Poza Tobą nie szukam innego schronienia –część 5 Anjatha Śaranam Nasthi Vijaya Kumari
Cuda i rozrywki Pod Kalpawrikszą leżał wielki głaz.
Mogło na nim wygodnie usiąść 200 osób. Przyglądając się naszemu przewodnikowi,
myślałam o synu Jaśody, Panu Madhawie, inkarnacji Boga Wisznu, występującym pod
postacią Kriszny. Kriszna, pragnąc ocalić życie pasterzy i krów, uniósł małym
palcem górę Gowardhanę. Swami, podskakiwał wysoko, żeby zerwać liście z drzewa
tamaryndowego. Dawał każdemu po jednym, a potem prosił, żebyśmy przykryli je
dłonią. Kiedy po kilku chwilach odkrywaliśmy je ponownie, okazywało się, że na
ich miejscu znajdują się różne rzeczy: słodycze w jednej, guma do żucia w
drugiej, dżapamala w trzeciej. Potem, zgodnie z Jego rozkazem, raz
jeszcze je nakrywaliśmy i odkrywaliśmy. Przekonywaliśmy się wtedy z żalem, że
znowu leżą na nich liście tamaryndowca. Ach! Jaka szkoda! Zjedlibyśmy coś
słodkiego! Myśląc sobie: „To takie zaskakujące. Jak można materializować
jednocześnie tak odmienne rzeczy?”, patrzyliśmy na Niego oczami szeroko otwartymi
ze zdumienia. Klaskał w dłonie, żeby wyrwać nas z oszołomienia. Ponieważ drzewo
ofiarowywało wielbicielom to wszystko, o co je prosili, stało się znane jako Kalpawriksza,
drzewo spełniające życzenia. Czasami pytał: „Sprawdzimy kto przybiegnie pierwszy
po trzykrotnym okrążeniu tego wzgórza?” Dla naszego małpiego gangu te słowa
były wystarczającą zachętą. Mój starszy brat, ja sama, dr Dżaja Leelamma i
Guindy Leelamma – zawsze byliśmy na to gotowi. „W porządku, biegnijcie”, mówił
Swami. Po dwóch pierwszych rundach ujrzeliśmy, że Swami rozsiadł się jak cesarz
i rozmawia z bhaktami niczym król. Dołączał do nas przy trzeciej rundzie
i zanim zdołaliśmy ją ukończyć, robił trzy okrążenia i wracał na Swoje miejsce.
Zwycięstwo należało do Niego. Jak to było możliwe? Po głośnym aplauzie, chłopcy
unosili Go na ramionach. Swami wyglądał olśniewająco jak Pan Indra po podbiciu
trzech światów. Nikt inny nie mógłby tego osiągnąć, nawet gdyby pędził jak lew.
Jak jednak zdołał ukończyć trzy okrążenia w zaledwie jedną sekundę? Dysponował
nieograniczoną energią. Patrzenie na to było przyjemnością, którą należało
delektować się oczami, ponieważ pozostawała ona niedostępna dla myśli i słów.
Schodząc ze wzgórza, spotykaliśmy się ponownie na brzegu Ćitrawati w miejscu
wybranym przez wielbicieli. Śpiewaliśmy piosenki, a potem słuchaliśmy dyskursu
naszego Boga-pastuszka, Gopadewy, poświęconego psotom Kriszny lub
opowieściom o wielbicielach. Wołaliśmy, że jesteśmy głodni i skłanialiśmy Go do
nakarmienia nas. Gdy przesuwał rękę na górką piasku wiedzieliśmy co z niej
wyciągnie, bo czuliśmy mocny zapach ciastek mysorepaku,
przygotowanych z mąki z ciecierzycy, ghee
i cukru z dodatkiem kardamonu. Byliśmy pewni, że okażą się tak gorące, że będą
z nich skapywały krople tłuszczu. Układał kawałki na tacy i podawał nam je
własnymi rękami. Jak mam opisać ich smak? Były przepyszne. Bez względu na ilość
obecnych wielbicieli, przesuwał się od jednej osoby do drugiej, rozdając je i
rozdając, jakby się rozmnażały. Po ich zjedzeniu wołaliśmy: „Swami! Jest nam za
słodko. Daj nam coś innego.” Nasz Swami, ucieleśnienie współczucia i miłości, wyciągał
z piasku vady[1].
Ich smaku nie określiłby nawet Pan Brahma. Stanowiły samą esencję twarogu
zmieszanego z miodem i były smaczniejsze od nektaru. Kiedy je wyciągał były
gorące, ociekały masłem i nie przylegały do nich ziarnka piasku! Jak to było
możliwe? Pytaliśmy o to, ale nie otrzymywaliśmy odpowiedzi. Ponownie zanurzał
rękę w usypanej górce i wyjmował z niej różańce, posążki, wisiorki i książki,
wręczając je tym, którzy na nie zasłużyli. Przedmioty stwarzane z piasku były
bezprecedensowymi cudami. Nigdzie takich nie produkowano. Nic nie mogło się z
nimi równać! Posążki mogły być wykonane z pańćalohy - ze stopu złota, srebra,
miedzi, cynku i żelaza, z drzewa sandałowego, z kości słoniowej, ze srebra lub
z gliny. Stwarzał posążki Lakszmi, Narajany, Radhy, Kriszny, Śirdi Sai, Śri
Ramy, Lakszmany, Bharaty, Satrughany, Nataradży, itp. Różańce materializowane z
piasku mogły być wykonane z pereł, z korali lub z kryształu. Niektórym dawał
rudraksze - jednym pojedyncze, innym podwójne, zamknięte w otoczce ze złota.
Wierzono, że są nadzwyczaj święte. Były wśród nich rudrakszę z pięcioma twarzami,
z jedną twarzą… Niektóre łączył z koralikami bazylii, inne z czarnymi koralami.
Podarował w prezencie ślubnym mojej siostrze Sarali czarny łańcuszek wykonany z
koralików, ozdobiony wisiorkiem Bogini Lakszmi. Kilka lat później, gdy
łańcuszek się przerwał, zaniosła go do jubilera do naprawy. Zachwycony jego
misternym wykonaniem jubiler stwierdził ze zdumieniem, że nikt go nie zdoła
zreperować. „Nie rozumiem jak ten złoty drucik został owinięty wokół czarnych
koralików. Gdzie go pani kupiła?” Słysząc odpowiedź Sarali, że jest to
podarunek od Swamiego, zauważył: „Jedynie On mógł utkać takie cudeńko. Nikt
inny na świecie nie byłby w stanie tego dokonać.” Tak bezcenne są dary
Swamiego. Jeśli chodzi o pierścionki, talizmany i medaliony, to nie da się ich
policzyć. Mojej mamie dał wyciągnięty z piasku posążek Winajaki. Nie umiemy
powiedzieć, czy został wykonany z gliny czy z kamienia. Niezbyt ciemny, ma
nieznaczny czerwony odcień. Cudem nad cudami jest to, że posiadał za krótką
trąbę. Gdy zapytaliśmy, dlaczego tak jest, Swami odpowiedział: „Odprawiajcie co
niedziela rytuał abiszekam z mleka. Wtedy trąba urośnie do odpowiedniej
wielkości.” Zaledwie to powiedział, trąba zaczęła się z dnia na dzień wydłużać.
Nie potrafimy ocenić wartości Jego darów. W niektórych wypadkach uczeni nie
umieją nawet powiedzieć, z jakiego metalu został wykonany posążek. Wydaje się
też, że zmaterializowany przez Swamiego pierścień zanurzony przypadkowo w
kwasie lub innym żrącym środku wychodzi z tego bez szwanku! Gdzież są ci bohaterowie, którzy potrafiliby
odsłonić tajemnice przedmiotów zmaterializowanych przez samego Boga, naszego
Swamiego? Niektórzy ludzie krytykują Go mówiąc: „To manifestacja okultystycznych
mocy siddhi. Wiele osób potrafi materializować takie rzeczy.” Ale potęga
tych okultystów jest krótkotrwała. Przedmioty, które kreują, istnieją zaledwie
przez kilka godzin, a w najlepszym wypadku miesięcy. Natomiast to co
materializuje nasz Swami pozostaje niezmienione nawet przez 60 lub 70 lat i
jest czczone przez Jego wyznawców. Czasami zmaterializowane przez Niego wibhuti,
zamiast tracić moc, zachowuje ją, pozostając w formie kulek lub bloków, jak
kostki brązowego cukru. Gdy Swami je rozbija, żeby rozdać je wielbicielom,
okazują się tak twarde, że Jego ręce stają się czerwone od uderzeń. Czasami
święty popiół ma kolor popiołu, innym razem bieli, a niekiedy stanowi
mieszaninę białości i czerni. Przy innych okazjach przybiera różne odcienie –
np. popiołu wyciągniętego z paleniska, w którym podczas rytualnej ofiary
będącej częścią religijnego uwielbienia, jagny, płonął święty ogień. Zmieniają
się również smaki i aromaty kreowanych przez Swamiego rzeczy. Czasami mocno
pachną kamforą, piżmem (kasturi), drzewem sandałowym lub wodą różaną.
Niektóre są bezwonne. Rzeczy z ‘magazynów Sai’ są dziwne i cudowne. Potrafią
trzymać w ryzach fizyczne i umysłowe tendencje ludzi, którym zostały
ofiarowane. Jego figle przekraczają granice naszego zrozumienia. Kiedyś zdarzyło się coś, co przewyższyło
to wszystko. Gdy siedzieliśmy na brzegu rzeki Ćitrawathi Swami powiedział:
„Zobaczcie, nadchodzi Naga Sai!” Myśląc, że jest to osoba, rozejrzeliśmy się w
koło, ale nikogo nie ujrzeliśmy. Wtedy Swami dał nam wskazówkę: „Spójrzcie w
tamtą stronę.” Zobaczyliśmy wtedy sunącego w naszym kierunku ogromnego węża,
tak długiego, że nie mogłam dostrzec końca jego ogona. Nie był to zwykły wąż!
Wyglądał jak Adisesza, król węży, na którym spoczywa Pan Wisznu. Poruszał się
jakby tańczył, ślizgając się i wijąc falująco. Był czarujący. Gdy podszedł
bliżej, jego głowa zmieniła się w jednej chwili w piękne oblicze naszego Pana
Sai. Nigdy nie słyszeliśmy o takim cudzie. Przypominało to deklarację, że Swami
jest wszędzie i we wszystkim. Mimo to wąż jest wężem, więc kiedy zbliżył się do
nas jeszcze bardziej, zaczęliśmy trząść się ze strachu. Patrząc na naszego Sai
Ramę błagaliśmy: „Nie, Swami. Nie. Poproś go, żeby odszedł.” Swami spojrzał na
niego łagodnie i rzekł: „Odejdź już, Naga Sai!” I wąż zniknął. Tamten pamiętny
wieczór zapamiętaliśmy na zawsze! Naga Sai posiadał na błyszczącym ciele oślepiająco
jasne kropki. Jego widok sprawił nam przyjemność. To była prawdziwa uczta dla
oczu! Wspominając te wszystkie doświadczenia, skomponowaliśmy piosenkę i
ofiarowaliśmy ją naszemu Panu. „Śpiewanie Twojego imienia jest
naszą radością, Sai Babo. Choć jesteś tak delikatnej postury, to spełniasz
nasze życzenia. Jesteś naszym schronieniem! Dla stęsknionych wielbicieli
wyciągasz z piasku kawałki masła. Śpiewasz, gdy jedzą, by napełnić ich serca
błogością. Kiedy w baku brakuje benzyny, biegniesz nam z pomocą i skłaniasz motor
do pracy. Jesteś naszym ukochanym Swamim, naszym Śri Sai Ramą! Gdy ignoranci wołają: ‘Wąż, wąż!’,
Ty, Gowriramano, Panie Somanath, Panie Amrity! ofiarowując nam ze współczuciem
ochronne talizmany, z miłością usuwasz nasze lęki. Przybyłeś nad Ćitrawati jako wąż!
Jakie rzuciłeś na nas zaklęcie, jaką iluzję, Swami!? Stałeś się własnością
prawdziwych wielbicieli na tej Ziemi”. Dotarliśmy do mandiru grając i
swawoląc. Potem śpiewaliśmy bhadżany. Uczestniczyło w nich wielu członków
rodziny Swamiego, w tym Jego starsza siostra Wenkamma i synowie Jego wujka ze
strony ojca, Subbaradżu i Kisztappa. Pani Wenkamma śpiewała ze Swamim, śpiewał
też Subbaradżu, a Kisztappa grał na bębenku. Od czasu do czasu przychodził
dziadek Swamiego. Choć zbliżał się do dziewięćdziesiątki, to był wciąż mocny i
aktywny. Miał donośny głos. Gdy był młodszy, występował w przedstawieniach teatralnych,
grając role Durjodhany, Jamy i Bimy. Oczarowywał słuchaczy swoimi
umiejętnościami aktorskimi i melodyjnym głosem. Za każdym razem, gdy Swami go
prosił: „Dziadku! Zaśpiewaj nam piosenkę”, śpiewał tak głośno, że echo jego
głosu powracało ze wszystkich kierunków. Skoro posiadał w tym wieku tak mocny
głos, to w młodości musiał brzmieć on jak dzwon. Członkowie rodziny naszego
Małego Pana, również nazywali Go Swamim. Rodzice przychodzili rzadko. Swami
odwiedzał ich osobiście co dwa, trzy dni. Jakie poczucie obowiązku! Każdy Jego
uczynek zawierał w sobie moralną, przeznaczoną dla nas lekcję. Niespotykany cud Gdy
pewnego dnia szliśmy w kierunku Ćitrawati, Swami nagle zniknął. Szukając Go
usłyszeliśmy klaskanie. Patrząc w górę odnaleźliśmy Swamiego na samym szczycie
wzgórza. Była szósta wieczorem. Słońce zmiękczało potoki lejącego się światła i
opadało na zachodzie. Niebo powoli wypełniały chmury. Miałam wrażenie, że otula
się w ciemny koc. Swami wykrzyknął: „Patrzcie na mnie. Pokażę wam słońce.”
Nawet myśląc jeszcze: „Jak zdoła je zawrócić, skoro zaszło?”, ujrzeliśmy za
głową Swamiego wznoszący się czerwony blask, nadający chmurom błękitne
zabarwienie. Promienie słońca stawały coraz czerwieńsze, aż w końcu zmieniły
się w ognisty potok wydzielający tak dużo ciepła, że zaczęliśmy się pocić. Były
teraz bardzo gorące, jakby wypływały z wnętrza rozpalonego, południowego
słońca. Nie mogąc znieść tego żaru, błagaliśmy: „Swami, jest za gorąco”. Upał
znikł. „O, Boże!”, wykrzyknęliśmy. Potem, uspokojeni, słuchaliśmy głosu
Swamiego, docierającego do nas ze szczytu pagórka: „A teraz pokażę wam
księżyc.” Ujrzeliśmy za Jego głową częściowo odkryte promienie księżyca,
zabarwione na kolor miodu. Wkrótce zbladły, stając się w końcu zupełnie białe.
Tak to wyglądało. Zaczęliśmy drżeć z zimna, sztywnieć i szczękać zębami.
„Swami! Zimno! Jest bardzo zimno, Swami!” Gdy tak się skarżyliśmy, ziąb zaczął
stopniowo ustępować. Kiedy zastanawialiśmy się, jaki teraz ujrzymy cud, Swami
oznajmił: „Pokażę wam trzecie oko. Patrzcie bardzo, bardzo uważnie.” „Trzecie
oko! Jak ono wygląda?” - zastanawiałam się. Nagle ciało Swamiego stało się
niewidoczne. Za to Jego głowa nabrała gigantycznych rozmiarów, zajmując cały
nieboskłon. Patrzyliśmy na nią w oszołomieniu. Na czole, pomiędzy brwiami Swamiego,
pojawił się otwór, z którego zaczęły wylatywać ogniste, dymiące iskry,
oślepiając nas blaskiem. Przestraszyliśmy się. Nie baliśmy się tak bardzo o
siebie, jak raczej o to, co może przydarzyć się Swamiemu. Iskry wciąż tryskały.
Gdy obejrzeliśmy się za siebie, odkryliśmy, że kila osób zasłabło. Nie
wiedzieliśmy co sprawiło, że straciły przytomność. To jeszcze bardziej nas przeraziło.
Spojrzeliśmy w górę, lecz nie zobaczyliśmy Swamiego. Zagubieni, nie wiedząc co
robić, zaczęliśmy szlochać. Nagle ujrzeliśmy, że Swami jest wśród nas. „Co się
stało?” - pytał, klepiąc nas po plecach. „Czemu płaczecie? Dlaczego te dzieci
zemdlały?” Nie wiedząc jak na to odpowiedzieć, po prostu przytulaliśmy Go do
siebie i dalej płakaliśmy. Gdy jedno lub dwoje z dzieci z tych które zasłabły
odzyskało świadomość, zebraliśmy w sobie trochę sił i jednym głosem
zapytaliśmy: „Swami! Czy dobrze się czujesz? Jak to się stało, że nie
widzieliśmy Cię tutaj?” Zadając Mu te pytania klepaliśmy go po twarzy i ciele,
aby się upewnić, że naprawdę jest z nami. Swami śmiał się z całego serca i
upewniał nas, że jest cały i zdrowy. Ruchem dłoni wykreował wibhuti i
osobiście nałożył je nam na czoła. Ci, którzy zasłabli, zaczęli wstawać. To
było dziwne doświadczenie. Nasze ciała straciły stabilność. Mieliśmy wrażenie,
że płyniemy w powietrzu. Przenikała nas jakaś niewysłowiona radość jak słodka
fala miłości, mimo, że wciąż wyraźnie pamiętaliśmy tamte wydarzenia. Chociaż
dotrzymywaliśmy kroku Swamiemu, to zdawało nam się, że nie dotykamy stopami
gruntu. Niektórzy z nas się zataczali jak pijani. Zdawało nam się, że
przebywamy w jakimś innym, dziwnym świecie. To był osobliwy stan umysłowy.
Dotarliśmy do mandiru i usiedliśmy do bhadżanów. Nie udało nam się jednak
dobrze śpiewać. Cały wieczór przeżyliśmy w tym stanie. Gdy to samo powtórzyło
się następnego dnia, powiedzieliśmy o tym Swamiemu. Odpowiedział z uśmiechem:
„W wielu poprzednich inkarnacjach modliliście się o zobaczenie trzeciego oka. W
odpowiedzi na wasze modlitwy, udzieliłem wam jego darszanu. Nie ukazałem
wam jednak nawet jednej tysięcznej części towarzyszącego mu blasku, bo byście
go nie znieśli. Wasz obecny stan jest wynikiem tego spektaklu.” Przytłoczeni tym
objawieniem, załamaliśmy się i rozpłakaliśmy się. Umyliśmy Jego lotosowe stopy
łzami i powiedzieliśmy: „Swami, gdybyśmy wiedzieli o tym wcześniej, to może
cieszylibyśmy się bardziej tym darszanem. Nie spożytkowaliśmy dobrze
Twego daru, który nam łaskawie zapewniłeś. Nie mogliśmy znieść jego głębokiego
wpływu. Nie widząc Cię, wpadliśmy w przerażenie. Widząc otwór w Twoim czole,
bardzo się o Ciebie martwiliśmy.” Patrzył na nas z ogromną empatią i miłością.
Powaleni tymi uczuciami, kojącymi jak promienie księżyca, z oczami wypełnionymi
łzami, złożyliśmy nasze istnienia u Jego lotosowych stóp. Swami ponownie
wykreował wibhuti i nałożył je nam na czoła. Dzięki temu odzyskaliśmy
pozory normalności. Wypełniała nas ekstaza, oparta na tej rzadko dostępnej
złotej okazji, na tej nagrodzie za oddanie przeżywane w poprzednich
inkarnacjach, na modlitwach, które odmawialiśmy złotymi kwiatami lub na
chwilach szczęścia wynikających z dobra uczynionego przez naszych bliskich. Pod
złotymi świątyniami naszych serc wyryliśmy złotymi literami opowieść o tym, co
zobaczyliśmy i co było niezwykłe, a właściwie niemożliwe, o wizji ofiarowanej
nam przez dobry los po to, żebyśmy dostąpili wyzwolenia. Przebywanie blisko
naszego Kochającego Ojca było kulminacją naszych zasług z wielu poprzednich
wcieleń, złotą okazją znaczącą dla nas więcej niż cokolwiek innego. Czy
mam opowiadać wam dalej o cudach Swamiego? Nasz mały wędrowiec z Puttaparthi
jest tak naprawdę wędrowcem z Brindawanu. Pan wielbiony teraz przez rzesze
wyznawców był Bogiem czczonym dawniej przez pasterki. To im wkradał się wówczas
do ich serc, jak teraz wkrada się do serc ludzkości.
Opowiadanie o Jego cudach jest czymś co nigdy się nam nie znudzi ani nie
wyczerpie. Pewnego dnia powiedział: „Sakammo! Podejdź tutaj i zobacz. Z
jakiegoś powodu Moje ciało jest całe rozpalone.” To wystarczyło, aby Sakamma
zaczęła drżeć jak liść. Jej ciało również stało się gorące. Z niepokojem
dotknęła policzków i dłoni Swamiego, pospieszyła do swojego pokoju i po chwili
znów z niego wybiegła. Zanim zdążyła wrócić, Swami rzekł przewracając oczami:
„Zobaczycie teraz dziwną rzecz.” Siedzieliśmy więc z poważnymi minami. Sakamma
wróciła z tabletką i kubkiem wody, mówiąc: „Połknij ją Swami. Spadnie Ci od
tego gorączka.” Honorując jej entuzjastyczne zapewnienie, Swami, jak każdy
dobry chłopiec, wykonał jej polecenie, niezmiernie nas tym zaskakując, ponieważ
nigdy nie przyjmował żadnych leków. Sakamma
odeszła z uśmiechem. Zaledwie to zrobiła, nasz psotny Kriszna kilkakrotnie
strzepnął Swoją szatą, zrzucając tabletkę na ziemię. Tak bardzo się z tego
śmieliśmy, że rozbolały nas brzuchy. Przy innej okazji, gdy siedzieliśmy,
Sakammagaru weszła z filiżanką kawy i rzekła: „Wypij to, Swami,” „Nie chcę. Nie
jestem głodny” - odpowiedział. Skoro jednak wciąż nalegała, zgodził się w końcu
mówiąc: „OK!”. Wziął filiżankę i rozmawiał z nami udając, że pije. Niespodziewanie,
umył sobie tą kawą ręce. Wykrzykując: „Ojejku! Myślałem, że to woda”, wybiegł
unikając wszystkich, jakby sypnął nam piaskiem w oczy. Kiedyś odpowiadał na
wszystko: „Nie” i wymyślał najróżniejsze podstępy, żeby przed nami uciec.
Wyznawał następującą zasadę: „Wąż nie powinien zostać zabity. Kij nie powinien
zostać złamany” i poruszał się zgodnie z maksymą: „Nie rań nikogo i samemu nie
pozwól się zranić.” To bardzo dobra strategia! Dla
mojego starszego brata i Amby dom był tam, gdzie przebywał Swami. To oni przygotowywali
Swamiemu wodę do kąpieli, sprzątali Jego pokój, gdy wychodził udzielić nam darszanu,
zawiadamiali Go o przybyciu wyznawców, masowali Mu stopy, gdy odpoczywał,
uważając to za swój obowiązek. Ponieważ przebywali z Nim dniem i nocą, to
brakowało im czasu na jedzenie i spanie. Pewnego dnia ktoś ofiarował Swamiemu
wielką kiść bananów. Swami zatrzymał je w Swoim pokoju. Zdaje się, że zanim
poszli spać, powiedział do nich: „Jesteście głodni? Zjedzcie je. I nie wyrzucajcie
skórek. Ukryjcie je na razie pod leżanką. Usuniecie je rankiem.” Moi bracia
bardzo się ucieszyli. Zjedli banany i zastosowali się do reszty poleceń. Jak
każdego wieczoru wymasowali Mu stopy, usiedli po obu stronach Jego łóżka i
oparli na nim głowy. Następnego dnia wczesnym rankiem Swami wyszedł z pokoju,
wezwał moją mamę i wskazując na podłogę pod łóżkiem powiedział: „Zobacz co
zrobili twoi cudowni synowie!” Mama zadrżała z przerażenia jak liść. Weszliśmy
tam za nią. „Zjedli wszystkie owoce i wyrzucili skórki! Spójrz, jak teraz
głęboko śpią!” Słowa Swamiego sprawiły, że mama bardzo się rozgniewała na
synów. W międzyczasie nadeszli pozostali wielbiciele. Moi bracia, obudzeni
rozmową, patrzyli na nas pustym, nieobecnym wzrokiem, nie rozumiejąc, dlaczego
na nich napadamy. Gdy mama wezwała ich do swojego pokoju i dała im reprymendę,
wybuchnęli śmiechem i opowiedzieli jej, co się naprawdę wydarzyło. Wszyscy się
z tego śmieliśmy, pełni podziwu dla bystrego dowcipu Swamiego. Zwykle tylko
mężczyźni i chłopcy spali w Jego pokoju. Tym razem panie i dziewczęta błagały,
by pozwolił im spać tuż obok na werandzie, ponieważ w salce, w której spały,
było bardzo gorąco, a ponadto buszowały w niej szczury. Nie wiemy w której
pomyślnej chwili została wypowiedziana ta prośba, ale Swami wyraził na nią
zgodę! Niecierpliwie czekaliśmy na zapadnięcie nocy. Nagle pojawił się księżyc.
Leżanka Swamiego została z jednej strony otoczona przez panie, a z drugiej strony
przez mężczyzn. Aż do północy śpiewaliśmy bhadżany. Po jakimś czasie, głosem
wypełnionym łzami oraz przerwami na westchnienia, Swami zaczął całą duszą
śpiewać pieśni oddania. Głęboko poruszeni melodią tej muzyki, zaczęliśmy
szlochać. Gdy tak serdecznie płakaliśmy, rozległ się nagle śmiech Swamiego,
brzmiący jak dzwoneczek znad Gangesu. „Dlaczego wszyscy płaczecie? Zażartowałem
z was sobie. To wszystko.” Słysząc to byliśmy zaskoczeni i patrzyliśmy na Niego
z osłupiałymi twarzami. Warstwa złota nałożona na posąg sprawia, że każda część
posągu staje się złota. Podobnie, gdy indywidualne życie zostanie napełnione
miłością Swamiego, wtedy cały wszechświat zdaje się napełniony Swamim. Zabawne psikusy Sai Pewnego razu Swami obudził moją mamę
o drugiej w nocy i rzekł: „Jestem głodny. Możesz mi przygotować masala dosa (naleśniki z ryżu i warzyw)?”
Czy ktokolwiek odmówi prośbie Boga? Budząc mnie łagodnie, mama weszła do
kuchni. Sai, nasz ukochany Pan, wpadał do niej, gdy miał na to ochotę, dlatego
w rogu czekał zawsze na Niego tron. W tamtych czasach nie było krzeseł ani
siedzisk jak teraz. Nie mieliśmy także na to miejsca. Kładliśmy materac na
blaszanej skrzynce i przykrywaliśmy go prześcieradłem. Swami zasiadł na nim jak
Bóg, podczas gdy mama przygotowywała produkty do przyrządzenia naleśników.
Właśnie wzięła się za robienie pierwszego, gdy Swami powiedział: „Uważaj! Nie
powinien wydawać z siebie syczącego dźwięku.” Zdziwiłyśmy się. „Cóż, jesteś
czujny. Jednak to moim zadaniem jest zrobienie Ci naleśników”, odpowiedziała mama,
a Swami bez słowa kiwnął na to głową. Niespodzianka! Kiedy mama wylała ciasto
na patelnię, smażyło się bez żadnych odgłosów. Swami zjadł tylko trzy
naleśniki, śliczną okrągłą liczbę i wrócił do łóżka. Nie mogłyśmy się otrząsnąć
z tego zaskakującego wydarzenia. Jak to zrobił? Cóż, przy Nim wszystko może się
zdarzyć. Ma moc czynienia możliwego z niewykonalnego. Wróciłyśmy szczęśliwie do
spania. Następnego dnia, gdy usiedliśmy wszyscy do śniadania, Swami zaczął
masować się po brzuchu i rzucać na mamę znaczące spojrzenia. Nasze serca
zadrżały, jak pod ciężarem kamienia. Dostrzegłyśmy zbliżające się
niebezpieczeństwo. Skoro jednak włożyłyśmy głowy do moździerza, to nie mogłyśmy
uniknąć ciosów tłuczka! Cichym, nieco zacinającym się głosem Swami zaczął
mówić: „Czy wiecie co zrobiła Radhamma? Obudziła Mnie o trzeciej w nocy i
pomimo Moich sprzeciwów, zmusiła Mnie do zjedzenia trzech naleśników.” Gdy te
słowa wypłynęły z Jego ust, Sakammagaru, ta jednoosobowa armia, naskoczyła na
nas, jakby chciała nas pobić. Rozgniewała się jeszcze bardziej, gdy Swami
dodał: „Mówiłem jej, że Sakamma się zdenerwuje. Ale ona nie zwracała na to
uwagi.” Zamurowało nas. Siedziałyśmy z opuszczonymi głowami, jak ci, co zrobili
coś złego. Gniewne spojrzenia i przekleństwa spadły na nas ze wszystkich stron
jak grad, jak kamienie rzucane w surowe owoce mango. „Tak się dzieje za każdym
razem, gdy przyjeżdża tutaj rodzina Kuppam. Bezkrytycznie i w bardzo dziwnych
godzinach podaje dzieciom niepotrzebne jedzenie, rujnując przy okazji ich
zdrowie.” Tak się zaczął Jego słynny wybuch. Oczy Swamiego wpatrywały się w nas
kpiąco. Nie mogłyśmy tego znieść. „Nawet jeśli robi to Bóg, to jest to nie w
porządku” - pomyślałyśmy obie, głęboko zranione. Potem wszyscy wyszli.
Zostałyśmy tylko my i oczywiście ten psotny, grający na flecie Sai (Murali).
Nie patrząc na Swamiego, mama zaczęła pakować nasze rzeczy. Swami podszedł do
niej, wziął ją za rękę i zapytał ujmująco: „Jesteś zła? Zrobiłem to tylko dla
zabawy.” Powiedział to bez wysiłku i pokornym tonem, trzepocząc przy tym
powiekami. Na Jego rękę spadały łzy mojej mamy. „No, no! Zapomnijmy o tej
pomyłce. Nie zrobię ponownie niczego podobnego” - rzucił Swami, bijąc się po
policzkach. Mama natychmiast schwyciła Go za dłoń i zapytała: „Co to znaczy,
Swami? Nie powinieneś tak się karać.” „Płakałaś. Co miałem zrobić? Przestanę,
jeśli się roześmiejesz.” Mama się roześmiała, a Swami wyleciał z kuchni jak
modrosójka błękitna[2].
Każdego ranka i wieczora naszym uprzywilejowanym obowiązkiem było podgrzewanie
wody do mycia twarzy Swamiego. Do nas należało także przygotowywanie składników
do Jego zakąsek i posiłków, a także sprzątanie kuchni po jedzeniu. Te zadania
wiązały się zarówno z wielką radością jak i z niebezpieczeństwem. Wiele osób
nie znosiło naszej obecności, właśnie ze względu na to. Swami wzywał nas
nieustannie z powodu każdego drobiazgu. Pozostali wielbiciele czuli się
zranieni, bo mieliśmy doświadczenie w śpiewaniu bhadżanów, bo nasze dzieci
mieszkały w pokoju Swamiego i było nas wszędzie pełno. Gniewali się, ponieważ
Swami najbardziej lubił rodzinę Kuppam. Gdy byliśmy blisko Niego, inni nie
mieli szansy Mu służyć. Wszyscy wielbiciele byli o nas zazdrośni, ponieważ
tylko członkom naszej rodziny Swami powierzał obowiązek noszenia naczyń z wodą,
gdy towarzyszyliśmy Mu na wzgórza, aby mógł odpowiedzieć na zew natury. Gdziekolwiek
się udawał, synowie naszej rodziny stawali po obu Jego bokach jak wodzowie
armii, a dokładnie jak Dżaja i Widżaja.[3]
To była czysta zazdrość. Niecierpliwie liczyli minuty do naszego wyjazdu. W
taki dzień nikt z nami nie rozmawiał. Byliśmy z tego zadowoleni, spodziewając
się, że dzięki temu, być może, odjedziemy z Puttaparthi bez łez. To była
jeszcze jedna z psot Swamiego. Swami bardzo lubił wprowadzać trudności w życie
wyznawców. Cóż, czy nie jest naszym Sai Kriszną? Mały, sympatyczny
psotnik Sai Pewnego razu Sakammagaru musiała bezzwłocznie
wyjechać do Bangalore na dwa lub trzy dni. Obowiązek opiekowania się naszym
Śripathim (Panem Wisznu, niezależnym Mistrzem) spadł na ramiona mamy. W pewien
sposób wzbudziło to jej błogość. Któż jednak byłby w stanie kontrolować psoty
małego Pana? Na kogo spadłaby odpowiedzialność, gdyby zapadł na zdrowiu z
powodu nieodpowiedniej diety? Czy będzie zwracał uwagę na nasze słowa? Zapewne zafunduje
nam mnóstwo kłopotów, jakby zmuszał nas do wypicia wody z siedmiu mórz. Nie
można było tego uniknąć. Gdy na chwilę przed wyjazdem oczy Sakammy wypełniły
się łzami, Swami wziął ją za rękę i przeprowadził przez próg, przyrzekając:
„Będę zjadał wszystko. Jedź i wróć bezpiecznie. Czyż ci ludzie nie będą się Mną
opiekować?” Jak doszło do tego, że w tak młodym wieku posiadł tak ogromną przebiegłość?
Jak zapach jest atrybutem kwiatu, tak wrodzoną cechą naszego Swamiego były
figle! Dotrzymując obietnicy złożonej Sakammagaru, słuchał się naszej mamy jak
dobry chłopiec i dziękowaliśmy za to Bogu z westchnieniem ulgi. Następnego dnia
przyszedł do naszego pokoju i powiedział: „Dzisiaj będę jadł posiłki tylko
tutaj. Nie mówcie o tym nikomu.” Gdyby to się wydało, to czy inni wielbiciele pozwoliliby
nam żyć? Rozerwaliby nas na strzępy mówiąc, że specjalnie tak to urządziliśmy.
Nie mogłyśmy jednak odmówić prośbie Swamiego. Wnętrzności trzęsły nam się ze
strachu, czując niebezpieczeństwo. Naszym najważniejszym obowiązkiem było
jednak wypełnianie Jego rozkazów. Przygotowaliśmy wszystko. Swami wszedł do nas
wprost z podwórka, gdy nikogo w pobliżu nie było, spokojnie zjadł i wyszedł. Dopóki
nie skończył obiadu, nie pojawiła się ani jedna dusza. W chwili, gdy opuścił
nasz pokój, wpadło tam kilka kobiet. Jeśli Swami chciał coś zrobić, to nie
napotykał przeszkód. Teraz te panie pragnęły wiedzieć czy Swami zjadł już
obiad, czy spróbował ich dań i dlaczego nie dałyśmy Mu przygotowanego przez nie
prasadamu. Pytania padały jedno za drugim, przeszywając nas niby wronie
dzioby. Stałyśmy bez życia jak posągi. Beształy nas, ile wlezie. W chwili, gdy
wyszły, do pokoju wpadł Swami jak powiew wiatru i zapytał beztrosko: „Co? Czy
was dokumentnie zbeształy?” i nie dając nam
czasu na odpowiedź, wybiegł wołając: „Kolację także zjem tutaj.” Drżałyśmy czując
się tak, jakby ukąsiło nas tysiąc węży i skorpionów. Skamieniałyśmy z lęku. Z
jednej strony łzy, z drugiej strony woda różana. Wpadał do nas co chwila.
Sprawiał, że pod wpływem Jego szczebiotu i psotnych słów wybuchałyśmy śmiechem,
a za chwilę wybiegał. Tamtego dnia złożyła nam też wizytę jedna z pań. Ostro
spojrzała na mamę i wyrzuciła z siebie: „Jak śmiesz skarżyć się na mnie do Swamiego?
Pękasz z dumy tylko dlatego, że dał ci okazję do służenia? Powinnaś się
wstydzić. Zobaczymy jak to długo potrwa. Jeśli jeszcze raz pożalisz się na
mnie, to zobaczysz do czego jestem zdolna!” Rzuciwszy te wściekłe słowa, wymaszerowała
z pokoju. Nie mogłam zrozumieć skąd te gromy i dlaczego spadają na nas bez
ostrzeżenia. Kobieta nie zwracała uwagi, gdy jej odpowiadałyśmy: „Nic o tym nie
wiemy, matko.” W tej chwili w naszych głowach pojawiła się nowa myśl: „To tylko
niecne podstępy Swamiego. Musiał jej szepnąć coś do ucha.” Dzięki tej myśli
trochę nam ulżyło. To częsta praktyka naszego
przebiegłego Boga. Świadomość tego sprawiła, że uwolniłyśmy się od ciężaru i
poczułyśmy się lekkie. Przyzwyczaiłyśmy się do obelg i upokorzeń. To tylko
delikatne żarty naszego ciemnoskórego Sai Kriszny. Kiedyś, gdy mama smażyła
przaśny chleb z mąki pszennej, Sai wpadł do kuchni jak pociąg pospieszny i
zaczął się mu przyglądać, jakby chleb był jakimś dziwnym zjawiskiem. Zapytał:
„Dlaczego tak bardzo wyrósł?” i zrobił w nim palcem wgniecenie. Rozległ się
syczący dźwięk i placek opadł, a Swami jak dziecko zaklaskał z radości w
dłonie. To sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać: „Czy On naprawdę jest Bogiem,
czy tylko zwykłym śmiertelnikiem?” Patrzenie na Jego szczęście sprawia, że
nasze umysły napełniają się radością. Nie wiedzieliśmy, co myśleć o Swamim! Swami ukazywał nam tyle samo gorącej
miłości co gniewu. Najmniejsze niedopatrzenie w organizacji posiłków wywoływało
w Nim atak złości. Czasami z taką siłą rzucał talerzem o ścianę, że talerz
odbijał się od niej i wracał do Niego. Innym razem kierował tę furię na nas.
Ponieważ wiecznie nas szczypał, miałyśmy czerwone uszy. Chłopców szczypał w
uda, natomiast dziewczętom udzielał ‘prasadamu’ stukając je w głowę. Gdy
wyglądał jak obraz gniewu, jak sam Parama Śiwa, a więc Śiwa w Swoim najwyższym
aspekcie, chowaliśmy się za drzwiami jak przerażone stadko zajęcy. Nie
ruszaliśmy się stamtąd, dopóki nie zawołał nas kochającym głosem. Czasami zamykał
się w Swoim pokoju i pozostawał w nim całymi godzinami. Nie mając odwagi poprosić
Go, żeby wyszedł i nie mając chęci Go upominać, byliśmy zakłopotani. Jeśli była
to pora bhadżanów, wyrażaliśmy nasze uczucia poprzez pieśni: „Baba,
dlaczego nie przychodzisz?”, „Dlaczego nie przychodzisz, przyjacielu?”, „Zlituj
się nad nami i powiedz nam, co złego zrobiliśmy.”, „Nie odrzucaj nas, Śri
Babo.” Wyrażając
to wszystko zaniepokojonym tonem poprzez takie natrętne piosenki, skłanialiśmy
Go w końcu do powrotu. Sai, Ocean Współczucia, jest osobliwym Bogiem. Za każdym razem, gdy odmawiał nam darszanu
albo bardzo długo nie wychodził z pokoju, dawaliśmy upust swoim uczuciom
śpiewając smutno: „Wróć do nas wędrowcze z Parthi! Dlaczego zwlekasz z przybyciem
nam na ratunek? Dalej, Swami, dlaczego nie odpowiadasz na nasze błagania? Co
złego zrobiliśmy, że odmawiasz nam Swej łaskawej opieki? Wracaj do nas Swami,
wróć do nas Śri Sainatho!” Pokornie się modliliśmy: „Jaki pożytek mamy z oczu, skoro nie widzimy Saiiśwary? Po co nam wzrok, skoro nie możemy dotknąć lotosowych stóp Śirdiśwary?” Modliliśmy
się ze łzami w oczach, cierpiąc duchowe męki. „Panie Śri Sathya Sai, kiedy
zlitujesz się nade mną, skoro zwracam się do Ciebie jak do mojego jedynego
opiekuna? Kiedy okażesz mi Swoją przychylność? Panie o Lotosowych Oczach skąd
wzięła się u Ciebie ta zatwardziałość serca? Tak często zwracam się do Ciebie
pieśnią i modlitwą, a Ty mi nie odpowiadasz, pozostając wciąż tym samym
nieugiętym uparciuchem. Och! Starczy tej lekkomyślności. Tak bardzo Ci ufam,
Swami!” Rozpaczaliśmy na wiele sposobów.
Błagaliśmy Go. Czasami, gdy przychodzili jacyś obcy, Swami siedział godzinami z
opuszczoną głową. Przysłowie mówi: „Zmuszę
ich do wyjścia zadymiając pomieszczenie” - co również jest jakąś strategią.
Siedział bez ruchu, traktując to jako wskazówkę dla natrętów, żeby sobie
poszli. To bardzo nas raniło. Po wyjeździe zirytowanych nieznajomych zachowywał
się znowu jak zwykle. Nie rozumieliśmy tego zachowania, ale też nigdy nie
widzieliśmy, żeby bezpośrednio kazał komukolwiek odejść. Ulubionymi przysmakami
Swamiego były: masala dosa[4],
kaszka z mąki ragi, zupa z drumstick[5],
dania przygotowane z zielonych liści, pikle
i sos chutney. Gdy przygotowywano dla
Niego ostre curry, zwykł mówić: „Nie chcę ostrego curry ani barmasu.” Jeśli
chodzi o mleko, ser, masło i masło klarowane - ghee, to nigdy nie
stawialiśmy ich przed Nim. Może dlatego, że jako sanćari z Brindawanu
pochłaniał całe garnki mleka i sera, a zatem nie potrzebował ich teraz.
Skradziony pokarm smakował Krisznie zawsze lepiej, a to co zakazane wydawało Mu
się doskonalsze. W 1947 r. przybyło wielu pielgrzymów
z takich miejsc jak z miasta Karur[6],
z okręgu Trichinopoly[7]
i Udumalaipettai[8].
Wśród nich była rodzina mojej starszej siostry. Przybyli celebrować annaprasanę
ich synka – podanie mu stałego pokarmu po raz pierwszy. Oświadczyli mamie, że
Swami powinien jeść razem ze wszystkimi. Gdy wyszła, pojawił się Swami ze swoją
armią małp. „Co powiedziała twoja córka?”, zapytał mamę. Wysłuchawszy jej
odpowiedzi, rzekł: „Będę posilał się tylko tutaj. Żadne z was nie powinno tam
pójść.” Przekazawszy nam tę ‘fatalną’ wiadomość, wybiegł. Czy mogliśmy
powiedzieć ‘nie’ córce naszej rodziny? Jeśli nie zaakceptujemy jej zaproszenia,
to uznają, że rozpiera nas duma. Nie mogliśmy nikomu wyjawić, że nie pozwala
nam na to Swami. To co jest igraszką dla kota, dla myszy stanowi zagrożenie
życia. Tylko On wiedział, po co nas wepchnął w ten ciasny kąt i dlaczego nas
tak torturuje. Mama chyłkiem przyniosła prowiant i zaczęła przygotowywać
Swamiemu posiłek, podczas, gdy ja stałam na zewnątrz na czatach. Tuż obok
zaczęto podawać jedzenie pod wspaniale udekorowanym namiotem, z podłogą pokrytą
rangoli - kolorową mandalą usypaną z mąki ryżowej. Rodzina co chwilę nas
przywołała: „Chodźcie! Chodźcie!” Znaleźliśmy się w sytuacji bez wyjścia. W
międzyczasie z ogromną szybkością przybiegł Swami, Ten „miłośnik” sprzeczek i
rzekł: „Nie przyjdą szybko na tę stronę. Podajcie mi natychmiast jedzenie.”
Zjadł i uciekł. Biedna rodzina mojej siostry przygotowała mnóstwo potraw, takich
jak słodycze z żółtego groszku i białego cukru, pikantne naleśniki i kilka
różnych dań z ryżem. Weszłyśmy i usiadłyśmy w Bhadżan Mandirze. Swami odprawiał dla synka siostry ceremonię annnaprasany.
Zaczęto podawać jedzenie. Teraz musieliśmy stanąć przed nimi, co było zadaniem
równie niebezpiecznym jak zabawa w otoczeniu krokodyli. Dodatkowy lęk wynikał z
prawdopodobieństwa, że Swami będzie zadawał nam nowe męki w obecności naszych
najbliższych. Czy oszukując własną rodzinę mogliśmy się tym nie zadręczać? To
był kolejny stres. Mięliśmy wrażenie, że ziemia usuwa nam się z pod nóg.
Czuliśmy, jak pęcznieją nam w głowach naczynia krwionośne. Unikaliśmy
wszystkich, jak byśmy byli żywymi trupami. Czy mogliśmy im dać przekonującą odpowiedź?
Nasze mózgi przypominały gęste, snujące się po niebie chmury. Rozkazał nam:
„Nie szukajcie posiłków nigdzie indziej.” Nieustannie nas obserwował. Co
mogliśmy zrobić? Zdenerwowany tata wygłosił niepewnym głosem przemówienie. W
międzyczasie moja siostra i szwagier przyszli ponownie zaprosić nas na kolację.
Podali też Swamiemu obfity lunch na srebrnym talerzu. Widok tego jak skwapliwie
Go zapraszają wywołał wielki ból w naszych sercach. Swami odpowiedział im
bardzo spokojnym tonem: „Och! Ale ja już zjadłem. Radhamma podała mi
kolację.” Spojrzeli na nas z gniewem i
zaczęli bić nas po plecach. Potem zaczęto podawać posiłki w miły i
zorganizowany sposób. Wychwalali je wszyscy. Czuliśmy się jak szczury w
pułapce. Nasz ‘opanowany’ Swami przebywał w pierwszych rzędach, bawiąc się
wesoło, śpiewając i rzucając dowcipne uwagi. „Mamy powyżej uszu waszej
gościnności” - rzuciła siostra płonąc z gniewu. Gdy odjeżdżała obrażona, czuliśmy,
że byłoby lepiej, żeby nas spaliła. Jej rozczarowanie wzbudzało w nas ból.
Przypomniało nam się przysłowie: „Przyjaźń ze Swamim przypomina przyjaźń z
wężami.” Gdy tamci jedli bez radości, my siedzieliśmy skuleni w rogu dłuższej
części pomieszczenia, nie będąc w stanie do nich dołączyć. Nasze umysły
zanurzyły się w cierpieniu. Mama powiedziała cicho: „Pojedziemy do domu (do
Kuppam) i wrócimy później.” Czuliśmy, że to najlepsze, co możemy teraz zrobić.
Ale wiecie przecież już, jak daremne są takie postanowienia. W chwili, gdy
przyszedł Swami, ten wytrawny aktor - reżyser i usiadł obok nas, Jego dotyk
podziałał na nasze zwęglone ciała jak kojąca pasta sandałowa. „Co może was obchodzić,
co kto powie? Chcecie Mnie mieć przy sobie, czy nie?” Kiedy wygłaszał tego
rodzaju oświadczenia, to nie było takiego mądrego, który by umiał na nie
odpowiedzieć. Jak znaleźć tak genialnego człowieka? Kto chciałby o tym
dyskutować i powiedzieć na koniec ‘nie’? Jak mówi przysłowie: „Ci, co zanurzyli
się z głową w wodzie nie martwią się, że jest zimna.” My także przełknęliśmy
dumę i siedzieliśmy milcząc. Czy można czegoś uniknąć? Czy On również nie
poczuje smutku? Oto próba, przed jaką stanęliśmy. Musimy usilnie się starać i
wychodzić z takich prób zwycięsko, gotowi na przyjęcie łask Swamiego. Gdy zdamy
rozstrzygający test, przed jakim nas postawił, to będzie tak, jak byśmy wygrali
cały świat. Już nigdy nie zaznamy porażki.
tłum. J.C.
[1]Vada
lub bada to kategoria pikantnych
smażonych przekąsek z Indii. Różne rodzaje vad
można różnie określić jako placki, kotlety, pączki lub knedle. [2]Modrosójka błękitna –
kolorowy i bardzo hałaśliwy ptak [3]Dżaja i Widżaja –
strażnicy pilnujący siedziby Wisznu w Wajkuncie
(niebie) [4]masala dosa – popularne naleśniki
w południowych Indiach, które zwykle przygotowuje się z ryżu, grochu,
ziemniaków, kozieradki, sklarowanego masła, liści curry, z sosem chutney lub z gulaszemwarzywnym. [5]drumstick – długie, zielone warzywo w
Indiach. [6] Karur
–miasto w stanie Tamil Nadu, 450 km od Bangalore [7]
Trichinopoly – jeden z najstarszych okręgów południowych Indii w stanie Tamil
Nadu, 496 km od Puttaparthi [8]
Udumalaipettai – miasto w stanie Tamil Nadu, 545 km od Puttaparthi