Moim Świętym Mężem jest Awatar Bhagawan Śri Sathya Sai Baba – cz.3

My Holyman is Avatar Bhagawan Sri Sathya Sai Baba
Dr Choudary Voleti

Rozdział 2
Boska podróż
     Wolni od namiętności, obaw i gniewu, zawsze pogrążeni w Moich myślach i zależni ode Mnie, wnikają w Moją istotę, oczyszczeni w ogniu wiedzy i prostoty.                          ~Bhagawad Gita
  Minęło 20 lat od chwili, gdy opuściłem Indie. Los Angeles leży daleko od Chittooru. Nawet reszta Ameryki myśli o nim jak o miejscu, w którym powstaje nowy świat, poszukujący własnych środków wyrazu. Ze względów praktycznych zadomowiłem się tam doskonale, zarówno pod względem osobistym jak i zawodowym. Cieszyłem się pracą, chociaż była bardzo wymagająca, nerwowa i trwała od 10 do 15 godzin dziennie przez sześć do siedmiu dni w tygodniu. Przytaczałem moim pacjentom i ich rodzinom bardzo stare i prawdziwe przysłowie: „Człowiek rani, a Bóg leczy.” Wielokrotnie, w krytycznych i przełomowych momentach, modlitwy moich pacjentów i ich bliskich, a także moje, niewątpliwie pomagały je przetrzymać. Moja wiara w Pana Baladżi wzmagała się po każdym z takich incydentów. Pomimo tego nie do końca potrafiłem zachować spokój i odsuwać dręczące mnie wątpliwości. Te uczucia stały się bardziej niepokojące, gdy uświadomiłem sobie, że być może uciekam przed samym sobą. Był to punkt w czasie, w którym wydarzyło się wiele rzeczy skłaniających mnie do podróży w kierunku poszukiwanego spełnienia.
   W dziewiątym roku mojej służby w systemie Kaiser wybrałem się do Pomona Valley Hospital, żeby wprowadzić tam nowy program kardiochirurgiczny. Po koniecznych rozmowach i sprawdzaniu mojej przeszłości zaofiarowano mi stanowisko kierownicze, zapewniające mi stały nadzór nad tym programem.
    Dla niektórych dusz nadszedł wówczas czas na poszukiwania duchowe i na aktywną medytację. Mocno wierzę, że trzeba wybierać nowe prace, bardziej ze względu na ich zalety niż na ograniczenia swojej aktualnej pozycji. Nowa funkcja mogła mi przynieść wyzwanie i rywalizację w prywatnej praktyce kardiochirurgicznej. Łącząca się z tym sposobność do wykorzystania doświadczeń zbieranych przez długie lata w ramach rozwijania nowego programu kardiochirurgicznego stała się nieodparta. Zaakceptowałem to zadanie.
   Chociaż Pomona Valley Hospital położony był w stosunku do Indii o połowę świata dalej, to prowadzący kardiolog w tym szpitalu, dr Ramakriszna Thumati, pochodził z miasta leżącego o 200 mil od mojej rodzinnej wioski. Tamtejsi kardiolodzy i kardiochirurdzy szpitala uzupełniali się nawzajem, żeby zapewnić pacjentom pełną opiekę lekarską, uwzględniającą problemy medyczne i chirurgiczne pojawiające się przy chorobach serca. Od początku istnienia nowego programu w Pomona Valley Hospital, dr Thumati i ja współpracowaliśmy ze sobą jako zespół, utrzymując relację opartą na wzajemnym szacunku i uznaniu.
    Dr Thumati pochodzi z bardzo religijnej i wykształconej rodziny, chociaż niekoniecznie studiującej w koledżach. Jego ojciec i dziadek doskonale znali najważniejsze starożytne dzieła hinduskie napisane w sanskrycie. Nie zdawałem sobie sprawy, że dr Thumati stanie się wybranym instrumentem i zaprosi mnie w duchową podróż. W rzeczywistości, dr Thumati również nie miał pojęcia, że odegra w tym procesie jakąś rolę.
   W październiku 1992 r. dr Thumati udał się do Indii, żeby wziąć udział w uroczystościach ślubnych swojego bratanka. Indyjskie wesela trwały wówczas przeważnie kilka dni i brało w nich udział kilka tysięcy osób. Obecnie zostały skrócone do dwóch lub trzech dni. Jeśli jednak rodzina jest zamożna, to nie ma w tym nic niezwykłego, że uroczystości ślubne odbywają się przez tydzień i biorą w nich udział dziesiątki tysięcy uczestników. Powiem na koniec, że cała ta sprawa jest ogólnie mówiąc chaotyczna i zagmatwana. Tak samo wyglądał ślub bratanka dr Thumati.
   Podczas zwykłego zamieszania i rwetesu panującego na zakończenie wesela jakiś nieznajomy wręczył dr Thumati pocztówkę i zaproponował mu odwiedzenie nowoczesnego, superspecjalistycznego szpitala w Puttaparthi, miejscowości leżącej 200 mil dalej. Na pocztówce widniało zdjęcia dwóch różnych osób, umieszczonych naprzeciwko siebie. Zanim dr Thumati zdążył ochłonąć i zadać jakieś pytanie, nieznajomy zniknął w tłumie. Cały ten incydent wywołał w dr Thumatim poczucie niepewności i zaciekawienia, skłaniających go do przyjęcia zaproszenia. 
     Normalnie ta podróż byłaby niemożliwa z powodu zobowiązań społecznych zaciągniętych na ślubie. Co więcej, 200 milowa podróż trwa w Indiach od ośmiu do dziewięciu godzin, nawet gdy ma się własne auto. W dodatku do przyjęcia weselnego zostały tylko dwa dni, a tylko jeden dzień przed wylotem doktora do Kalifornii. Pomimo tych wszystkich przeciwności dr Thumati postanowił wyruszyć następnego dnia wczesnym rankiem do Puttaparthi i wrócić następnego wieczoru na przyjęcie. Zadanie to utrudniał fakt, że dr Thumati nie miał żadnych informacji o szpitalu ani o jego dokładnej lokalizacji. Żeby jeszcze bardziej skomplikować tę sprawę, brat dr Thumati, będący ojcem pana młodego, postanowił mu towarzyszyć, martwiąc się o brata, który przybył z daleka.
  Ostatecznie z wielkimi hukami wyruszyli w drogę, wbrew dręczącym ich wątpliwościom i niepewnościom. Pomimo licznych przeszkód dotarli do Puttaparthi przed zmrokiem. Dr Thumati i jego brat udali się do szpitala następnego dnia. 
    Dr Thumati spotkał się z dr Safają, dyrektorem szpitala. Przedstawił mu się i wyraził swoje pragnienie zwiedzenia tej placówki. W tym momencie odbywało się porządkowe zebranie personelu administracyjnego. Wśród zebranych tam osób dr Thumati dostrzegł niezwykłą ludzką istotę ubraną w opadającą do ziemi pomarańczową szatę, Bhagawana Śri Sathya Sai Babę. To Jego zdjęcie zostało umieszczone na pocztówce. Po krótkiej prośbie skierowanej do Sai Baby, dr Thumati wyruszył wraz z innymi lekarzami na obchód i zwiedził cały szpital, który wywarł na nim wielkie wrażenie. Potem dr Thumati i jego brat opuścili Puttaparthi z poczuciem dobrze wykonanego obowiązku. Zdążyli też wrócić na czas na przyjęcie ślubne.
    Z perspektywy wydaje nam się, że na tym początkowym etapie kontrolę nad naszym przeznaczeniem przejęła boska ręka, przygotowując scenę pod przyszłe wydarzenia. Zdarzyło się wówczas kilka niewytłumaczalnych rzeczy. Po pierwsze, dr Thumati nigdy nie zidentyfikował człowieka, który mu wręczył pocztówkę. Po drugie, z punktu widzenie brata dr Thumatiego, wyruszenie w podróż do Puttaparthi, na dzień przez przyjęciem ślubnym jego syna, było czymś bardzo niekonwencjonalnym i niepraktycznym. Po trzecie, zwykle, poza gośćmi z listy odwiedzających, nikogo nie wpuszczano do szpitala bez umówionego wcześniej spotkania. Po czwarte, to doprawdy niewiarygodne, by osoba przebywająca tam po raz pierwszy wzięła udział w codziennym obchodzie lekarskim. Po piąte, setki tysięcy ludzi poświęca całe lata na to, żeby móc choćby przez chwilę spojrzeć na Bhagawana Śri Sathya Sai Babę, a dr Thumati nie tylko Go zobaczył podczas swojej pierwszej wizyty w szpitalu, ale towarzyszył Mu także podczas całego obchodu.
                                                ************
   Natychmiast po powrocie z Indii dr Thumati podzielił się ze mną swoim niezwykłym doświadczeniem. Nie mogliśmy uwierzyć, że ku jego zaskoczeniu ten superspecjalistyczny szpital zapewnia ludziom bezpłatną, bardzo wysokiej jakości opiekę lekarską, bez względu na kolor ich skóry, wyznanie wiary i religię. Powiedział mi także, że gmach szpitala został wybudowany w ciągu roku, a wykorzystywany w nim sprzęt jest porównywalny z najnowocześniejszym sprzętem w każdym wiodącym szpitalu na świecie. W dodatku, jego zdaniem, szpital jest nasycony spokojną atmosferą świątyni. 
   Podczas 25 lat mojej praktyki chirurgicznej zawsze byłem na bieżąco z toczącą się w niej ewolucją. Co dwa - trzy lata brałem udział w międzynarodowych konferencjach kardiochirurgicznych w Indiach i na całym świecie. To dało mi głęboki wgląd w trudności i potrzeby związane z rozwojem tej kosztownej specjalności. Obecnie, gdy stała się ona bardziej stabilna i komercyjna, zamożni hinduscy obywatele oraz politycy, wyjeżdżający dawniej za granicę w poszukiwaniu dobrej opieki lekarskiej, mogą teraz pozwolić sobie na nią bez żadnych przeszkód w kraju. Jednak osoby ubogie i pochodzące z klasy średniej wciąż nie mogą liczyć na tak kosztowne zabiegi. Ze względu na te obawy i na moje wieloletnie zainteresowanie tą dziedziną postanowiłem odwiedzić szpital Sai Baby, nawet bez ponaglania ze strony dr Thumati’ego. 
   Mniej więcej w tym czasie, w lutym 1993 r., otrzymałem zaproszenie do udziału w międzynarodowym sympozjum kardiochirurgicznym i kardiologicznym w Hajderabadzie, w stolicy mojego rodzinnego stanu. Pomyślałem, że będzie to doskonała okazja do uczestniczenia w konferencji i odwiedzenia szpitala w Puttaparthi. Bez trudności przeleciałem samolotem z Hajderabadu do Bangalore, gdzie mieszkał mój bliski przyjaciel z czasów dzieciństwa, biznesmen o ugruntowanej pozycji, D. K. Adikdsawalu. Zadzwoniłem do niego, żeby zebrać informacje dotyczące podróży do Puttaparthi. Odpowiedział po prostu: „Przyjedź tutaj. Zaopiekujemy się tobą.”
    W konferencji w Hajderabadzie wzięli udział kardiolodzy i kardiochirurdzy z Indii i z zagranicy. Starałem się pozyskać od miejscowych lekarzy informacje o szpitalu w Puttaparthi, ale nie otrzymałem pełnego obrazu. Większość z nich słyszała o nim, ale nie znała zakresu jego działalności. Kilku praktykujących kardiochirurgów i kardiologów, którzy więcej o nim wiedzieli, było nastawionych pesymistycznie co do jego przyszłości. Wysuwali dwie obawy: szpital nie przetrwa długo ze względu na swoje ogromne potrzeby finansowe i na świadczone usługi medyczne, nie szeregowane pod kątem ważności potrzeb medycznych pacjentów. Opuściłem konferencję z mieszanymi uczuciami. Byłem uprzedzony i miałem oczekiwania. 
    Z lotniska w Bangalore odebrał mnie syn przyjaciela, Śriniwas i zawiózł do ich domu. Indyjska gościnność wymaga od odwiedzającego zjedzenia czegoś w domu gospodarzy, bez względu na godzinę dnia i nocy. Mój bliski amerykański przyjaciel wyznał mi kiedyś, że ten aspekt indyjskiej kultury niemalże go kiedyś zabił. W domu mojego przyjaciela każdy posiłek, od śniadania po kolację, składał się co najmniej z siedmiu dań, co przeraziło tego pana ze Stanów.
   Po wyszukanym śniadaniu Satja, żona pana domu, Śriniwas i ja wyruszyliśmy samochodem do Puttaparthi. Sathya i Śriniwas zajęli miejsca na tylnym siedzeniu. Styl jazdy ich kierowcy sprawił, że nowojorscy taksówkarze wydali mi się całkiem powolni. Przyzwyczajony do amerykańskich autostrad i jeżdżenia po prawej stronie jezdni czułem, że indyjskie drogi wywołują we mnie mdłości. Pierwszeństwo na nich mają samochody. Początkowe 60 mil z Bangalore do Puttaparthi biegło przez bardzo zatłoczoną autostradę. Kierowca jechał z prędkością 70-80 mil na godzinę wśród krów, rowerów i motorowerów, zdając się nie pamiętać o reszcie ruchu. Ostatnie 40 mil podróży przypadło na polną drogę, niewiele szerszą od autobusu.
    W połowie tego ostatniego odcinka natknęliśmy się nagle na blokadę mającą wysokość jednej stopy, pokrytej liśćmi orzecha kokosowego. Na szczęście hamulce były sprawne i auto zatrzymało się z piskiem opon. Nie miałem pojęcia co się stało. Przyszło mi na myśli, że to napad rabunkowy w biały dzień. Gdy samochód stanął, nagle nie wiadomo skąd, pojawiła się grupa wieśniaków i zażądała od nas pieniędzy na organizowane przez nich święto. Po ich otrzymaniu usunęli przeszkodę, nie będącą niczym więcej niż gliną pokrytą listowiem. 
   Dziesięć mil dalej ujrzeliśmy taką samą blokadę. Ku mojemu najwyższemu zdumieniu kierowca zamiast zwolnić, naciskał ostro na pedał gazu. Po chwili usłyszeliśmy głośny trzask i samochód pociągnął za sobą kilka dużych kamieni. Zatrzymaliśmy się. Tym razem przeszkoda nie była wzniesiona z błota, lecz z odłamków skalnych pokrytych liśćmi orzecha kokosowego. Byłem pewny, że to koniec naszej podróży. Widzieliśmy wieśniaków uciekających z miejsca zdarzenia. Będąc zbyt zdenerwowany, by wysiąść z auta, próbowałem oszacować w myślach możliwe uszkodzenia skrzyni biegów, zbiornika paliwa i rury wydechowej. Wiedziałem, że poza tym samochodem i własnymi nogami nie mamy żadnego innego środka transportu umożliwiającego nam dotarcie do celu. W międzyczasie zaambarasowany kierowca zbadał dokładnie samochód, a nawet wczołgał się pod niego, pragnąc ocenić wielkość zniszczeń. Ku mojej najwyższej uldze upewnił nas, że nie znalazł żadnych uszkodzeń. Aby to udowodnić, wznowił swoją niebezpieczną jazdę. Pomimo tych wszystkich przeszkód, dotarliśmy do szpitala bez jednego nawet zadrapania.
 Moją pierwszą impresją związaną ze szpitalem było najwyższe niedowierzanie. Jego przepychu nie da się wyrazić słowami. Młodszy administrator zapewnił nam ograniczoną wycieczkę z przewodnikiem. Najbardziej uderzającym czynnikiem był tu brak zwykłego zgiełku, nieładu i chaosu nieuchronnie towarzyszącym każdemu specjalistycznemu szpitalowi. Poza kardiochirurgią, szpital zapewniał pacjentom opiekę okulistyczną i nefrologiczną. Oddział kardiologiczny był chwilowo zamknięty, ale pozostałe oddziały były otwarte. Widziani przez nas pacjenci byli ubrani w czyste, białe koszule szpitalne. Wyglądali na szczęśliwych i zadowolonych. Dochodząc do siebie po tamtym paraliżującym doświadczeniu, udaliśmy się do Prasanthi Nilayam - Siedziby Wiecznego Spokoju, do aśramu Bhagawana Śri Sathya Sai Baby.
    W tym momencie muszę się wam do czegoś przyznać. Aż to tej chwili byłem całkowicie pochłonięty wizytą w szpitalu. Nigdy nie myślałem poważnie ani nie zastanawiałem się nad Człowiekiem odpowiedzialnym za jego powstanie i istnienie. Przypominam sobie, że czytałem artykuł w indyjskim tygodniku poświęcony Sai Babie i jego umiejętności produkowania wielu funtów wibhuti (białego popiołu). Poza tym jednak byłem kompletnym ignorantem, jeśli chodzi o Bhagawana, nieprzygotowanym na nadchodzące ważne wydarzenia, mogące ewentualnie utrwalić i wzmocnić mój duchowy wizerunek.
    Moja boska wola, moja moc, moja śakti, moja tajemnica nigdy nie zostaną zrozumiane, choćby ktoś próbował tego wszelkimi metodami przez bardzo długi czas.     

~ Sai Baba           

tłum. J.C.

 

Stwórz darmową stronę używając Yola.