Medycyna Sai - The ‘Saience’ of Medicine – część 4

gdzie współczesna medycyna spotyka się z duchowością

pani dr Hiramalini Seshadri i pan dr Seshadri Harihar

Rozdział 2


Nauki medyczne Sai

The Saience of Medicine

Wprowadzenie

   Od początku ludzkiego istnienia człowiek zastanawiał się nad cudowną ‘RZECZĄ’, ‘MOCĄ’ lub ‘ENERGIĄ’ – nazwijcie TO jak chcecie - która sprawia, że zwykłe ludzkie ciało zmienia się we wspaniałą istotę! Intuicyjnie człowiek zawsze się skłaniał do identyfikowania się raczej z TYM niż z ciałem fizycznym. Pomijając wszelkie różnice religijne, rasowe czy dotyczące barwy skóry, na całym świecie wznosi się płacz, gdy ktoś umrze: „Niestety! Nie żyje!” Ciało znajduje się przed naszymi oczami, a jednak czujemy, że ta osoba odeszła. Pytanie brzmi: „Kto dokładnie odszedł? Kim/czym tak naprawdę jesteśmy?”

   Św. Franciszek z Asyżu zwykł powtarzać: „Człowiek nie jest ciałem, ani nawet umysłem. Jest istotą z Ducha.”

W miarę jak czas wpływa w XXI w., Światowa Organizacja Zdrowia – WHO, najwyższa instytucja medyczna na ziemi, wciąż zgadza się z tą wypowiedzą i definiuje zdrowie jako ‘dobrostan umysłowy, duchowy i społeczny.’ Ma to poważne implikacje dla każdej ludzkiej istoty, a szczególnie dla lekarzy troszczących się o nasze zdrowie. Skoro rozumiemy choroby fizyczne i zarządzamy nimi, podobnie jak wiemy czym jest dobre samopoczucie, to współczesna medycyna zmierza do doskonałości. Jeśli chodzi o zrozumienie umysłowego dobrostanu oraz chorób umysłowych, to w ciągu trzech ostatnich dekad medycyna bardzo się pod tym względem rozwinęła. Gdy jednak zaczynamy roztrząsać sprawy duchowe, to generalnie my, nowocześni lekarze, jesteśmy całkowicie zagubieni, ponieważ aż do teraz nie pojawiło się nic takiego jak nowoczesne szkolenie medyczne, umożliwiające nam zrozumienie duchowego aspektu ludzkich istot. Najbardziej zbliżyliśmy się do duchowości słuchając bardzo ogólnych wykładów poświęconych etyce i składając przysięgę Hipokratesa po zaliczeniu zajęć przewidzianych programem studiów - niestety przeważnie nieszczerze! Staliśmy się przez to niekompetentnymi lekarzami, ku nieszczęściu pacjentów. 

  Ta książka stara się zainicjować nowy początek i spróbować wypełnić ową ziejącą lukę. „Głupcy biegną tam, gdzie aniołowie boją się postawić stopę” Słyszycie, jak to mówimy? „A pro po, to kim są ci autorzy i kto może potwierdzić ich kwalifikacje medyczne lub duchowe?” Dotarło do nas to pytanie! Dlatego, zanim pójdziemy dalej, może będzie lepiej, gdy przedstawimy ci nasze idee związane z medycyną i duchowością. Zatem, drogi czytelniku, pozwól, że cię ostrzegę, iż czeka się teraz spora dawka naszych osobistych wspomnień.

Pozwól, że zaraz na początku wyjaśnimy ci, iż zgodnie z naszym głębokim przekonaniem i wiarą, wszelkie nasze przejawione kwalifikacje pojawiły się na naszej drodze i zostały przez nas zrealizowane dzięki woli i łasce Sadguru, Najwyższego Nauczyciela, Pełnego Awatara Śri Sathyi Sai Baby, naszego Pana, Boga i Stwórcy. A teraz przejdźmy do naszej historii, która, jak wierzymy, pisana jest przez Niego. Najpierw opowiem ci o sobie. Ja, Hiramalini, urodziłam się w bardzo liberalnej rodzinie, ceniącej najwyżej nauki Gandhiego. Mój ojciec, pan K.C. Śiankaranarajanan, był oficerem służącym w indyjskiej służbie administracyjnej. Urodzony jako bramin, został odcięty od swojej tradycyjnej, związanej ze zwyczajami rodziny, poślubiwszy moją mamę, panią Mirę Nambiar, pochodzącą z keralskiego, nie-bramińskiego rodu. Wzrastałam związana bardziej z rodziną mamy niż taty. Mój dziadek ze strony matki, pan M. Narajanan Nambiar był uczonym matematykiem, znawcą sanskrytu i angielskiego. Będąc idealistą, wyruszył do buddyjskiej Birmy, rozczarowany kastowym społeczeństwem Kerali. W latach dwudziestych XX w. mógł podjąć intratną pracę w rządzie, ale wolał wykładać w birmańskiej szkole nacjonalistycznej[1]. Był naturalnym przywódcą praktykującym głoszone przez siebie ideały. Birmańczycy go kochali. Stał się niejako skromnym i nieznanym nikomu reprezentantem filozofii Gandhiego. 

Mama również spędziła dzieciństwo w Birmie, ale gdy wybuchła II wojna światowa, jej rodzina wróciła do Indii. Naszym mottem jest proste życie i głębokie myślenie. Pracowała jako adwokat i była nie tylko głęboko szanowaną członkinią palestry, lecz także pracownicą socjalną. W przeciwieństwie do niej, dzieciństwo ojca wypełnione było rytuałami i pudżami (ceremonialnym kultem). Ojciec, wstąpiwszy do Christian College School i będąc uczniem gimnazjum uświadomił sobie, że na zewnątrz istnieje cały nowy świat. Do tego stopnia urzekł go Psalm 23 (Pan jest pasterzem moim), że rok po roku otrzymywał w nagrodę Biblię. Nauka w koledżu jezuitów i czas spędzony z Gandhidżim (ojciec przez dwa miesiące nie brał udziału w zajęciach, żeby służyć Mahatmie jako ochotnik) ukształtowały jego osobowość i wyznawaną filozofię życia, która, jak się domyślacie, odbiegała daleko od filozofii jego rodziny. Ślub z kobietą spoza ich społeczności był ostatnią kroplą, która przelała czarę ich goryczy. W mojej mamie i w moich ziemskich dziadkach ojciec odkrył łagodne dusze, podzielające jego idealizm. Mieliśmy otwarty dom, w którym spotykali się zwolennicy Gandhiego, pisarze, artyści, reformatorzy społeczni, sanjasini, księża katoliccy i marksiści płonący rewolucyjnym idealizmem. Dlatego my, dzieci, otrzymaliśmy bardzo liberalne wychowanie. Wyrastaliśmy pośród nadzwyczaj inteligentnych ludzi o dobrych sercach.

   W domu nie było miejsca na rytuały i przymus. Chociaż rodzice i dziadkowie wierzyli w Boga (każdy na swój sposób), to nie narzucano nam wiary ani modlitw. Mówiono nam i uczono nas wierzyć w wartości ludzkie i wrodzoną dobroć człowieka. Byli też wystarczająco szczerzy, by przyznać, że chociaż wierzą w Boga to tak naprawdę niewiele o Nim wiedzą. „Wierzcie w siebie i bądźcie dobrzy” – to było ich przesłanie. Mistycyzm i cuda nie należały do ich bajki. Nie ingerowali w to, czego nie mogli zrozumieć.

   Również dr Seshadri był wychowywany liberalnie. Jego rodzice należeli do wyższych miejskich sfer społeczeństwa indyjskiego w przedwojennym Singapurze. Po ukończeniu nauki w słynnej na cały świat Raffles Public School, ojciec mojego taty, pan T. A. Harihar wybierał się do Oxfordu lub Cambridge. Niestety wybuch wojny skorygował te plany. Rodzina musiała wrócić do Indii, a ojciec mojego męża wylądował w indyjskiej marynarce wojennej jako cywil. Zachodnie wychowane, jakie otrzymał w szkole publicznej, skłonności intelektualne cechujące braminów i wstąpienie do sił zbrojnych sprawiły, że stali się niepowtarzalną mieszanką wschodu i zachodu, tradycji i nowoczesności. Chociaż zachowali rodzinne zwyczaje, takie jak szrardhasy (modlitwy za przodków przebywających w zaświatach), to nie byli obciążeni ani skrępowani codziennymi rytuałami. Nikt nikogo nie zmuszał do wiary w Boga ani do modlenia się. Uważali, że najważniejsze jest właściwe postępowanie. Nic dziwnego, że Seshadri i ja tak dobrze czuliśmy się w swoim towarzystwie. Otrzymaliśmy podobne wychowanie.  

  Wracając do moich rodziców, to bardzo ich podziwiam i martwię się po cichu, czy kiedykolwiek dorosnę do ich ideałów, ponieważ są tacy dobrzy i bezinteresowni. Odkryłam, że instynktownie pociąga mnie mistyka, królestwo modlitw, świątynie i żebracy. Rzadko chodzę do świątyni, ale za każdym razem, kiedy w niej jestem odczuwam ekstazę - chociaż nie wiem z jakiego powodu. I kocham żebraków. Budzą moją empatię i poczucie pokrewieństwa.

    Gdy byłam dzieckiem pobłogosławił mnie wielki duchowy Mistrz – Bhagawan Śri Sathya Sai Baba. Gdy miałam dwa latka, odwiedził okręg Quilon w stanie Kerala, gdzie mój ojciec był okręgowym inkasentem. Moi rodzice gościli Go i spędzili z Nim pamiętny dzień. Zanim odszedł, oznajmił, że chce mnie zobaczyć. Przyniesiono Mu śpiące niemowlę. „Zmaterializował wibhuti, pobłogosławił cię i powiedział, że czeka cię wielka przyszłość” - powtarzała mi mama. Z perspektywy czasu wiem, że było to błogosławieństwo Baby. Nawet gdy byłam mała przyciągały mnie sprawy duchowe, jak magnes żelazo. Uwielbiałam się modlić, a Bogowie byli moimi najlepszymi przyjaciółmi. Szczególnie bliscy byli mi: Ganesza, Śiwa, Kriszna, Saraswati i Lakszmi. Mama trzymała ich wizerunki w naszej sypialni, traktując je jak talizmany dodające jej dzieciom odwagi, gdy zasypiają same w ciemnościach. Ale dla mnie to nie były zwykłe zdjęcia. Bogowie byli moimi najlepszymi i rzeczywistymi przyjaciółmi, z którymi dzieliłam swoje największe tajemnice. Jeśli cokolwiek zgubiłam – ołówek, gumkę, linijkę… COKOLWIEK – modliłam się do Ganeszy i odnajdywałam je.

  Inną zadziwiającą i w pewnym stopniu żenującą sprawą było to, że odnosiłam we wszystkim sukcesy – w szkole, w muzyce, w wysławianiu się, w dyskusjach, w pisaniu, w rysowaniu, w malowaniu, w poezji. Automatycznie osiągałam najlepsze wyniki. Na szczęście, gdy zaczęłam uczyć się tańczyć i grać w badmintona, pojawiło się nawracające zwichnięcie rzepki, które zatrzymało mój rozwój w tych dziedzinach. Sukces jest pożądany, jednak nieustanne zbieranie wszelkich nagród, które stało się moim udziałem, sprawiło, że inni patrzyli na mnie z podziwem i z naturalną dawką zazdrości. Dlatego, gdy wybierałam się na medycynę do Christian Medical College w Vellore, najlepszej uczelni w kraju, będąc jedną z licznych kandydatek startujących w otwartej kategorii merytorycznej, dostępnej dla wszystkich, bez względu na ich status społeczny, Bóg i modlitwy do Boga stały się bardzo ważne. Prosiłam Go wtedy: „Proszę Cię Panie, pomóż mi stać się osobą przeciętną i przez wszystkich lubianą!”

   Ale życie nie daje nam wyboru. Gdy wróciłam do akademika po wakacjach, które wypadły po kwartalnych egzaminach na pierwszym roku, mój kolega z grupy, Ramandżit, zaczepił mnie na korytarzu i zawołał: „Hej! Gratulacje! Zajęłaś pierwsze miejsce we wszystkim!”. Na chwilę przestało bić mi serce. Koledż medyczny nie okazał się więc inny. Nie chciałam popularności. Nie chciałam pomagać chłopakom. Nie chciałam, żeby moje nazwisko pojawiało się na listach honorowych i pozostawało na nich w doskonałej izolacji od innych. Bóg ponownie okazał się moim najlepszym przyjacielem. Teraz, gdy przyglądam się temu z perspektywy czasu, wiem, że to wszystko było odbiciem łaski Baby. Wtedy tego nie rozumiałam. Pogodzenie się z sukcesami zajęło mi mnóstwo czasu.

 Gdzieś pod koniec pierwszego roku postanowiłam przeprowadzić eksperyment duchowy. Odnosiłam takie sukcesy, że chciałam się dowiedzieć, jak poradzę sobie z porażką. Strategia, wymyślona przeze mnie z naiwnością i zuchwałością młodości, polegała na wzięciu udziału w egzaminach z nagrodami i wypadnięciu na nich źle. Pragnęłam sprawdzić, jak poradzę sobie bez nagrody. Ucieszyłam się, ponieważ nie bardzo mnie to dotknęło, chociaż profesorzy i niektórzy koledzy wyrażali mi swoje współczucie. Doprowadziłam te pseudo-egzaminy do ostatniego roku, kiedy to mój profesor, dr T. S. Koszy wezwał mnie i powiedział: „Hiramalini, co się dzieje?” Oczywiście nie mogłam mu powiedzieć, że starałam się wypaść źle! W każdym razie skończyłam z egzaminami godnymi Don Kichota i dzięki łasce Baby zdobyłam pierwsze miejsce i złoty medal MBBS[2], zostając lekarzem medycyny. Moje eksperymenty z porażką sprawiły, że o mały włos nie straciłam nagrody za ogólną biegłość przeznaczoną dla najlepszego studenta koledżu. Kolejnym testem był brak mojego udziału w testach na trzecim roku, kiedy przyjęto moją mamę do szpitala z powodu wykrytego guza. Skierowano ją na operację i na naświetlania. Byłam szczęśliwa odkrywszy, że pozostałam spokojna. Ale czułam się smutna, gdy moja rodzina niepokoiła się z mojego powodu. Trudno jest zawrócić przeznaczenie. Gdy wzięto pod uwagę wszystkie moje oceny z egzaminów uniwersyteckich, poczynając od pierwszego roku po egzaminy końcowe, to okazało się, że jestem najlepszą wychodzącą studentką medycyny spośród wszystkich studentów dziewięciu koledży afiliowanych przy Uniwersytecie Madraskim. Przyznano mi prestiżowy uniwersytecki złoty medal radży Paanagalu. Ukończyłam studia podyplomowe z chorób wewnętrznych i zdobyłam nagrodę doktora medycyny. Robienie doktoratu pod kierunkiem prof. K. V. Thiruwengadama było punktem kulminacyjnym moich doświadczeń edukacyjnych. Był nie tylko jednym z najznakomitszych nauczycieli medycyny na świecie, ale także doskonałością w zakresie medycyny klinicznej, która łączyła się z najbardziej dharmiczną relacją z rówieśnikami i uczniami. Przy łóżku pacjenta profesor zachowywał idealne maniery, dzięki czemu NIGDY nie wpadał w złość i wykazywał się nieograniczonym współczuciem. W 1983 r., po zrobieniu doktoratu, dołączyłam do mojego męża, szkolącego się w psychiatrii na uczelni w Wielkiej Brytanii. Zainteresowałam się tam reumatologią i rozwijałam to zainteresowanie po powrocie do Indii w 1985 r. W 1987 r. byłam pierwszą Hinduską przyjętą do Brytyjskiego Towarzystwa Reumatologicznego.

   Na froncie akademickim i badawczym, jako studentka studiów licencjackich fascynowałam się trądem i napisałam oryginalną pracę, która została opublikowana w międzynarodowym czasopiśmie poświęconym trądowi[3]. Potem zainteresowałam się reumatologią i regularnie pisałam do The Asia Pacific Bulletin on Rheumatology, jak również do naszego Indian Rheumatology Association Bulletin. Byłam też autorką rozdziału poświęconemu reumatologii w standardowym podręczniku medycyny klinicznej. Jednak od 1991 r., gdy w nasze życie wkroczył z impetem Bhagawan Baba, praca naukowa zeszła na drugi plan, a naszą główną dziedziną zainteresowań stała się duchowość, a dokładniej duchowe aspekty medycyny.  W 1991r. mój mąż i ja zatrudniliśmy w szpitalu Apollo Hospitals w Chennai jako konsultanci. Obecnie zostaliśmy tam starszymi konsultantami na oddziałach interny i psychiatrii. Wybrałam internę, ponieważ lubię leczyć pacjentów całościowo. Skłonieni przez Babę do niesienia bezinteresownej pomocy, służymy także jako wizytujący konsultanci w Udawumkarangal - instytucji pokrewnej placówce Matki Teresy w Chennai oraz w Bayan, w domu opieki dla kobiet chorych psychicznie, pozbawionych środków do życia. W 1996 r. zostaliśmy wizytującymi konsultantami na oddziałach reumatologii i psychiatrii w Szpitalu Ogólnym Śri Sathya Sai w Whitefield, w Bangalore oraz członkami skrzydła służb medycznych Organizacji Służebnej Śri Sathya Sai ‘Sai Kripa’ - Miłosierdzia Sai. 

   Seshadri ukończył szkolę średnią w blasku chwały jako najlepszy absolwent Kendriya Vidyalay R. K. Puram w Delhi[4], zdobywając prestiżowe stypendium dla talentu naukowego. Podobnie jak ja, dostał się do Vellore dzięki własnym zasługom. Wszystko przebiegało dobrze do momentu, gdy niespodziewanie doszło do tragedii. Kiedy był na drugim roku studiów zmarł nagle jego drogi ojciec i rodzina stanęła wobec poważnego zagrożenia finansowego. Seshadri zastanawiał się, czy nie będzie musiał przerwać nauki i podjąć jakiejś pracy. Na szczęście wsparł go starszy brat, który właśnie otrzymał etat. Jednocześnie Seshadri dostał rządowe stypendium za osiągnięcia w nauce. Dzięki temu mógł w dalszym ciągu studiować. Żeby pomóc rodzinie, zaraz po uzyskaniu stopnia lekarza medycyny został rezydentem w Szpitalu Metodystów w Nadiad, podejmując jednocześnie dwuletnie kursy podyplomowe. Doskonała praca, szczerość, a przede wszystkim zaangażowanie i prawdziwa miłość do pacjentów przyniosły mu zasłużoną popularność. Zostały one później docenione w Wielkiej Brytanii, gdzie udał się po studiach podyplomowych. Za oddaną służbę uhonorowano go tam nagrodą hrabstwa Lancashire oraz został nominowany do jury sądu koronnego w Manchesterze, co dla obcokrajowca jest rzadkim wyróżnieniem.

Jeśli chodzi o duchowość, to jako dziecko wcale o niej nie myślał. Był bardzo szczęśliwy bawiąc się z przyjaciółmi i ze swoimi niezliczonymi kuzynami. Jego boginią była mama, pani Lakszmi Harihar, wielka dama, kochająca i niewinna. Jego bohaterem był ojciec. Gdy ojciec umarł w młodym wieku, świat Seshadri zadrżał w posadach i Seshadri poczuł, że Bóg, który dopuścił do takiej niesprawiedliwości, nie jest Bogiem. Jednak jako student medycyny miał codziennie do czynienia ze śmiercią. Doszedł zatem do wniosku, że to jedna z rzeczy, które świadczą o tym, że życie jest z natury niesprawiedliwe. Trzeba po prostu się uśmiechać i znosić je. Na szczęście nie zgorzkniał, lecz wzbudził w sobie jeszcze większe współczucie dla innych. Odczuwał nieprzepartą empatię i miłość do osób nieszczęśliwych i zmartwionych. Te cechy uczyniły z niego znakomitego psychiatrę Sai - saichiatristę.

Seszadri wrócił z Wielkiej Brytanii w 1987 r. i wtedy podjęliśmy praktykę w Calicut, w Kerali, gdzie bardzo szybko, dzięki boskiej łasce, zostaliśmy prowadzącymi lekarzami i znakomitościami na scenie społecznej, będąc wysoko postawionymi rotarianami[5], itp.  Moja droga mama niespodziewanie odeszła w 1991 r. i to sprowadziło nas do Chennai. Ojciec wymagał opieki i tylko ja mogłam się nim zająć, ponieważ moje siostry miały inne obowiązki. Ojciec był teraz jedynym rodzicem zarówno dla Seszadriego jak i dla mnie. Zrezygnowaliśmy z ugruntowanej praktyki lekarskiej, żeby się nim opiekować. Jak wspomniałam wcześniej, przenieśliśmy się do szpitala Apollo Hospitals w Chennai.

A teraz coś na temat mojej duchowej edukacji. Kiedy zamieszkałam w akademiku Akademii Medycznej w Vellore, ucieszyłam się widząc, że znalazłam się w miejscu, gdzie większość ludzi posiada niezachwianą wiarę i wielbi Pana hymnami. Bardzo mi się to podobało. Z wielkim entuzjazmem uczęszczałam na modlitwy i zajęcia poświęcone Biblii. Ku mojemu przerażeniu odkryłam jednak, że chociaż wiara tych ludzi nie podlega kwestii i mają dobre, pełne miłości serca, to ich obraz Boskości jest raczej zawężony. Chociaż lubiłam śpiewać na chwałę łagodnego Pana Jezusa, to nie zgadzałam się na odrzucenie własnych ukochanych Bogów: Kriszny, Ganeszy i Siwy. Poszukiwałam szerszej wizji. I wtedy Sai przywołał ją dla mnie.

Gdy zamieszkałam w akademiku, ktoś podarował mi zdjęcie Śri Sathya Sai Baby. Stało się ono bastionem osłaniającym mnie przed samotnością. Co dziwne, muzułmańska przyjaciółka mojej siostry podarowała mi posążek Śirdi Sai Baby. Wtedy też usłyszałam, że w Vellore jest takie miejsce, gdzie odbywają się sesje bhadżanowe Sai. Natychmiast tam pobiegłam. Poczułam się wspaniale! Zniknęło poczucie zagubienia i mogłam śpiewać, ile dusza zapragnie. Wraz z tą grupą wyruszyłam w swoją dziewiczą podróż do Puttaparthi. W tamtych czasach Prashanti Nilayam nie było przepełnione i dzięki temu nauczyłam się uroczego bhadżanu bezpośrednio od Baby. W audytorium Poornachandry była nas wtedy garstka. Gdy powtarzaliśmy tekst śpiewanej przez Babę pieśni, przyglądał się nam uważnie, chcąc mieć pewność, że robimy to dobrze!

Ludzie, z którymi przyjechałam, mieli zostać w aśramie przez tydzień, ale ja po dwóch dniach musiałam wrócić do koledżu. Poradzono mi, żebym wsiadła do autobusu jadącego do Bangalore, a w Bangalore przesiadła się do ekspresu zatrzymującego się Vellore. „Uważaj! Kierowcy samochodów są znani z tego, że porywają dziewczęta!”, ostrzegali mnie starsi. Bangalore, jak wszystkie wielkie miasta, nie jest odpowiednim miejscem dla samotnej siedemnastolatki. Dlatego przez całą podróż powtarzałam w myślach imię Baby i dzięki temu dotarłam do stacji kolejowej bez większych problemów. W najmniejszym stopniu nie byłam jednak przygotowana na to, co wydarzyło się później. „Przykro mi, ale w tej chwili nie mamy już biletów, będą dopiero jutro”, powiedział pan w kasie biletowej. Oszołomiona i bliska łez, przeszłam na górę do poczekalni pierwszej klasy. Przez połowę czasu modliłam się do Baby, a przez drugą przeklinałam siebie za to, że nie byłam na tyle mądra, aby zrezygnować z tak niebezpiecznej wyprawy.

Gdy tego żałowałam, do sali weszła jakaś pani. I chociaż było tam mnóstwo pustych krzeseł, to usiadła obok mnie. Zapytała skąd przyjechałam. Kiedy powiedziałam, że z Puttaparthi, wyznała, że też jest wielbicielką. Zapytała również, co tu robię i gdzie jadę. Gdy wyjaśniłam jej swoją sytuację, wzięła mnie za rękę i powiedziała: „Chodź ze mną” i pomogła mi nieść bagaże. „Pracuję na tej stacji. Dam ci bilet.” Zbiegła schodami na dół, ponieważ zapowiedziano mój pociąg. Do dzisiaj nie pamiętam, czy jej za niego zapłaciłam. Wsadziła mnie do pociągu, zanim zdążył ruszyć i pożegnała mnie w taki sposób, w jaki to robi Matka. Dziękowałam Babie ze łzami w oczach. Wiedziałam, że przyszedł do mnie w przebraniu tej kobiety. 

Odtąd odwiedzałam aśram Baby w Whitefield. Byłam już wtedy niemal pewna, że Baba jest Bogiem w ludzkiej postaci, potrzebowałam jednak potwierdzenia. Otrzymałam je bezpośrednio od Niego! Gdy przyjechałam tam następnym razem i usiadłam w liniach darszanowych, Baba zwrócił się do mnie z wielką słodyczą i miłością, by odpowiedzieć na to moje bezwstydne pytanie. Uczynił to jednak w języku telugu, więc nie zrozumiałam ani słowa! Z czasem pojęłam, dzięki Jego łasce, że jest awatarem Boga. Podczas tamtej podróży dowiedziałam się, że buduje szpital w pobliżu aśramu, więc jako lekarka zainteresowałam się tym. Pomyślałam, że po dyplomie powinnam tam podjąć praktykę lekarską, jednak zapomniałam o tym życzeniu! Gdy mój mąż i ja zaczęliśmy tam działać, nie pamiętałam o nim, ponieważ od tamtej chwili mięło 20 lat. To wspomnienie wróciło do mnie w 1997 r., gdy Baba przyszedł do szpitala, żeby nas pobłogosławić. Zdawało mi się, że mówi do mnie: „Zobacz, jak je spełniłem.” Podczas tamtej wizyty Baba poświęcił mi dużo uwagi. Zanim odszedł, otrzymałam dzięki Jego łasce przywilej odprawienia dla Niego arathi.   

Wróćmy jednak do dni spędzonych w koledżu. Brałam udział w obozach medycznych przygotowywanych przez Sathya Sai Samithi. Gdy moja wiara zaczęła się krystalizować, natrafiłam na książkę o Babie. Ucieszyłam się, ale gdy zaczęłam ją czytać, byłam przerażona, ponieważ były w niej straszne rzeczy. Podjęłam wtedy decyzję, że nie będę czciła Boga – człowieka, lecz modliła się bezpośrednio do Narajany. Najwyraźniej nie był to jeszcze mój czas. Te lata dużo mnie nauczyły. Przeżyłam wiele cudownych zdarzeń dzięki Panu Hanumanowi, Panu Narasimhowi, Matce Durdze i Panu Krisznie. Moja wiara w Boga wzrastała bez przeszkód.

Do lotosowych stóp Baby dotarłam w 1991 r. Bóg przyciąga nas do Siebie różnymi sposobami. Niektóre oporne osoby potrzebują wstrząsu, żeby do Niego dotrzeć. W 1991 r. nagle i zupełnie niespodziewania straciłam moją drogą mamę. To był straszliwy cios. Oszołomiona bólem pytałam: „O Boże, dlaczego?” Moje siostry i ja byłyśmy tak zrozpaczone, że odwiedziłyśmy astrologa. Mówił jak prorok natchniony przez Matkę Durgę. Gdy tylko nas zobaczył, powiedział: „Przestańcie płakać! Wasza matka ma się doskonale. Jest teraz gopiką[6]. Gopiki nie schodzą często do tego świata, lecz tym razem urodziłyście się wszystkie. Obecnie wasza mama znów towarzyszy Krisznie i jest szczęśliwa. Opiekuje się nieustanie swoim mężem i dziećmi. Nie martwcie się. Cieszcie się i wracajcie do domu.”

Było nam bardzo miło to słyszeć, ale zastanawiałam się, czy można mu wierzyć. Zwróciłam się ponownie do książek, szukając informacji na temat śmierci i Wielkich Mistrzów. Ponownie zaczęłam czytać o Babie. Studiowałam zwłaszcza książkę Howarda Murpheta Awatar Sai Baba. Wciąż rozpaczałam po mamie. Pocieszał mnie tylko śpiew. W jakimś momencie odłożyłam książkę i powiedziałam do Baby: „Swami, jeśli wszystko co on pisze o Tobie jest prawdą, to wiesz, gdzie znajduje się teraz moja mama. Czy jest tam szczęśliwa? Jeśli tak, to proszę, zmaterializuj dla mnie odrobinę wibhuti na posążku Śirdi Sai.” I zaczęłam śpiewać. Śpiewając, zatopiłam się w muzyce i zapomniałam o modlitwie. Potem wstałam i ku swojemu ogromnemu zdziwieniu zobaczyłam, że posążek jest obsypany białym pudrem. Dotknęłam go i posmakowałam. Od czasów koledżu znałam smak wibhuti Baby. Tak! To był ten sam smak i aromat! Ale byłam zbyt przestraszona, zmieszana i zawstydzona, żeby się tym cieszyć. A co, jeśli będą się ze mnie śmiali? 

Mimo to czułam, że spadł mi z serca wielki ciężar, a na jego miejscu pojawiła się głęboka tęsknota za Bogiem. W tym momencie nasza córka, Diwja, zaawansowana czytelniczka, też zaczęła czytać Howarda Murpheta. Mój mąż był tym zaniepokojony, ponieważ nie sądził, aby była to odpowiednia lektura dla siedmioletniej dziewczynki. Żeby ją od niej odciągnąć, wpadł na niezły pomysł – postanowił, że ją przeczyta. Ku swojemu zdziwieniu poczuł, że przykuwa jego uwagę! Baba mocno go schwycił. W tym okresie jeden z jego przyjaciół, dr Amitawa Biswas, okulista pracujący w Śankara Netralaja (Świątyni Oka), wpadał do naszego domu na posiłki, ponieważ jego żona spodziewała się dziecka. Pewnego dnia zobaczył tę książkę i zapytał: „Weszliście w to? Pod moim apartamentem jest mieszkanie, w którym usłyszałem, że Baba czyni cuda.”

Następnego dnia udaliśmy się tam. Mieszkanie należało do starszej pani. W przedpokoju znajdowały się zdjęcia Baby i innych Bogów, obsypane wibhuti, kumkum i kurkumą w proszku. Z niektórych zdawał się spływać lepki bezbarwny płyn. Na podłodze był rozsypany cukier. Otrzymaliśmy trochę tego płynu. Pachniał bosko. To była amrita, legendarny eliksir nieśmiertelności. Natychmiast to zaakceptowałam. Ale nie Seszadri. Nie wypowiedział głośno swoich wątpliwości, ale czuł, że nie przyjmie tego, zanim coś nie zmaterializuje się na jego oczach. Zatem wszechwiedzący Pan sprawił, że w jego własnym domu, na niewielkim ołtarzyku, który był zwykle zamknięty, pojawiło się wibhuti i amrita! Oblepiały nie tylko obrazy Bogów, ale również zdjęcie mojej zmarłej mamy. Byłam tak poruszona, że zabrakło mi słów, ponieważ Baba sygnalizował mi w ten sposób, żebym się odprężyła, bo mama jest z Nim. Jeśli chodzi o Seszadriego, to wie już teraz, kto umieścił tam święty popiół!  

Innym fenomenem, którego Seszadri nie potrafił od razu zaakceptować, było twierdzenie, że Baba spożywa pokarm (neiwedjam) ofiarowany Mu podczas sesji bhadżanowych. Na bhadżanach, na które zaczęliśmy uczęszczać, ludzie pod koniec spotkania biegli spojrzeć na neiwedjam, ponieważ pewna niewidzialna dłoń niezmiennie trochę go zabierała. Seszadri powiedział do Baby: „Chcę w to uwierzyć, ale muszę mieć pewność…” Codziennie modlił się o to do Swamiego. Pewnego dnia przygotował ofiarę ze słodyczy. Ułożył rodzynki w kształt mistycznej sylaby OM, aby, jeśli zostaną rozrzucone, uzyskać czysty dowód na to, że Baba otworzył naczynie i spożył kilka z nich. Osobiście położył naczynko przed krzesłem Baby i zamknął je. Przez całą sesję wpatrywał się w nie jak jastrząb. Nawet nie mrugnął. I patrzcie! Gdy je otworzył, rodzynki były rozsypane!

Potem Baba pojawił się w jego śnie. Zaprzyjaźnieni wielbiciele powiedzieli nam, iż taki sen oznacza, że Baba wzywa nas do Siebie. Dlatego w lutym 1992 r. wyruszyliśmy do Whitefield. W tamtych czasach darszany odbywały się pod drzewem. Pan dotknął i pobłogosławił trzymaną przeze mnie różę. Gdy spojrzał mi głęboko w oczy odniosłam wrażenie, że zatracam się w wieczności. Czułam, że zagląda mi w duszę. Wróciliśmy do domu, zabierając Go z nami w swoich sercach. Wkrótce stał się najważniejszą częścią naszej egzystencji. 

Pierwszą uroczystością jaką obchodziliśmy po powrocie z tej podróży były ósme urodziny naszej córki, wypadające w dniu 24 marca. Zwykle urządzaliśmy wtedy przyjęcie dla dzieci. Teraz jednak czując, że Baba jest źródłem wszystkiego, postanowiliśmy, że najpierw zaśpiewamy bhadżany, a potem zaprosimy dzieci. Zamówiłam nawet tort bez jajek, aby Baba mógł go spróbować. Gdy mąż wniósł krzesło, na którym układaliśmy sari, aby wykreować tron dla Swamiego, na którym mógł usiąść – zauważyliśmy rozsypane na podłodze duże kawałki słodyczy! Były pod sofami, pod stołem, pod stolikami przy ścianie! Dzieci piszczały z radości! Po bhadżanach, gdy się posilaliśmy, nagle zauważyłam pomarańczowy błysk i z krzesła Baby spadły zdobiące je girlandy, jak gdyby ktoś usiadł na nim i zerwał je niechcący. Inny wielbiciel Sai, dysponujący postrzeganiem pozazmysłowym, widział siedzącego tam Babę. Zaczęliśmy doświadczać wszechwiedzy i wszechobecności Bhagawana, a wkrótce także Jego wszechmocy.

Stało się to za pośrednictwem Madhawi, siostry naszej gospodyni Dewi. U Madhawi, ubogiej wdowy, zdiagnozowano raka macicy z przerzutami. Mając nadzieję na wyleczenie, przyjechała do Chennai. Mimo to, modląc się do Baby, wysłałam ją do szpitala onkologicznego, gdzie potwierdzono wcześniejszą diagnozę. Ustalono, że najpierw napromieniują ją poprzez jamę ustną, następnie usuną chirurgicznie resztkę guza i dopiero potem podadzą jej chemioterapię. Rozumiałam, że może jej pomóc tylko Bóg. Zabrałam więc syna Madhawi do domu starszej pani, żeby ustalić, jak mogliby przewieźć ją do Puttaparthi, gdyż była zbyt słaba, by znieść samotnie taką długą podróż. Wtedy ona odwróciła się mówiąc: „Baba właśnie powiedział: ‘Nowotwór odwołany!’” Zatem podróż została odłożona. Daliśmy Madhawi wibhuti, podczas gdy leczenie w szpitalu onkologicznym trwało dalej. Zaskakujące, ale biopsja przeprowadzona na usuniętej operacyjnie masie nie wykazała obecności nowotworu! Od tamtej pory minęło 10 lat i Madhawi ma się dobrze. I nie tylko to. Baba zaopiekował się całą jej rodziną. Jej dwie córki wyszły za mąż, syn dostał pracę i ożenił się. Drugi syn, mający wrodzoną wadę serca, dzięki boskiej łasce również cieszy się dobrym zdrowiem i prowadzi autorikszę, udowodniając lekarzom, że się mylą.

W 1992 r. w nasze życie wkroczył Śirdi Sai Baba. Opowiedziałam wam, jak na posążku Śirdi Baby zmaterializowało się wibhuti w odpowiedzi na moją modlitwę do Sathya Sai Baby. Podczas letnich wakacji w 1992 r., do domu naszych sąsiadów, państwa Kini, wniesiono otaczane czcią paduki (sandały) Śirdi Baby. Pani Kini była rozczarowana, ponieważ znajdowaliśmy się wtedy na peronie i nie mogliśmy wziąć udziału w ofierze. Po naszym powrocie opowiedziała nam o wspaniałych bhadżanach i pudży. Było mi przykro, że to nas ominęło. Później tego samego dnia, gdy otworzyłam szafkę, przed którą odprawialiśmy pudżę, odkryłam ku swojemu przerażeniu jakieś grudki piasku, które wzięłam je za błoto, leżące w srebrnym pojemniczku obok szarego wibhuti Sathya Sai. Zastanawiałam się, jak mogły się tam dostać, skoro pojemniczek znajdował się w zamkniętej, otoczonej drewnem przestrzeni. Chciałam je usunąć z szafki, ale gdybym tego spróbowała, ryzykowałabym również stratę wibhuti. Dlatego je zostawiłam. Kilka dni później zawitała do nas wieloletnia wielbicielka Śirdi Sai Baby i Sathya Sai Baby. Kiedy pokazałam jej to ‘błoto’, wykrzyknęła: „Ależ to jest udi z Śirdi!” Wtedy zrozumiałam! W Swojej bezkresnej łaskawości Baba zostawił nam trochę udi, mimo, że nie wzięliśmy udziału w uroczystości paduków i nie śpiewaliśmy dla Niego bhadżanów. 

Kilka tygodni później moje poszukiwania bezpłatnego centrum Sathya Sai zbliżyły mnie ponownie do Śirdi Sai. Wzruszona miłością Pana, postanowiłam, że wstąpię do organizacji służebnej jako lekarka. Ktoś powiedział mi o centrum służebnym Sundaram - Dobro, działającym przy świątyni. Pewnej niedzieli wsiadłam do auta i wyruszyłam w drogę, prosząc przechodniów o wskazówki. Gdy w końcu dotarłam do świątyni i weszłam do środka, ujrzałam posąg Śirdi Baby naturalnej wielkości. Powiedziano mi, że to nie jest Sundaram, lecz świątynia Śirdi Sai w Mylapore. W tym momencie nie miało to dla mnie żadnego znaczenia, ponieważ poczułam spokój i błogość.  Wiedziałam, że doskonale znam to miejsce, chociaż byłam w nim po raz pierwszy. Przyszłam do domu mojego Baby.

Wkrótce po tym odkryłam centrum medyczne Sathya Sai otwarte przez cały tydzień, położone w Annanagar obok naszego domu. Zaczęłam w nim pracować. Byłam bardzo szczęśliwa, chociaż Seszadri poczuł się nieco odsunięty. Modlił się do Baby, żeby wykorzystał go jako Swój instrument. W jakiś czas później zadzwoniła do nas dr Suszila Sambamurthy, odpowiedzialna za tę bezpłatną klinikę. Wyższe władze Śri Sathya Sai Seva Organization poprosiły ją o powołanie zespołu złożonego z psychiatry i internisty, który chciałby bezinteresownie pomagać w centrum Udawumkarangal w Chennai, przypominającym dom Matki Teresy. Seszadri i ja byliśmy bardzo uradowani, ponieważ Bóg odpowiedział na nasze modlitwy i wysłał nas do Śri Sathya Sai Seva Organization, dzięki czemu otworzyliśmy tygodniową klinikę w Udawumkarangal.

W czwartki jeździliśmy do odległej o 15 km wioski Thiruwerkadu, starając się zaspokoić potrzeby zdrowotne i psychiatryczne około 200 mężczyzn, kobiet i dzieci. Kilka lat później nasze Sai Samithi zaadoptowało Bajan  (Figowiec), dom dla chorych psychicznie kobiet. One również wymagały pomocy psychiatry i internisty. Później starsi członkowie Sai Samithi poprosili nas, żebyśmy chodzili również do Banjanu. Potraktowaliśmy tę prośbę jak wyraz boskiej woli. Przez jakiś czas działaliśmy w dwóch ośrodkach. Później Udawumkarangal stało się samowystarczalne, więc pomagając już tylko w Banjanie, podjęliśmy pracę w niewielkim szpitalu ogólnym Baby w Whitefield. We wszystkich tych miejscach polegaliśmy przede wszystkim na modlitwach i na łasce Pana, starając się pomóc chorym przychodzącym do nas po porady. Doświadczane przez nas boskie interwencje upewniły nas, nie pozostawiając co do tego najmniejszych wątpliwości, że my, lekarze, jedynie leczymy chorych, lecz uzdrawia ich Bóg.

W tym czasie rozmawialiśmy już z każdym pacjentem o Bogu i o Babie. Dzięki Jego łasce przynajmniej sześciu z 12 pacjentów, z którymi miałam kontakt, zostało nie tylko wielbicielami Baby, ale posiadło taką wiarę, że rozwinęło w sobie postrzeganie pozazmysłowe (ESP[7]). Czasami, w nadzwyczajnych sytuacjach, byli w stanie mi pomóc.

Opiszę wam kilka z tych przypadków. Pan Ken Haja Badrudin był młodym muzułmańskim programistą, którzy trafił do mnie z podwyższonym ciśnieniem krwi. Poprosiłam go, żeby zrezygnował z papierosów i opowiedziałam mu o Babie. Tak dokładnie przestrzegał moich wskazówek i posiadał taką głęboką wiarę, że obecnie ‘widzi’ Babę! W tym czasie zaczął odczuwać silny ból w brzuchu. Symptomy wskazywały na kolkę nerkową. Badania potwierdziły tę diagnozę. Okazało się, że w jednej z nerek wytworzył się kamień w kształcie rogu tamujący przepływ moczu. Wywołał opuchliznę nerki i ostry ból.

Poleciłam go dr Murali Wenkatramanowi, urologowi z Apollo Hospitals, który orzekł, że być może będzie konieczna operacja. Ta diagnoza trochę mnie zmartwiła, ponieważ zabiegi chirurgiczne w tym szpitalu są bardzo kosztowne. Zastanawiałam się, czy Ken może sobie na nią pozwolić, gdyż bardzo pomagał innym. Od kiedy Baba dotknął jego życia, jeszcze szybciej rozdawał wszystko co zarobił.

Pomógł mu Baba. W poniedziałek, gdy śpiewaliśmy bhadżany, otrzymaliśmy polecenie, żeby nie przerywać śpiewania, ponieważ „wybiera się do nas Swami!” Nie do końca to zrozumieliśmy, jednak śpiewaliśmy dalej. Niebawem pojawił się dzwoniący z uroczym kafelkiem w dłoni, na którym widniał wizerunek Śirdi Sai Baby! Odprawiliśmy dla niego obrzęd abiszekam (obmycia). W bezpośredniej wizji dwóch świadków, którym nie mam powodu nie wierzyć, płytka wyłoniła się z brzucha Kena! Ciało się rozstąpiło, płytka wydostała się na wierzch i otwór zamknął się ponownie. Ból przeszedł! Badania wykazały, że kamień z nerki zniknął! Baba przemienił kamień w płytkę i usunął go. 

Druga historia przydarzyła się Kumarowi, uczniowi uczęszczającemu do szkoły. Regularnie przychodził do nas na bhadżany. W pewniej chwili on także zaczął ‘widzieć’ Babę. Na początku był przerażony. Obie formy, Sai Baby z Śirdi i Sai Baby z Parthi, przybrawszy postacie chłopców ubranych w szkolne mundurki (szorty i koszula), bawili się z nim! Opowiadał nam o cudach, jakie czynili dla niego w szkole. Kiedyś, gdy lekcja była bardzo nudna, Baba zapytał go, czy chciałby ją skrócić. „Tak, Swami”, odpowiedział i w tym momencie zabrzmiał dzwonek! Naturalnie, nauczycielka musiała opuścić klasę. Czuła jednak, że stało się to zbyt szybko. Spojrzała na zegarek i odkryła, że zadzwonił 20 minut za wcześnie! Nie mogła jednak nic zrobić, ponieważ przyszedł już nauczyciel mający poprowadzić następną lekcję. Później tego dnia dużo rozmawiano w pokoju nauczycielskim o tym przedwczesnym dzwonku, nie odkryto jednak jak doszło do tego zdarzenia!

Innym razem ów mały wyznawca dostał zapalenia zatok i gardła. Przepisałam mu leki i po czterech dniach wyzdrowiał. Jego mama, dr Sudżata, dała mu wypisane przeze mnie zwolnienie lekarskie, żeby je zaniósł do szkoły. Kiedy podał nauczycielce list, spojrzała na niego z osłupieniem. „Co się z tobą dzieje, Kumar?”, zapytała. „Byłeś codziennie w klasie.” To Baba przychodził do szkoły, przyjmując jego postać.

Doświadczyłam tego fenomenu jako lekarka.  Zajmowałam się wówczas starszą panią, która była tak bardzo oddana Babie, że Baba pomagał jej w pracach domowych – mył jej naczynia, gotował wodę, naprawiał urządzenia elektryczne, itp. Kiedy wybrałam się do niej z wizytą lekarską, stwierdziłam, że prawdopodobnie zapadła na chorobę wirusową. Przepisałam jej leki i powiedziałam, że jeśli w nocy pojawi się jakiś problem, to powinna do mnie zadzwonić, wtedy przyjdę. 

Zadzwoniła rano. „Czy zabrałaś może moje stare prześcieradło?”, zapytała mnie. „Jakie stare prześcieradło?”, zdziwiłam się. „W nocy, kiedy zrobiłaś mi zastrzyk, poczułam się o wiele lepiej i mocno zasnęłam. Położyłam na łóżku w sypialni nowo uprane prześcieradło i przykryłam się nim, tak jak mi zaleciłaś. Ale teraz nie mogę znaleźć starego. Zastanawiałam się, czy może je zabrałaś…”, mówiła dalej. W tym momencie byłam już pewna, że majaczyła. Gorączka wpływa na umysł. Nie zbliżałam się w nocy do jej domu, nie zrobiłam jej zastrzyku ani nie wskazałam jej, gdzie ma spać!

Wieczorem Seszadri i ja zajrzeliśmy do niej. Gorąco mi dziękowała za podjęcie się trudu przyjścia do niej w nocy i zrobienia jej zastrzyku. Ale teraz martwiła się miejscem wkłucia. „Czy zechciałabyś na nie spojrzeć i zasugerować jakieś remedium?” Nie rozumieliśmy o czym mówi. Mimo to obejrzeliśmy jej ramię. Było na nim widać wyraźny ślad po igle, otoczony zaczerwienionymi tkankami!  Seszadri i ja spojrzeliśmy na siebie z niedowierzaniem! Kiedy wyjaśniliśmy jej, że nie otrzymaliśmy od niej nocą telefonicznego wezwania, była zaskoczona. „Ale przyszłaś! Miałaś na sobie zielone sari i splotłaś włosy… Poleciłaś jej dokładnie uprać prześcieradło.” - powiedziała wskazując na swoją służącą, która potwierdziła jej słowa. „Zrobiłaś mi zastrzyk… i kazałaś mi się położyć… obie cię widziałyśmy”. Służąca potwierdziła jej słowa energicznym kiwnięciem głową. Prawda dotarła do nas, gdy powtórzyłam, że nie zbliżałam się nocą do jej domu. To był Baba! Spojrzała na zdjęcie Pana i rozpłynęła się w łzach oddania.

My również nie mieliśmy innego wyjścia jak tylko w to uwierzyć, ponieważ podskórny ślad igły był dowodem, że KTOŚ zrobił jej zastrzyk. „Czy rozmasowałam miejsce, w którym zrobiłam ci zastrzyk…? To znaczy, czy Swami to zrobił?”, jąkałam się. Mój medyczny profesjonalizm ustąpił podekscytowaniu… „Nie, nie zrobiłaś tego… To znaczy, Baba tego nie zrobił.”, odrzekła słodko narzekając. Bóg przyszedł i zaaplikował jej we właściwym czasie iniekcję. Ale ‘zapomniał’ pomasować miejsce wkłucia igły, żebyśmy my, wątpiący Tomasze, mogli w to wszystko uwierzyć…!

Zainspirowana przez pacjentów, którzy dzięki gorącemu oddaniu rozwinęli w sobie widzenie pozazmysłowe, postanowiłam przyłożyć się do medytacji i jogi.  Okazało się, że nawet nie mogę usiąść ze skrzyżowanymi nogami, a moje myśli nie mają zamiaru opuścić głowy! Dlatego wymyśliłam własny sposób ‘wyobrażania sobie’ i rozmawiania z Babą. Wstawałam wcześnie rano, siadałam, zamykałam oczy i odbywałam mentalną podróż do Puttaparthi. Mijałam bramę Ganeszy i modliłam się do Niego. Następnie przechodziłam do świątynki Subramanji, a potem do kapliczki Gajatri… W pewnym momencie traciłam nad tym kontrolę, i po prostu WIEDZIAŁAM, że już za nic nie odpowiadam. Stawałam przed Babą. Upadałam Mu do stóp, a potem rozmawialiśmy długo i serdecznie. Czasami, gdy Swami gdzieś się wybierał, zabierał mnie ze sobą. Potem odstawiał mnie do domu i błogosławił śpiącego męża, dzieci i mnie. Wtedy ponownie zasypiałam.

Rankiem wstawałam czując się jak na szczycie świata. A ponieważ nie umiem ukrywać radości, dzieliłam się z mężem i z dziećmi wszystkim tym, co powiedział mi Baba. Bardzo się dziwili i patrzyli na mnie w sposób, jakby chcieli powiedzieć: „Biedna, biedna mama! Trochę jej się pokręciło w głowie.” To przekonanie zmieniło się w stały rodzinny żart. Syn pytał, drażniąc się ze mną: „Mamo, co Baba powiedział ci dzisiaj i gdzie byłaś w nocy?” 

Dziwne, ale niektóre rzeczy, o których mówił mi Baba spełniły się. Zdecydowałam wtedy, że skoro nie robię tym nikomu krzywdy i skoro sprawia mi to tak wielką przyjemność, to nie będzie w tym nic złego, jeśli w dalszym ciągu będę wędrowała nocą po Puttaparthi. Jednak gdzieś głęboko we mnie pojawiła się wątpliwość. Co tak naprawdę się dzieje? Moje serce WIEDZIAŁO, że te przeżycia są prawdziwe, ale głowa nie kupowała tego, chociaż bardzo się o to starała! 

Mniej więcej w tym czasie, to znaczy w listopadzie 1999 r., została opublikowana moja pierwsza książka o Sai Babie. Bhagawan pokazał ją podczas darszanu w Parthi. Gdy wróciłam do Chennai zadzwonił do mnie dr Nandżunda Rao, emerytowany profesor chirurgii w Madraskim Koledżu Medycznym, jeden z najwybitniejszych lekarzy w tym mieście, który, jak się okazało, także był oddanym wielbicielem Sai. Powiedział do mnie: „I cóż, pani doktor? Rozumiem, że napisała pani książkę o Sathya Sai Babie! I nie powiedziała mi pani o tym! Mimo to właśnie dowiedziałem się o wszystkim i poproszono mnie o zakup jednego egzemplarza.”  Po tych zwykłych uprzejmościach pokonała mnie ciekawość i zapytałam go: „Sir, kto powiedział panu o książce?”, na co odpowiedział: „Cóż, poinformował mnie o tym Szef!” 

Intuicyjnie czułam, że chodzi o Śirdi Sai, ale wydawało mi się to niemożliwe, więc zapytałam: „Szef? Kogo ma pan na myśli?” „Śirdi Babę!” wykrzyknął. Teraz przyszła pora, żeby go przepytać: „Ale jak? Jak panu powiedział?” Dr Nandżunda Rao odpowiedział: „Cóż, jakieś pół roku temu rozwinąłem technikę komunikowania się z Babą”. To mnie jeszcze bardziej zaciekawiło i poprosiłam go, żeby łaskawie dokładnie mi to wytłumaczył.

Mówił więc dalej: „Widzi pani, każdego ranka wstaję, siadam do medytacji i podróżuję mentalnie do Prashanthi Nilayam.” Na te słowa przestało mi przez chwilę serce bić i stanęły mi włosy na głowie, ponieważ opisywał to, co ja robiłam! „Wchodzę do Prashanthi Nilayam i kłaniam się Ganeszy. Potem idę do mandiru i przez chwilę medytuję, a potem udaję się do Śirdi Baby i długo z Nim rozmawiam. Dwa dni temu powiedział do mnie: „Posłuchaj, Hiramalini napisała właśnie książkę. Chcę, żebyś ją sobie kupił i przeczytał.”!!

Możesz sobie wyobrazić drogi czytelniku, jak się poczułam! Nie tylko dlatego, że tę książkę rekomendował Śirdi Baba, ale także dlatego, że doświadczenia dr Nandżunda Rao udowadniały mi, że nie wyobraziłam sobie tego! Moja codzienna myślowa komunikacja z Babą była prawdziwa! Nie wiem, na którym planie rzeczywistości, ale były to prawdziwe doświadczenia. „Sir, nie wie pan nawet ile pana słowa dla mnie znaczą”, rzekłam i opowiedziałam mu o swoich przeżyciach.

Zainteresowałam się wtedy innymi planami istnienia i w tym aspekcie także komunikacją z Babą. Chociaż my lekarze nie rozumiemy tego, to jak się wydaje, istnieją poziomy komunikacji mentalnej. Owe „głosy” i wizje nie wszystkie są halucynacjami. Starałam się również poznać ten aspekt Baby, który ‘kontaktuje się słownie z ludźmi’ i ludzie nawiązują z Nim kontakt. Oto co w związku z tym odkryłam. Baba rozmawia z każdym. Musimy tylko nauczyć się Go słyszeć. Potrzebne jest do tego silne pragnienie, miłość do Boga i wytrwałość. Nawet jeśli nie osiągnęliśmy pełnego, jogicznego widzenia pozazmysłowego, to MOŻEMY dostroić się do swojej wewnętrznej jaźni, będącej Sai. Jak we wszystkich sprawach duchowych, konieczny jest wysiłek i łaska Boga, bo jak zostało powiedziane w Śri Sai Satczaricie: „Jaźń objawia się temu, kogo Ją wybierze.”

Mając potwierdzenie, że moje doświadczenia w komunikowaniu się z Panem były rzeczywiste i nie stanowiły wymysłu mojej wyobraźni, próbowałam udoskonalić tę umiejętność. Starałam się być mniej egoistyczna, pokorniejsza, bardziej bezinteresowna i oddana. Przekonałam się, że ten wysiłek przynosi mi korzyści. Teraz, nawet jeśli się, że tak powiem, nie dostrajam, to i tak otrzymuję myślowe przesłanie. Możecie sobie wyobrazić moją radość, kiedy odkryłam, że inni współcześni badacze posiadający niepodważalne referencje, także doświadczają komunikacji myślowej i piszą o tym. Dr Simonton, onkolog i Stephanie Matthews, psycholożka, autorzy książki „Powrót do zdrowia – Getting well again[8], wykorzystują bezpośrednie techniki medytacyjne, by spotkać się ze swoim „Wewnętrznym Przewodnikiem”. Dr Bernie Siegel, ceniony chirurg onkologiczny, znany ze swojej pracy z ‘wyjątkowymi osobami chorymi na raka’, również uczestniczył w seminariach orgaznizowanych przez Simontonów. Odnoszono się na nich do czynników psychologicznych i do daleko posuniętego sceptycyzmu. Ku swojemu zdumieniu, gdy spróbował bezpośredniej medytacji, ujrzał swojego wewnętrznego przewodnika, który przedstawił mu się jako George.

Czytelnikom, którzy pragną usłyszeć ‘naukowe’ wyjaśnienie tej sprawy tłumaczy, że przewodnika, który nazywał siebie Georgem, można opisać jako ‘wgląd medytacyjny uwolniony z nieświadomości’. To, że George nie jest wymysłem Siegela, stanie się dla was bardziej oczywiste, gdy dowiecie się o następującym wydarzeniu. Oczekiwano na wykład Siegela. Przygotował sobie notatki, jednak w pewnej chwili zauważył, że mówi o innych sprawach niż zamierzał. W pierwszym odruchu chciał powrócić do przygotowanego materiału, po chwili jednak odkrył, że jego intuicyjna wypowiedź wydaje się lepsza, więc ją kontynuował. Siegel wyjaśnia, że zdawał sobie sprawę, iż nie jest autorem tych słów. Gdy skończył mówić, podeszła do niego jakaś pani i powiedziała: „Jestem medium. Podczas pana wystąpienia nałożyła się na pana ta postać i wpatrywała się w publiczność.” Po czym pokazała mu narysowaną przez siebie osobę. Siegel rozpoznał w niej Georga, a także innych swoich przewodników[9].

Oznacza to, że istnieje więcej niż jeden plan fizycznej egzystencji i że są one dla nas dostępne. Odkryłam, że moje mentalne podróże do Puttaparthi i rozmowy z Babą niewątpliwie rozwinęły we mnie intuicję, zwłaszcza w stawianiu diagnoz, w wyborze antybiotyków i przewidywania sytuacji. To wskazuje, że dzięki mentalnym projekcjom możemy funkcjonować także na innych planach świadomości, nie tylko na fizycznym. Komunikacja myślowa ISTNIEJE. Jeśli Simontonowie i ich studenci, a także Bernie Siegel, dr Nandżunda Rao i ja możemy to robić, to i ty, drogi czytelniku też możesz tego dokonać!  

Ta książka powstała dzięki myślowej komunikacji z Babą. W styczniu 2002 r. na ekranie mojego umysłu wyświetliły się następujące słowa: „The Saience of Medicine”. Poczułam, że to tytuł książki, którą powinnam napisać, zgodnie z wolą Swamiego. Ale umysł odsunął od siebie tę myśl i zdecydował, że raczej powinnam przygotować list do Baby i zabrać go ze sobą na darszan. Jeśli Baba go weźmie i da mi niezaprzeczalne fizyczne potwierdzenie, to dopiero wtedy wolno mi będzie podjąć się tego zadania. Żeby być wobec siebie w porządku, muszę wyjaśnić, że mój umysł podjął tę decyzję chcąc mieć absolutną pewność, że moje ego nie ma z tą książką nic wspólnego. Poza tym było to bardzo skomplikowane zagadnienie. „Nie musisz się z tym spieszyć”, radziła mi głowa!

Kilka dni później, kiedy szłam do szpitala, nagle poczułam obecność Śirdi Sai. Oto co do mnie powiedział: „Co!? Przestałaś czytać Satcharitę? Co, stałaś się zbyt wielką i ważną osobistością? Zacznij ją czytać… Czytaj ją przez 42 tygodnie. I powiedz Szriramie (to znaczy mojemu synowi), żeby 15-ego zagrał na mridangamie (perkusji). Każ mu wybrać najtrudniejsze solo, thaniawarthanam. Przyjdę osobiście i będę utrzymywał rytm (talam). Napiszemy wspólnie książkę – The Saience of Medicine – i zaniesiemy ją do Sathya Sai. A On ją podpisze…!  

Byłam oszołomiona. Natychmiast zaczęłam czytać Satcharitę. Miał rację. Zaniedbałam to codzienne czytanie. Jeśli chodzi o drugie przesłanie, wskazujące, że nasz syn Śriram ma zgrać 15 stycznia na mridangamie, to nie musiałam sobie niczego wyjaśniać.

15 stycznia miałam przez godzinę śpiewać w Sai Kripie, w bezpłatnym ambulatorium Sai, otwartym 25 lat temu przez samego Babę w domu Jego wielbicielki, pani Menon. Żeby uczcić srebrny jubileusz tego wydarzenia, przygotowaliśmy wspaniały program muzyczny. Ponieważ zbliżały się egzaminy, Śriram zrezygnował z udziału w koncercie. Kiedy powtórzyłam mu słowa Śirdi Baby, odrzekł, że ogromnie się z tego cieszy i chętnie zagra. Zwłaszcza dlatego, że Baba polecił mu wybrać najbardziej skomplikowane wzory rytmiczne, co było jego własnym pragnieniem! Widzicie, za każdym razem, gdy chodziło o koncertowanie, musieliśmy staczać z synem wojnę. Nie chciał grać, chociaż ja nalegałam, żeby wybrał najprostsze melodie. Teraz Baba stanął po jego stronie. Śriram był w siódmym niebie!  Czasami się zastanawiałam, czy to naprawdę się dzieje. Może tylko wyobrażam to sobie. 

15 stycznia wypadał w poniedziałek, kiedy śpiewamy bhadżany. Tego dnia wypadały także 50 urodziny Seszadri. Dlatego zaplanowaliśmy specjalną sesję, na którą obiecała przyjść pani Melon. Nagle zadzwoniła, że musi zostać w domu, ponieważ przed chwilą skontaktowała się z Kenem z Tiruwannamalai. [Spotkaliście się z nim, gdy opowiadałam wam, jak kamień w jego nerce zamienił się płytkę z glazury!] Ken prosił ją, żeby koniecznie przyszła wieczorem do założonej przez niego salki modlitewnej przeznaczonej dla ludzi wszystkich wyznań i przyniosła ze sobą posążki Śirdi Sai, Kriszny i Ganeszy. Wyjaśnił, że w Tiruwannamalai pojawił się przed nim Baba i powiedział, że On i Jego przyjaciele chcą słuchać wszelkiego rodzaju muzyki i będą utrzymywać rytm. W związku z tym ona musi się udać do mandiru i przynieść do domu posążki. Prosi, żebyśmy zwolnili ją z bhadżanów.    

Jej słowa mówiące, że „Baba chce słuchać wszelkiego rodzaju muzyki i utrzymywać rytm” zelektryzowały mnie! Wiedziałam, że Baba starał się mi powiedzieć, że moje doświadczenie z autem  - było prawdziwe! Potem dowiedziałam się od Niego, że mam napisać książkę. 2 lutego udaliśmy się jak zwykle do Whitefield Hospital Clinic. Okazało się, że przebywa w niej Sathya Sai Baba. Obdarował nas wtedy darszanem. Trzymałam list, w którym napisałam, że On to wszystko napisał. Swami wziął go ode mnie ze słodyczą. Czwartego lutego, podczas mojej porannej podróży do Puttaparthi powiedział, że byłoby wskazane, aby książka miała dwóch autorów, Seszadriego i mnie. „Jej autorami muszą być dwie osoby - internista i psychiatra.” A potem dodał na Swój niepowtarzalny sposób: „Ty zajmujesz się ciałem, Seszadri umysłem, a Ja duszą.” Wskazał także, że nasza córka Diwja również powinna pisać, ponieważ wchodzi na drogę, dzięki której zostanie lekarką. Śriram przygotuje okładkę, a ja mam poszukać zdjęcia Baby, które umieścimy w książce.

Rankiem zastanawiałam się jak przedstawić sprawę współautorstwa mojemu mężowi. Uważa on generalnie, że biorę sobie na głowę zbyt wiele spraw. Jego zwykły refren brzmi tak: „Rób co chcesz i zostaw mnie w spokoju!” Więc nie powiedziałam mu o tym. Wspomniałam za to o tej sprawie dzieciom. Nasza córka Diwja niewinnie wyrzuciła to z siebie, mówiąc: „Tatusiu, Baba powiedział mamie, że ty także powinieneś pisać tę książkę.” Nie mogłam uwierzyć, widząc jego zaskoczony uśmiech i odpowiedź: „To dziwne! Od kilku dni myślę sobie, że powinienem napisać książkę na temat Baby i umysłu!” Zatem drogi czytelniku, ta książka powstała wyłącznie z woli Baby!

Jak powiedziałam, zarówno Seszadri jak i ja wyszliśmy z bardzo liberalnych środowisk i otrzymaliśmy najlepsze wykształcenie medyczne dostępne w Indiach i na Zachodzie. Ale nic podczas studiów i zebranych doświadczeń nie przygotowało nas na medycynę Sai. Nawet wydarzenia, które prowadzą do jej opisania! O ile wiemy, tuż przed naszymi oczami łamano prawa naukowe. Prawdopodobnie nie są one ostateczne. Poza zasięgiem naszych zmysłów i intelektów jest coś, co wznosi się ponad ‘prawa’ fizyczne. Co ciekawe, nasze serca intuicyjnie zdawały się ‘rozumieć’ ów fenomen, chociaż głowy nie mogły go zgłębić! 

Zjawiska, jakich doświadczyliśmy z woli Sai obejmują zarówno plan fizyczny jak i nie-fizyczny. Materializacje, bilokacje, uzdrawianie i temu podobne odnoszą się do planu fizycznego. Komunikaty myślowe mają związek z planem nie-fizycznym. Podstawą tych zjawisk jest potężny nurt bezgranicznej i bezwarunkowej Miłości. Im bardziej świadomie uczymy się otrzymywać i dawać miłość, tym więcej doświadczamy ‘Sai’. Należy podkreślić, że komunikowaliśmy się głównie z wszechobecnym niefizycznym ‘Sai’. Bhagawan Śri Sathya Sai Baba jedynie dostarczał nam w pewien sposób odpowiednie dowody fizyczne, abyśmy mogli zdać sobie sprawę, że nasze doświadczenia są rzeczywiste. Jak to pogodzić ze współczesną medycyną?! Współczesną medycynę tworzymy my, lekarze. Ośmielamy się odgrywać rolę Boga i czasami jak najpoważniej rzucamy uwagi typu: „Myślę, że w najlepszym razie ma przed sobą sześć miesięcy życia.” Przynajmniej Seszadri i ja zrozumieliśmy jakie to głupie. Odkryliśmy bowiem, że Bóg uwielbia grać rolę lekarza! Często zwraca się przeciwko nam. Możecie mieć do czynienia z pacjentem, którego wysłaliście do domu, żeby spokojnie tam sobie umarł i spotykać go pięć lat później!

My, lekarze, musimy się nauczyć, że cudowne uzdrowienia nie są bzdurą. Musimy je zaakceptować i starać się dowiedzieć o nich jak najwięcej. To może nam odsłonić sekret życia. Przede wszystkim musimy się dowiedzieć, kim jesteśmy. Czy jesteśmy ciałem ograniczającym nas do przestrzeni zawartej pomiędzy czubkiem głowy a czubkami palców u stóp? A może istniejemy poza fizycznością? Czy śmierć oznacza całkowity koniec, jak twierdzi współczesna medycyna, czy też może jest głębokim stanem nieświadomości, jak twierdzili starożytni mędrcy? Nauka może nie dawać nam na to jasnych odpowiedzi. Ale Saience tak!

To wymaga jednak napisania kolejnego rozdziału! 

Dżej Sai Ram!

Tłum. J.C



[1] Birmańska szkoła nacjonalistyczna została założona dla dzieci z ubogich rodzin

[2] MBBS – tytuł otrzymywany po zakończeniu studiów medycznych (z łac. Medicinae Baccalaureus, Baccalaureus Chirurgiae

[3] S. Hiramalini, N. A, Joseph and S. J. G.  Chacko: Concentration and persistence of bacilli in the fingers and toes of patients with lepromatous leprosy. Leprosy Review, 1978, 49, 334-229

[4] System szkół średnich rządowych w Indiach i w innych krajach, powstających pod egidą Min. Rozwoju Zasobów Ludzkich. Powołano je w 1963 r. pod nazwą szkół centralnych. Ich celem jest edukowanie dzieci personelu Indyjskich Służb Obronnych, delegowanych często do odległych miejsc.

[5] Rotary International - międzynarodowa organizacja wyznająca credo: „Służba na rzecz innych ponad własną korzyść”.

[6] Gopika – pasterka, mleczarka, towarzyszka zabaw Pana Kriszny

[7] Ang. – Extrasensory perception

[8] Simonton O. Carl, Stephanie Mathews Simonton and Creighton James: “Getting Well Again”, J. P. Tarcher; Los Angeles; Bantam, Newfork 1980.

[9] Siegel Berni: Love, medicine and miracles; Arrow Books, 1988, pp. 219

 

Stwórz darmową stronę używając Yola.