tam na
nas grupa lekarzy. Odbyliśmy z nimi bardzo otwartą i konstruktywną naradę. Jak
było do przewidzenia, pierwsze dwa dni były trochę niespokojne, głównie
dlatego, że jeszcze się nie znaliśmy. Zżyliśmy się jednak bardzo szybko,
pokonując bariery geograficzne, językowe i religijne. Wykonywaliśmy dziennie po
pięć, sześć operacji i pracowaliśmy sześć dni w tygodniu. Szpital Sai Baby
dysponuje najnowszą technologią. Jedyną przewyższającą ją rzeczą było skupione,
profesjonalne oddanie jego załogi. Wchodząc do dwóch kardiologicznych sal
operacyjnych lub do dwóch kardiologicznych pracowni cewnikowania łatwo było
pomyśleć, że jest się w nowoczesnej, wyrafinowanej klinice w USA. Bardzo szybko
staliśmy się znani jako ‘zespół z Ameryki’. Wtedy nas to peszyło, ale teraz
rozumiem, patrząc wstecz i mając nieco więcej wiedzy na temat komunikacji i
działania takich systemów, w jaki sposób dowiedziano się o naszym ‘zespole’. Na
początku byliśmy zdziwieni widząc, że szpital Baby jest taki cichy i spokojny,
a jednocześnie tak sprawnie działa. Zaskakiwał w nim brak zamieszania i
dezorientacji, zwłaszcza, że mieliśmy do czynienia z lecznicą specjalistyczną.
Funkcję szefa kardiologii szefa kardiologii pełnił dr Mohan Krishna. Był bardzo pracowitym i pełnym pasji człowiekiem, bardzo lubianym przez załogę i kochanym przez pacjentów.


Doskonale uzupełniała go dr Neelam Desai, młodsza kardiochirurg. Pomimo tego, że kształciliśmy się i zdobywaliśmy doświadczenie w innych krajach, to dogadywaliśmy się z nimi i współpracowaliśmy ze sobą efektywnie.
Zarówno dr Mohan Kriszna jak
i dr Neelam Desai spędzali w szpitalu bardzo długie godziny. Nie tylko opiekowali
się pacjentami, ale również szkolili młodych chirurgów i personel
pielęgniarski. Do domu wracali późno. Jedno z nich zawsze przebywało w
szpitalu. Ich motywacje i oddanie dla pracy były bardzo inspirujące i
uspakajające zarówno dla personelu jak i dla pacjentów. Swoją pracowitością i
etyką pracy natychmiast zdobyli sobie mój szacunek.
Nasz dzień rozpoczynał się rutynowo
o 5:00, wraz z dzwonieniem budzika. Po odświeżającym prysznicu i medytacji nasz
zawsze dostępny kierowca, Ganesh, podwajał przyjemność tych wczesnych jazd do
Prasanthi Nilayam pełnymi życia rozmowami. Poranna, chłodna, pustynna bryza przynosiła
nam podczas tych krótkich przejażdżek odświeżenie i radość. Udział w boskich darszanach
Bhagawana o tej porze był wizualnie spektakularny i podnoszący na duchu. To
doświadczenie, za każdym razem inne, doładowywało nasze ciała i umysły na całą
resztę dnia.
Czekanie na pojawienie się
urzekającej postaci Bhagawana, sunącej powoli pośród tysięcy zebranych
wielbicieli, dostarczało nam za każdym razem nowych przeżyć. Gdy się zbliżał,
nie mogłem oderwać od Niego oczu. Dostrzegałem drobne różnice w sposobie w jaki
patrzył na mnie i w tym jak mnie ignorował - nawet wtedy, gdy znajdowałem się
dokładnie naprzeciwko Niego. Mimo to zawsze miał czas mnie zapytać: „Ile przeprowadziłeś
wczoraj operacji?” Gdy odpowiadałem, że pięć lub sześć, mówił z miłością ‘mancidi’
- bardzo dobrze. To jedno słowo ofiarowywało mi cały kosmos szczęścia i
satysfakcji. Niedziela była dniem odpoczynku i zwiedzania. Mieliśmy też
przyjemność uczestniczenia w porannych i w popołudniowych darszanach
oraz w emocjonalnych i duchowo satysfakcjonujących bhadżanach.
Pod koniec pierwszego tygodnia miało
miejsce zaskakujące zdarzenie, którego znaczenia nie potrafię sobie wytłumaczyć
do dzisiaj. Jesteśmy ludźmi podlegającymi nawykom. Wiele rzeczy wykonujemy
odruchowo. Jednym z moich starych przyzwyczajeń, jeszcze z okresu, gdy byłem
rezydentem, było noszenie w kitlu operacyjnym portfela i kluczy. Tamtego
czwartku, przebierając się w ubranie cywilne, zupełnie nie myślałem o tym, żeby
zabrać je z szafki.
Po obiedzie w szpitalnej stołówce
uświadomiłem sobie swój błąd i pobiegłem do szatni. Oczywiście, ku mojej wielkiej
uldze, zarówno portfel jak i klucze leżały tam, gdzie je zostawiłem. Problemem
nie były pieniądze. W portfelu miałem kartę ubezpieczenia społecznego, prawo
jazdy i karty kredytowe. W sobotę rano wykonałem wszelkie rutynowe czynności,
ubrałem się i znowu nie mogłem go znaleźć. W drodze na darszan wstąpiłem
do szpitala i skłoniłem obecne tam osoby, żeby przejrzały skrytkę i podłogę.
Mimo to nie było po nim śladu. Pod koniec dnia okazało się, że szukają go
wszyscy. Wróciłem do domu gościnnego i przetrząsnąłem każdy kąt, w tym również
bagaż, ale go nie znalazłem.
Jedynym pocieszającym aspektem tej
sprawy był fakt, że następnego dnia była sobota i sklepy w Bangalore były
zamknięte. Dzięki temu nowy właściciel moich kart kredytowych nie mógł się
rzucić w szał zakupów. W sobotę wieczorem zadzwoniłem do Ramony, mojej sekretarki
w Los Angeles i poleciłem jej anulować wszystkie karty. Tak więc w drugim
tygodniu pobytu w Indiach zostałem bez pieniędzy i bez osobistych dokumentów.
To było dla mnie zupełnie nowe doświadczenie. Jego dobrą stroną było to, że ich
nie potrzebowałem. Nie tylko, że mi ich nie brakowało, ale odczuwałem bez nich
kojącą ulgę. Za wyjątkiem mnie, wszyscy inni w szpitalu byli tym bardzo
przygnębieni. Okazało się, że to zdarzenie wypadło dla mnie w doskonałym
czasie, ponieważ nie płaciłem za mieszkanie, otrzymywałem darmowe posiłki i
miałem zapewniony bezpłatny transport. Dopóki pozostawałem w Puttaparthi
niczego nie mogło mi zabraknąć. Zadziwiające było to, że w dniu wyjazdu
odnalazłem swój nienaruszony portfel w podręcznej walizce, którą w minionym tygodniu
kilkakrotnie przeszukiwałem.
Ten epizod wciąż budzi moje
zdziwienie i dezorientację. Codzienna egzystencja wymaga od nas wielu
identyfikacji, począwszy od tego, że zostajemy naznaczeni przy urodzeniu i
nosimy do końca życia wybrane wtedy dla nas imię. Potem otrzymujemy dodatkowy,
zwykle jednorazowy bagaż mający postać paszportu, kart kredytowych i prawa
jazdy, stanowiących istotną część naszej egzystencji. Ów ekwipunek i sposób w
jaki szpanujemy kartami kredytowymi stanowi odbicie naszego ego. W ciągu całego
tamtego tygodnia byłem rozdarty pomiędzy stanem umysłu persony non-grata, a
zatem nieproszonego gościa, a w pełni wyzwolonej duszy.
Innym interesującym aspektem tego
wydarzenia była często podkreślana przez Bhagawana myśl: „Im mniej bagażu, tym
większy komfort.” Czułem, że jest to bardzo ważne preludium do mojego
przyszłego życia wolnego od rzeczy materialnych. W rzeczywistości tamten
tydzień wywołał na mnie trwałe wrażenie i zmienił moją podstawową perspektywę
na ziemskie przywiązania. Dał mi także prawdziwy wgląd w naturę zarozumiałości
i jej potężnego wpływu na ignorancję.
Nie muszę mówić, że te dwa tygodnie
były zawodowo satysfakcjonujące, a emocjonalnie i duchowo odmładzające.
Szpital, stale nadzorowany przez Boskość, był świątynią z nowoczesną
technologią. Bhagawan wykreował niebo na ziemi, służąc osobom beznadziejnie chorym,
które w żadnym innym wypadku nie mogłyby pozwolić sobie na tak drogą i tak wysokiej
jakości pomoc medyczną ratującą im życie.
Po powrocie z Puttaparthi zacząłem
planować drugą wyprawę do szpitala na grudzień 1994 r. To planowanie było
równie satysfakcjonującym doświadczeniem jak poprzednie. Julio i Emily byli tak
bardzo podekscytowani i zaintrygowani swoim pierwszym pobytem u Bhagawana, że
chcieli tam wrócić. Również dr Raymond Scheline, anestezjolog kardiologiczny
chętnie zaakceptował moje zaproszenie i został dodatkowym członkiem zespołu.
Gdy finalizowałem ostatnie drobne sprawy, pojawiły się dwa dodatkowe, bardzo
pomyślne czynniki. Polegały one na tym, że w dniu 24 grudnia mogłem z
błogosławieństwem Bhagawana obchodzić w Prasanthi Nilayam 21 urodziny swojego
syna, będąc równocześnie świadkiem świąt Bożego Narodzenia.
Podobnie jak podczas poprzedniej
podróży wszystko układało się jak w boskim mistrzowskim planie. Dziesiątego
grudnia cały nasz zespół dotarł do Prasanthi Nilayam. Po popołudniowym darszanie
Bhagawan udzielił nam interview, pobłogosławił nas i zgodził się, żebyśmy
następnego dnia rozpoczęli pracę w szpitalu.
