Usuniecie
trucizny Pewnego dnia
Swami zauważył, że tata jest bardzo osłabiony. Wezwał go do Siebie wraz z mamą.
Skinął także zapraszająco na mojego starszego brata i na mnie, widząc, że
obserwujemy ich z daleka. Kazał tacie wstać i naciskał dłonią jego ciało.
Zaczął od stóp, powoli przesuwając dłonie w górę na nogi, pas, brzuch i
ramiona. Potem, wciąż zwiększając nacisk, skoncentrował się na skroniach i ścisnął
je silnie. Jego twarz przybrała twardy wyraz, a żyły na Jego dłoniach stały się
bardzo wyraźne. Ojciec, nie mogąc znieść tego zabiegu, wił się w uścisku Pana.
Swami powoli skierował go w stronę ściany, kazał mu usiąść, oprzeć się o nią i
kontynuował zabieg. Ze środka głowy taty zaczęła wypływać biała, przypominająca
pastę materia. Jego ciało pokryło się potem – podobnie jak ciało Swamiego.
Swami polecił nam spryskać twarz ojca wodą i wytrzeć ręcznikiem. To tatę nieco
ożywiło. Po krótkim odpoczynku zapytaliśmy Swamiego, o co w tym wszystkim
chodzi, a On powiedział: „Wiele lat temu, ktoś bliski waszej rodzinie podał
ojcu truciznę. Ta choroba i ból są jej efektem. Teraz nie musicie się już o nic
martwić, ponieważ usunąłem jad. Nie będziecie też mieli powodu do niepokoju w
przyszłości.” Te zapewnienie sprawiło, że zaczęły płynąć nam po policzkach łzy
i zaczęliśmy nimi obmywać stopy Swamiego. Pokłoniliśmy się Mu, myśląc: „Nikt
poza Tobą nie jest naszym schronieniem – Anyadha Saranam Nasti, Twameva Saranam
Mama.” Wszystko, co kiedyś powiedział Kriszna, Swami udowodnił to dzisiaj w
pełni opiekując się Swoimi dziećmi. Strzeże nas jak powieka oko. Minął miesiąc. Data egzaminów końcowych
w szkole średniej zbliżała się szybko. Spędzając dziewięć miesięcy w roku ze
Swamim nie mieliśmy czasu na przeglądanie książek i zapamiętywanie ich treści.
Mama poinformowała o tym Swamiego. „Cóż, został jeszcze miesiąc. Mogą czytać.
Zdadzą bez kłopotu. Mają pełnię Mojej łaski. Niech zaczynają.” Jego upewnienie
dało nam wielką moc. „Pozwól wyjechać Kumarammie, Krisznamurtiemu i mężowi.
Reszta z was pozostanie tutaj.” To było jak uderzenie pioruna. „Co? Mama
zostaje? To kto będzie gotował?” To była sroga kara! Czy nie moglibyśmy
szczęśliwie zostać tutaj? Nie tylko, że martwiliśmy się, że zabraknie nam czasu
na czytanie, to jeszcze dostaliśmy cios w
plecy. Przecież nie umiałam gotować. „Ten Swami jest zawsze taki” - pomyślałam.
Złościłam się, bo jak zwykle stawiał nas w trudnej sytuacji. Lecz jaki pożytek
płynie z gniewu? Gniew bezbronnego człowieka sprowadza się do zagryzania i ranienia
sobie ust. Wyczuwając moją irytację, Swami powiedział: „Co? Nie umiesz gotować?
Czemu się boisz, skoro Swami jest tutaj? Będę czuwał nad tobą nieustannie.”
Problem został rozwiązany! Nasza podróż miała się rozpocząć następnego dnia o
8:00. Musieliśmy opuścić Swamiego i wyjechać. Swami wprowadził mojego starszego
brata i mnie do środka. Wzbudzając w nas wielką odwagę zmaterializował dwie
fotografie wielkości znaczków pocztowych i wręczył je nam ze słowami: „Przyklejcie
je na tekturki, które weźmiecie ze sobą do sali egzaminacyjnej.” Dał także
każdemu z nas pióro i pobłogosławił śpiewając głośno mantry. Położył nam dłonie
na głowach i odprowadził nas do rzeki. Nasz stan mentalny nieustannie się
zmieniał, tak samo jak pędzące wody Ćitrawati. Kiedy upadliśmy Mu do stóp,
podniósł nas z miłością, objął i odesłał, rzucając ostatnie rady i polecenia:
„Wróćcie, jak tylko skończą się egzaminy. Dobrze dbajcie o ojca. Niczego się
nie bójcie. Będę z wami zawsze.” Machał do nas chusteczką tak długo, jak długo
pozostawał w zasięgu naszego wzroku. Nie mieliśmy już czasu na smutek i
rozmyślania. Wraz z Jego niezmierzoną miłością i bezgranicznym współczuciem,
które wypełniały każdy nasz nerw, mając Jego zapewnienie o naszym bezpieczeństwie,
będące najpotężniejszym talizmanem ochronnym, z odwagą ruszyliśmy przed siebie
niczym para żołnierzy. Egzamin maturalny
Wróciliśmy do Kuppam. Dom przypominał
Lankę po pożarze wznieconym przez Hanumana. Przez cały dzień sprzątaliśmy.
Kiedy następnego dnia przyszliśmy do szkoły, powitał nas szyderczy śmiech.
Poczułam łzy w oczach, gdy zaczęto z nas kpić i rzucać komentarzami: „Och,
przybyli bohaterowie. Wielbiciele Sai Baby przyjechali na egzaminy.”
Otworzyliśmy książki, ale nie zrozumieliśmy ani jednej lekcji. Mimo to dniem i
nocą walczyliśmy ciężko, żeby czytać. Nie mieliśmy szans na opanowanie całego
materiału. Zdecydowawszy, że to niemożliwe, wybraliśmy wspólnie po dziesięć
pytań z każdego rozdziału i nauczyliśmy się na nie odpowiadać. Ilekroć jedno z
nas wskazywało na pytanie uznane przez nie za ważne, jaszczurka na ścianie
odzywała się głośno: „tik-tik”, a my natychmiast je zapisywaliśmy, zakładając,
że wydawane przez nią dźwięki są tego potwierdzeniem. W taki oto sposób
przygotowaliśmy listę pytań opartych na skrzeku jaszczurki. Nauczyliśmy się odpowiedzi
jedynie na te pytania. Napisaliśmy obszerny list do Swamiego, opisując w nim naszą
technikę selekcji tematów. Znosząc wszelkiego rodzaju trudy, połykając
‘smaczne’ jedzenie przygotowane przez nas, istnych Bimów (Nala i Bhima zdobyli
sławę dzięki swoimi kulinarnym umiejętnościom), uczęszczaliśmy na lekcje i
wracaliśmy do domu. Jeśli w jedzeniu było dużo sałaty, to brakowało mu
pikantności chili. Jeśli było pikantne, brakowało mu kwaśności. Na tym polegała
‘wielkość’ dotyku naszych rąk. Następnego dnia zaczynały się egzaminy.
Przygotowaliśmy tabliczki i po prawej stronie każdej z nich nakleiliśmy
fotografię Swamiego. W palcach trzymaliśmy podarowane nam przez Niego pióra.
Jeszcze raz przejrzeliśmy pytania podpowiedziane nam przez ‘panią jaszczurkę’.
Pożegnaliśmy się z ojcem, pokłoniliśmy się przez zdjęciem Swamiego i wyruszyliśmy
na egzaminy tak pewni zwycięstwa jak żołnierze zmierzający na pole bitwy, mając
w głowie tylko jedną myśl: „Dlaczego mielibyśmy się martwić, skoro jest z nami
Swami?” Sala
egzaminacyjna była ogromna. Tego dnia egzaminującym nauczycielem był muzułmanin.
Patrząc na jego krótką brodę pomyślałam sobie: „Och, Śirdi Sai, przyszedłeś
tutaj!” i powitałam go w sobie. Następnie pokłoniłam się fotografii Swamiego na
tabliczce i rozłożyłam papier egzaminacyjny. Patrząc na niego miałam ochotę
krzyknąć z radości: „Sai Ram!”! Piętnaście z trzydziestu pytań zaaprobowanych
przez panią jaszczurkę znalazło się przed moimi oczami! Gdy radośnie odpowiadałam
na nie, egzaminator podszedł do mnie i wskazując na fotografię Swamiego
zapytał: „Co to za aktor filmowy?” Gdy odpowiedziałam, że to Śri Sathya Sai
Baba, odszedł klepiąc się po brodzie, jakby wszystko rozumiał. Wróciłam do domu
wiedząc, że egzamin poszedł mi świetnie. Wrócił także mój brat. Jego twarz
świadczyła o tym, jak doskonale sobie poradził. Ojciec był szczęśliwy.
Natychmiast napisaliśmy list do Swamiego, do naszego Słodkiego Pana, tak
bardzo, bardzo szczodrego. Ostatni był egzamin z geografii. To była moja pięta
Achillesowa. Ponieważ przez wiele dni czytaliśmy długo w noc, to oczy zamykały
nam się same. Była pierwsza. Mówiąc wszystkim, że wstaniemy o czwartej, żeby
się uczyć, poszliśmy spać. Budzik musiał szczęśliwie chrapać razem z nami, a i
ojciec, który zwykle przychodził sprawdzać, czy czytamy, również był pogrążony
w błogich snach. Gdy uniosłam powieki była 6:00. Usiadłam gwałtownie i
obudziłam brata. Oboje pobiegliśmy do kuchni. Powiedziałam do niego: „Ja
zagotuję wodę. Ty przynieś ryż. Szybko się ugotuje i przez chwilę będziemy
mogli czytać.” Gdy wrócił z ryżem woda się już gotowała. Nasze serca napełniły
się radością. „Och, to najwyraźniej łaska Swamiego”, pomyślałam uradowana i
pobiegłam do łazienki. Niestety, powitał mnie tam stos brudnych naczyń. To był
wstrząs! Nie przyszła służąca. Gdy je myłam, mamrocząc ze złości, wszedł tata z
telegramem w ręku i powiedział: „Moje dziecko, przyjeżdża mój przyjaciel.
Przygotuj dla niego coś słodkiego i idź.” To było jak lanie kwasu na rozdrapaną
ranę. Ponieważ mycie naczyń było czymś do czego nie przywykłam, więc moje białe
sari pokryło się czarną sadzą. Zirytowana, klnąc w duchu, skończyłam swoje
codzienne obowiązki. Potem usłyszałam dzwonek szkolny. Chwytając nasze
tabliczki, pognaliśmy do szkoły. Czując się zupełnie bezradna pomodliłam się do
Swamiego: „Swami! Wybacz mi” i otworzyłam arkusz z pytaniami. Poczułam, że
kręci mi się w głowie. Oczy wypełniły mi się łzami, a pióro znieruchomiało w
dłoni. Byłam zdesperowana, ponieważ nie pojawiły się oczekiwane przeze mnie
odpowiedzi. Egzaminujący podszedł do mnie i zapytał: „O co chodzi? Dlaczego jeszcze
nie zaczęłaś?” Widząc moją trudną sytuację, spojrzał na mnie ze współczuciem i
odszedł. Po 5 minutach wrócił i powiedział cicho wręczając mi kartkę: „Pisz.”
Rozłożyłam ją drżącymi palcami. Przestało mi bić serce, gdy zdałam sobie
sprawę, że to kartka z odpowiedziami. Czy to możliwe? „Och, Swami! Wybawco z
trudnych chwilach! Oceanie miłosierdzia! Modliłam się w myślach i przepisywałam
odpowiedzi. Zanim skończyłam, pojawiła się przede mną następna kartka. „Kim
jest ten egzaminator? Dlaczego to robi?” Nie rozumiałam tego. Gdy podziękowawszy
egzaminatorowi schodziłam pewna siebie schodami, jedna z przyjaciółek, rzucając
mi kpiące spojrzenie, zapytała: „Zgniotłaś papier z odpowiedziami?” Odpowiedziałam
jej w równie kpiącym tonie: „Czym jest zwykłe zgniecenie? Zrobiłam to z
rozmachem!” Następnego dnia mieliśmy zajęcia praktyczne i wsiedliśmy do
autobusu do Parthi. Sai Maa ofiarował nam darszan przy bramie. Gdy
zaczęliśmy biec w Jego stronę, On podbiegł w naszą. Upadliśmy na ziemię u Jego
stóp. Podniósł nas łagodnie i skąpał nas w strumieniu miłości płynącym z Jego
oczu. Z radością zgodziliśmy się na to, by jako Boska Matka uwięził nas w
Swoich ramionach. Z radosną twarzą podszedł do naszej mamy i powiedział:
„Dowiedz się czy to co ci mówiłem było prawdą czy nie.” Natychmiast usiedliśmy.
„Kumarammo, czy woda może się zagotować w kilka sekund? Czy jaszczurki wydają
dźwięki? Co powiedział egzaminujący patrząc na moją fotografię? Radhammo! W
ostatnim dniu egzaminów białe sari umazane sadzą wyglądało bardzo pięknie.
Powinnaś zobaczyć ten strój!” Śmiejąc się głośno opowiedział szczegółowo o
wszystkim co się wydarzyło, także o tym, jak egzaminator dał mi kartki z odpowiedziami.
Zwracając się do mnie rzekł: „Codziennie opowiadałem o wszystkim twojej mamie.
Biedactwo, wyglądasz na wyczerpaną. Radhammo, podaj im coś do herbaty.” Potem,
siedząc obok nas i własnymi rękami podsuwając nam jedzenie z miłością godną
matki, rzucił żartobliwą uwagę: „Posiłki Kumarammy były po prosu super! Jeśli
je odpowiednio posoliła, to brakowało w nich soczewicy. Jeśli ilość soczewicy
była wystarczająca, to zapominała o tamaryndzie.” Gdy w ten sposób drażnił się
ze mną, tata powiedział: „Nie, Swami, gotowała całkiem nieźle.” Swami roześmiał
się i po chwili zwierzył się nam: „W czasie tych dwunastu dni nie było mnie w
Puttaparthi. Byłem tam z wami wszystkimi.” Na dźwięk tych słów, nasze serca
napełniły się radością. Jak uniesiony palankin, wezbrały w nas fale błogości. Ogłoszono wyniki
egzaminów. To nie było zwykłe pierwsze miejsce. Zdaliśmy najlepiej. A wszystko
to dzięki czystej łasce Sai Maa. Po powrocie do Kuppam, kierownik szkoły i
nauczyciele pogratulowali nam. Wychwalali pod niebiosa cudowne moce Swamiego i
wręczyli mi wielką nagrodę. Jeśli mamy wiarę, Swami bierze na Siebie całą
odpowiedzialność za przeprowadzenie nas przez wszelkie próby życiowe. Jego
słowa są wedą, wiedzą, mądrością. Zbliżający się
październik był dla nas jak zawsze radosny, ponieważ zwinnym, tanecznym krokiem
zbliżało się święto Daśara Lakshmi.
Sai Mahalakszmi miał tyle pracy, że przydałaby Mu się dodatkowa para rąk!
Jaśniał jako dawca dziewięciu rodzajów pomyślności oraz jako Matka spełniająca
z miłością życzenia wielbicieli. Grupa wyznawców położyła przez mandirem duże,
czarne granitowe płyty oraz mniejsze z tyłu, dzięki czemu mieliśmy większy
komfort siedzenia. Podczas tych dziesięciu dni największą przyjemność sprawiało
nam patrzenie na ceremonialną procesję Swamiego. Wywoływała w nas większą
radość niż abiszekam (ceremonialna kąpiel posągu Boga) i pozostałe
rytuały. Sercu trudno pojąć to boskie doświadczenie. Nie opiszą go żadne słowa.
Nie wystarczy jedna para oczu, aby się nim delektować. Któryś z wielbicieli przyniósł
dynamo, żeby podłączyć do niego elektryczne żarówki. Przedtem mieli tylko lampy
naftowe, a jeszcze wcześniej oliwne. Żarówki elektryczne udekorowały mandir. Z
Bangalore przyjechała grupa Sundarammy. Sundaramma,
Saradamma i Dżanakamma śpiewały razem podczas sesji badżanowych. Cała sala powtarzała
za nimi: „Hididuba Taji”. W ciągu tych dziesięciu dni wszyscy jedli
obiad w mandirze. Niektóre panie, jak Sawitramma i Bidżdżamma, gotowały
posiłki. Sawitramma brała aktywny udział we wszystkim. Jej dowcipne żarty
skłaniały nas do śmiechu. Kawa była gotowa na 6:00 rano. Posmakowawszy ją,
Swami osobiście podawał ją każdemu. Ten ‘prasadam’
był równy boskiemu nektarowi, amricie. Pudża kumkum odbyła się o 9:00, a
po niej śpiewaliśmy bhadżany i jedliśmy obiad. Przyszło dużo ludzi z
pobliskich wiosek, pragnących obejrzeć wieczorną procesję. Tym razem mama
przywiozła ze sobą dla Swamiego cztery czy pięć kolorowych jedwabnych szat. Do
tej pory Swami nie nosił niczego innego jak białe bawełniane ubrania. Tym razem
po raz pierwszy włożył jedwabne! Z Mysore przyjechała rodzina maharadży, a
także pułkownik Basawaradż Urs. Również Maharadża Mysoru był przez długi czas
wielbicielem Swamiego. WIELKIE OBCHODY
ŚWIĘTA NAWARATHRI Z Bangalore przyjechali kwiaciarze -
wielbiciele Swamiego. Pierwszego dnia, korzystając z wielkiej różnorodności
kwiatów, utkali łoże w kształcie łabędzia. W międzyczasie pojawili się muzycy.
Było mnóstwo krzątaniny zarówno w mandirze jak i na zewnątrz. Sai Dżaganmohini
– Sai jako Czarodziejka Wszechświata, wszedł do środka o 6:00 wieczorem, żeby
się przygotować i nie pokazał się aż do 8:00. Gdy wreszcie otworzył drzwi, wszyscy
zwrócili oczy w Jego stronę. Miał na sobie żółtą szatę i błękity welon.
Pośrodku głowy rozdzielił włosy na połowę i po prawej stronie nadał im kształt
kopczyka. Wyglądał czarująco. Po długich naleganiach przystroiliśmy Go w nasze
naszyjniki i nałożyliśmy Mu na palce pierścionki. Był olśniewający. Wszedł,
jedną ręką unosząc odrobinę szatę, a drugą podtrzymując welon. Wyglądał jak Dżaganmohini.
Staliśmy bez ruchu patrząc na Jego urzekające piękno. Wchłonął nas ocean
radości, odbierając nam możność mówienia. Wpatrywaliśmy się w Niego, zastanawiając
się: „O, Matko! Czy patrzymy na przynoszącą pomyślność Dżaganmohinię, udrapowaną
w mgiełkę nieśmiałości czy na Matkę Durgę, najpiękniejszą damę w trzech światach?”
Podchodząc do nas i widząc nasze oszołomienie, powiedział: „Co to znaczy?
Dlaczego tak patrzycie? Mija czas, chodźcie.” Przy drzwiach czekał na Niego
palankin udekorowany kwiatami. Ziemię spryskano wodą zmieszaną z krowim łajnem
i pokryto rangoli, dekoracyjnymi wzorami. Sprawni mężczyźni stali gotowi do
podniesienia palankinu. Gdy tylko Swami wyszedł, pozdrowili Go głośnymi okrzykami
„Sathya Sai Baba ki dżej!” Głośne życzenia stawały się sięgać nieba. Pięć zamężnych
kobiet (sumangali) odprawiło pudżę i ofiarowało Panu arathi. Swami,
jaśniejący chwałą Władcy Wszechświata, wsiadł do palankinu. Z głośnymi okrzykami
radości, rozbrzmiewającymi ze wszystkich stron, wielbiciele podnieśli palankin.
Dźwięki trąbek i cymbałów wypełniały niebo. Było mnóstwo radości i zamieszania.
Przed palankinem szli wykonawcy bhadżanów, a za nimi kobiety i dzieci. Otaczała
je grupa chroniących je mężczyzn. Niektórzy z nich mieli w ręku kije, gdyż za
dobrem podąża wytrwale zło. Istniała możliwość, że w tym wielkim tłumie znajdą
się wandale, czekający tylko na okazję do wprowadzenia zamieszania. SAI, CZŁOWIEK
CUDÓW Jedną z niezwykłych cech tego święta
było to, że szliśmy tyłem, żeby móc patrzeć na Swamiego. Matka Sai, siedząc w
palankinie przez cały czas rozglądał się uważnie we wszystkie strony, jak gdyby
miał oczy wokół całego ciała. Co jakiś czas kierował nami mówiąc: „Tu jest
stromo; tu droga pnie się w górę; przejdźcie na prawo; przejdźcie na lewo”. Kto
zdoła opisać radość tamtych chwil? To była czysta błogość i niekończąca się
przyjemność. Nasz uroczy Sai pysznił się i promieniował blaskiem milionów
słońc, jaśniejąc jak Prabhakara, Bóg Słońca. Przepełniała nas radość. Uliczki w
Puttaparthi są bardzo wąskie. W dodatku odpoczywają na nich nonszalancko krowy
i woły wodne. Bóg jeden wie jak udało nam się iść i śpiewać. Pomimo tego, że
była to właściwie bardzo mała osada, to jej obejście i powrót do mandiru zajęły
nam kilka godzin. Palankin zatrzymał się przed domami kilku cieszących się
szacunkiem kobiet: Iśwarammy, Wenkammy, Parwatammy i Karanam Gopalappammy.
Ofiarowano Swamiemu arathi i rozbijano przed Nim owoce kokosów. Zazdrośnicy
szybko zatrzasnęli drzwi i pozostali w środku. To było ich przeznaczenie! Nieszczęśnicy,
nie otrzymali błogosławieństw Swamiego. Podczas gdy z całego świata przybywali
tutaj ludzie, aby spożywać miód Jego miłości, oni pozostawali w ulu, a mimo to,
nie smakowali miodu! Z czoła naszego Wata Patra Sai, Sai Śpiącego na Liściu
Banianowym, spływało białe, opalizujące wibhuti, tworząc na ziemi duże kopce.
Ale ani odrobina świętego popiołu nie spadła Mu na kolana. Na lotosowej twarzy
Baby, pośrodku czoła, widniały trzy wyraźnie zaznaczone złote linie wibhuti.
Każdy miał okazję patrzeć na Niego ku radości i satysfakcji swego serca. Swami błyszczał
jak księżyc w pełni na wieczornym niebie, jaśniejąc blaskiem szesnastu promieni
oślepiających świat. Czy to ten sam mały Sai, który bawi się i śpiewa z nami?
Co za cud! Dotarliśmy do mandiru. Mężatki gotowe były do złożenia ofiary ognia.
Swami wjechał do środka w palankinie, w gwarze towarzyszących Mu okrzyków
‘dżej!’ Ale mężczyźni nie dali Mu z niego wysiąść. Kołysząc Sai Gopalę jak w
kołysce, śpiewali kołysanki. Gdy słuchaliśmy granej przez zespół muzyki,
stapiającej się doskonale z pieśniami, nasze serca przeniosły się do innego świata.
Wszystko było niewiarygodnie piękne! Nie mam słów na opisanie tego stanu.
Krzycząc głośno: „Dżej, dżej” mężczyźni powoli opuścili palankin na ziemię.
Rozbijając kokosy odprawiono rytuał usuwania efektów złych spojrzeń i Swami
wszedł do środka. Czy patrzyliśmy na Boginię Tribhuwana Sundari, której piękność
nie ma sobie równych w trzech światach, czy też na Boginię Tripura Sundari?
Och! Nie istnieją słowa zdolne opisać to boskie, cudowne piękno! DZIEŃ DRUGI Swami nałożył
czerwoną szatę i różowy welon. Jego szyję przystrajał diamentowy naszyjnik. Czy
jest Kaljana Ramą - Panem Ramą, występującym w roli pana młodego czy delikatnym,
małym Kriszną? Czy jest przystojniejszy od Manmadhy, Boga Miłości, Kupidyna?
Ten ekscytujący widok wywołał nasz zachwyt i pozbawił nas mowy. Pośród rozbrzmiewających
okrzyków dżej! Swami zszedł z palankinu.
Palankin wyglądał jak rydwan Boga Słońca ciągnięty przez siedem koni. Nasz Pan
Sai trzymał w dłoniach lejce i doprawdy wyglądał jak Bóg Słońca wysyłający w
przestrzeń tysiące jasnych płomieni. Słodkie
współczucie emanujące z Jego oczu było żywsze od piękna kwiatów lotosu. Jego
twarz jaśniała chwałą Pana Brahmy. Jak wyrazić uczucie ekstazy i błogości?
Śpiewając bhadżany patrzyliśmy na Niego bez odrywania wzroku. Kumkum pomiędzy
paskami wibhuti po środku Jego czoła jaśniało blaskiem, jak by zostało
zmieszane ze sproszkowanym złotem i srebrem. To kumkum jarzyło się czerwono
niczym południowe surowe promienie słoneczne, palące najgoręcej. O trzeciej
rano wróciliśmy do mandiru. Śpiewając kołysanki wysłaliśmy Sai, naszego Boga w
ludzkim ciele, do Jego pokoju, żeby odpoczął. My nie mieliśmy czasu nas spanie.
Pobiegliśmy w stronę rzeki Ćitrawati, by rozkoszować się poranną kąpielą. TRZECI DZIEŃ Sai ubrał się w zieloną szatę, kremowy welon i
czerwone dhoti. Jasna, przypominająca księżyc twarz jaśniała niezwykłym
blaskiem. Czy to Bogini Minakszi[1] z
Madhury? Wisalakszi z Ksi? Kamakszi z Kanczi? „Matko! Przyjmij nasze pokorne
pokłony.” Z jednej strony wyglądał jak Parwati, a z drugiej jak Pan Śiwa.
Przecieraliśmy oczy, nie odrywając od Niego wzroku. Wciąż widzieliśmy to samo!
Co za zaskakujący, zdumiewający cud! Patrzyliśmy oczarowani, zdając sobie sprawę,
że Swami udziela nam darszanu Ardha Nariśwary, Śiwy i Parwati w jednym ciele.
Drżeliśmy od stóp do głów. Z jednej strony wyglądał jak Parwati. Na czole miał
kumkum, a na szyi mnóstwo łańcuszków i naszyjników. Dostrzegliśmy żółtą bluzkę
ozdobioną czerwoną lamówką, czerwone bransoletki na przedramieniu, kółko i
kolczyk na nosie, czerwone sari obramowane zari[2],
jaśminy w zebranych w węzeł włosach i diamentowe, błyszczące kolczyki
sprawiające wrażenie, jakby chciały rozjaśnić cały świat. Urzekający uśmiech był
czarujący i przypominał kwiat o boskim zapachu. Z prawej strony wyglądał jak
Pan Śiwa. Jego czoło jaśniało paskami wibhuti. W jednej ręce trzymał trójząb, a
w drugiej bębenek. Na zmatowionych włosach osadził Ganges i Księżyc, na ramiona
nałożył bransolety. Wokół Jego karku owinął się król węży, a w pasie tygrysia
skóra. Po środku czoła widniało trzecie oko! Och! Ogarnęła nas euforia. To był
niezwykły widok, wykraczający poza ludzką wyobraźnię! Każdy atom w Jego ciele
wypełniony był fascynującym czarem. Był inkarnacją zarówno Śiwy jak Śakti.
Złożyliśmy ręce w pozdrowieniu i mając w oczach łzy radości, szeptaliśmy: Ambasahita
Samba Śiwa (Śiwa ze Swoją małżonką Ambą). Czuliśmy się usatysfakcjonowani
tym bezgranicznym cudem. CZWARTY DZIEŃ Palankin miał teraz formę tańczącego pawia.
Wyglądał bardzo pięknie. Zdawał się czekać niecierpliwie z rozłożonym ogonem,
pragnąc powitać na sobie kochającego Pana Sai. Swami nosił purpurową szatę i
różową zasłonę. Patrząc na Niego miałam wrażenie, że wygląda jak Kartikeja, Bóg
wojny. Doprawdy, czy na zewnątrz nie czekał na Niego pojazd w formie pawia?
Poprzedniego dnia był Parwati i Parameśwarą, a teraz stał się Ich ukochanym
synem, Swamim Subramanją. Och! Panie! Boże Sai! Czyż nie jesteś ucieleśnieniem
wszystkich Bogów? A mimo to w każdej ze Swoich manifestacji ukazujesz jeden
określony przepych, jeden określony rodzaj promiennego piękna. Szedł szybko i
wsiadł do palankinu. Wyglądał tak efektownie! Jaśniał! Otaczała go złota
poświata! Doskonale wszystko zaaranżował. Delikatne policzki małego Sai
wyglądały jak mleko z miodem, w oczach błyszczała przekora, usta, ozdobione
wiecznym uśmiechem, przypominały dojrzały owoc bryonii[3].
Doprawdy, wyglądał jak Kartikeja z lancą w dłoni. Śpiewając: „Urocze dziecko
Śiwy i Śakti”, nie mogliśmy oderwać oczu od Jego lotosowej twarzy ani od pasków
pasty sandałowej przeplatających się z pasemkami wibhuti. Pasta sandałowa
wyglądała na bardzo świeżą, jakby przed chwilą ją sporządzono. Pan Szanmukha,
zrodzony z iskry, która wyskoczyła z trzeciego oka Pana Śiwy, bardzo lubi
ozdoby z pasty sandałowej. Tego dnia Jego darszan zdawał się powtarzać. Po
wielu zaśpiewanych przez nas kołysankach Swami wszedł do środka. Z
dnia na dzień coraz bardziej się powiększał tłum gapiów. Rosło również nasze
szczęście! Z powodu braku miejsca ludzie siadali na zewnątrz, żeby przygotować
się do pudży kumkum. Pudżę i bhadżany odprawiono z rozmachem. Maharadża Sai nie
miał nawet chwili na odpoczynek. Podczas posiłku śmieliśmy się serdecznie z Jego
żartów. Nasza gorliwość i krzątanina sięgały nieba. Dopiero po 10 dniach
mieliśmy szansę, aby usiąść zrelaksowani w towarzystwie Swamiego i miło z Nim
porozmawiać. Czekaliśmy z utęsknieniem na chwilę, gdy będziemy mogli usiąść
blisko Niego i patrzeć na Jego piękną, przypominającą księżyc twarz. PIĄTY DZIEŃ Pośród mnóstwa kolorowych kwiatów umieszczono dysk
Wisznu. Przypominał ognisty dysk sudarsanę[4]
trzymany przez Pana Krisznę w dłoni. Swami nosił ciemnoróżową szatę i zasłonę w
kolorze papuziej zieleni. Przy chórze pozdrowień Sai, nasz Boski Ojciec, wsiadł
do palankinu. Mama wręczyła Mu flet opleciony kwiatami jaśminu. Wszystko było
doskonałe. Sudarszana, flet, szata,
ornamenty dekoracyjne były dokładnie takie jak u Pana Kriszny. Jest naszym
niekoronowanym królem. Urocza girlanda wokół Jego szyi, sięgająca do kolan, w
pełni uzasadniała traktowanie Go jak małego, podkradającego masło Krisznę. Jego
twarz jaśniała wyraźną chęcią do psot. Trzymając w dłoniach flet, grał na nim
czarująco, kojąc umysły słuchaczy i zanurzając je w Oceanie Miłości. Gdy
pozdrawialiśmy Go głośno, poruszał nasze serca, olśniewając nas pięknem i
karnacją przypominającą błękitne chmury, a także żółtymi, jedwabnymi szatami, pawim
piórem na głowie, fletem w ręku i oczami tak uroczymi jak lotosowe oczy Boga
Miłości, Manmadhy. Nie wiedzieliśmy, jak pomieścić w sobie tę rosnącą w sercach
radość, wzbierającą jak rzeka dążąca do Oceanu Miłości. ‘Jamuna’ płynąca w naszych
sercach występowała z brzegów. Uśmiechy tańczące na Jego ustach całkowicie podbiły
nasze umysły. Byliśmy wdzięczni Swamiemu za udzielenie nam przywileju przyznanego
wcześniej jedynie pasterkom i pasterzom w epoce, gdy Wisznu inkarnował się jako
Kriszna. Gdy zanurzeni w marzeniach zapatrzyliśmy się w Jego piękną twarz, podniósł
się zgiełk. Zobaczyliśmy biegnących ludzi, trzymających w rękach kije. Zza rogu
posypały się kamienie. Być może rzucili je potomkowie niegodziwego króla Kamsy.
Wszystkie jednak upadały daleko od nas. Żaden z nich nie wyrządził nam krzywdy.
Jedno spojrzenie awanturników skierowane w stronę Swamiego sprawiło, że
uciekli. Czy Obrońca tych, którzy szukają w Nim schronienia, Pan zainteresowany
dobrem wszechświata, drogi Syn wielbicieli, dopuściłby do krzywdy Swoich
naśladowców? Złożył wszak przyrzeczenie, będące jak święta bransoleta, że
zajmie się ich bezpieczeństwem i pomyślnością. Gdy palankin dotarł do mandiru,
Swami nie mógł wysiąść. Wielbiciele huśtali go w nim jak w kołysce, ciesząc tym
swoje serca. Z każdym jego poruszeniem pochylali się do przodu i do tyłu we
własnych kołyskach radości. SZÓSTY DZIEŃ Każdego dnia
królowało nam szczęście. Dekoracja palankinu przypominała tym razem ptaka
Garudę. Swami pojawił się ubrany w śnieżnobiały strój. Czegóż innego mogliśmy
się spodziewać, skoro Pan Wisznu spoczywa na oceanie mleka? Sai, jesteś
niezrównany! Można Cię porównać jedynie z Tobą samym, bo nie masz Sobie równych!
Narajana obecnych czasów przybył tutaj jako Sathya Narajana i ten Sathya Narajana
stał się teraz Sai Narajaną tańczącym przed nami jak paw. Gdy wsiadał do
palankinu w kształcie ptaka Garudy, Jego boski blask jeszcze się nasilił. Te
obrazy wypełniały nasze serca. Z radością wykrzykiwaliśmy pozdrowienia,
wołając: „Garuda, pojazd Pana Narajany – Garudawahana Narajana! Śpiewajcie
imię Boga Narajany, małżonka Bogini Lakszmi –Śri Lakszmi Ramana Narajana!
Chwała Panu Narajanie – Seszasajana Narajana!” Rabowaliśmy Jego niezrównane
piękno, by przechować je na zawsze w sercach. W uszach rozbrzmiewały nam
okrzyki dżej!, wyrażające
pozdrowienia i podziw, podczas gdy palankin przesuwał się powoli, krok za
krokiem. Tłum był tak wielki, że tamował wszelki ruch. SIÓDMY DZIEŃ Palankin był
teraz udekorowany w środku znakiem OM, podtrzymywanym z obu stron przez
łabędzie. Swami usiadł w nim ubrany w ciemnoniebieską szatę i śnieżnobiały
welon. Omkar oznacza czystość. Swami symbolizuje czystość. Charakter i wygląd
Sai symbolizują czystość. Śpiewając „Ucieleśnienie Om – Omkara swarupa”
i „Ten, który ukochał Om– Omkaraprija” myśleliśmy o tym, że Swami
jest inkarnacją Omkaru i żywotnym wsparciem dla wszelkiego istnienia we
wszechświecie. Swami, słodki jak nektar, ucieleśnienie Omkaru, mienił się
wspaniale blaskiem boskich atrybutów. Z Jego boskiej lotosowej twarzy zdawały
się emanować lśniące skupiska świateł, podążających szybko jedne za drugimi.
Był pięknem, a piękno, stanowiące Jego naturalny atrybut, było Nim. Patrzący
unosili się w strumieniu zniewalających przebłysków boskości. ÓSMY DZIEŃ Palankin był udekorowany jak wąż Aidsesza, na którym
spoczywa Pan Wisznu. Te oczy! Te kaptury! To błyszczące ciało! Patrzenie na
niego sprawiało nam radość. Swami wstąpił na łoże Adiseszy ubrany w cytrynowożółtą
szatę i welon w kolorze lotosu. Adisesza zdawał się poruszać zabawnie tysiącami
kapturów i syczeć na gapiów. Tysiące języków skręcało się w męce, nie mogąc
opisać Swamiego, dostojnego kapłana recytującego Wedy, Weda parajana!
Zdawały się rozpieszczać Najwyższego, Jedynego Boga Bogów i tańczyć z radości.
Nie będzie w tym przesady, jeśli powiem, że nawet Adisesza nie może opisać
naszego Sai, naszego Pierwotnego Boga, Adidewy. Można to zrozumieć
jedynie dzięki doświadczeniu bycia blisko Sesza Sai. DZIEWIĄTY DZIEŃ Palankin
przypominał ośmiopłatkowy lotos, z obu stron okolony liśćmi. Swami miał na
sobie ciemnobrązową szatę i jasny welon. Czy to piękno lotosu było tak kuszące,
czy piękno lotosookiego Swamiego? Trudno powiedzieć. Jak pszczoły urzeczone
ucieleśnieniem wdzięku, rozkoszowaliśmy się sycącym miodem współczucia bijącego
z oczu Pana. Z Jego księżycowej twarzy opadało wibhuti. Pragnęliśmy zbierać je
w dłonie i rozsmarowywać po ciele. Liść lotosu rodzi się w wodzie, rozwija się
w wodzie i pozostaje czysty. Krople wody nie przylegają do niego. Sai także
urodził się w tym świecie i poruszał się pomiędzy ludźmi, lecz pozostał wolny
od przywiązań, doprawdy jak Madhawa, Bóg przebywający w czystych sercach. Nasz
łaskawy Pan jest wolny jak kropla wody na liściu lotosu. Bez względu na to jak
intensywnie pracuje dla dobra ludzkości, bez względu na to jak ciężka jest Jego
praca, pozostaje od niej oddzielony. Nie ma najmniejszych przywiązań, nawet tak
małych jak drobne ziarnko gorczycy. Jest Jogeśwarą, ucieleśnieniem poświecenia,
pokonującym wszelkie przeszkody. – tłum. J.C. [1]Minakszi, Wisalakszi,
Kamakszi – formy Bogini Parwati, małżonki Śiwy [2] Zari ozdobna brokatowa lamówka [3]bryonia
– pnącze o czerwonych jagodach, które są spożywane przez larwy niektórych
motyli. [4]Sudarsana – broń Wishnu w kształcie dysku