Figlarny Sai Innym razem, gdy zjawiliśmy się w
Puttaparthi, zniknęła gdzieś pani Bajamma, która zawsze witała nas z miłością,
a w jej mieszkaniu zastaliśmy panią Sakammę, która, jak wywnioskowaliśmy, mimo
zaawansowanego wieku była właścicielką wielkiej plantacji kawy. Okazało się, że
jest krzepka, zdrowa i bardzo aktywna. Dobrze znała język telugu i bardzo
lubiła Babę, uważając, że jest oddechem jej życia. Czyniła wszystko, żeby
wepchnąć do Jego małego żołądka chociaż kilka łyżek ryżu. Wraz ze wzrostem
ilości wielbicieli, zaczęła też wzrastać ilość posiłków przygotowywanych jako prasadam.
Jednak, jak mówi przysłowie: „Mój by spojrzeć, twój by pożreć”. Pokarm był
ofiarowywany Swamiemu, ale to my go zjadaliśmy. Z dnia na dzień figle, swawole
i psoty małego Sai były coraz częstsze. Gdyby ktoś zapytał, co zajmuje pierwsze
miejsce – Sai czy psoty, odpowiedź była by tylko jedna: psoty. Dopiero teraz
zaczęliśmy rozumieć co czuły podążające wszędzie za Kriszną pasterki, porzucane
przez ich ukochanego Pana. Nie obchodziła ich rasa ani religia, nie brały pod
rozwagę wieku, ani nie zwracały uwagi na płeć. Sai miał tylko 20 lat. Powodem,
który przyciągał do Niego 50-cioletnich i 60-letnich ludzi, mogła być tylko
Jego bezcenna Miłość i Boski czar. Wywoływały one czasami sprzeczki pomiędzy
mężem i żoną, teściową i synową, wprowadzały zamieszanie, budziły plotki i
skargi. Sprawiały, że płaczący wybuchali śmiechem, a śmiejący się zaczynali
płakać. Swami skradał się do chrapiących ludzi i budził w nich przerażenie
wsuwając im w nozdrza skręcone kawałki nici; podchodził do rozmawiającej
szeptem pary i przywiązywał brzeg dhoti noszonego przez mężczyznę do rąbka sari
kobiety; wrzucał we włosy wielbicielek wielkie mrówki; zaskakiwał ludzi idąc za
nimi i nagle ich wyprzedzał. A to tylko kilka z tych psot! Zapominaliśmy o
sobie obserwując te psikusy i czerpaliśmy z nich słodką radość. Podskakiwaliśmy
z uciechy. Nasz ukochany Sai jest naprawdę tym psotnym Pastuszkiem, tym
potężnym Kriszną, tym Panem Kriszną – Nand-kishore, tym złodziejem,
który skradł serca gopikom. Kiedy, po doprowadzeniu do tych wszystkich
kłótni wracał i siadał fantazyjnie na krześle ustawionym naprzeciwko nas,
zastanawialiśmy się, czy to ten sam szelmowski Sai, którego widzieliśmy kilka
minut temu. Byliśmy jednak bezpośrednimi świadkami tych „ciemnych smug” na Jego
charakterze. Jak to się stało, że spotkało nas tak wielkie szczęście? Był
swawolny, bardzo swawolny. Psotny Sai – niedostępny Sai Za każdym razem, gdy Sai siadał, chcąc coś zjeść albo na chwilę
odpocząć, mężczyźni i kobiety biegli dookoła Niego jak mrówki do mrowiska, aby
usiąść po obu Jego bokach. Czasami, wybierając parę która spędziła ze sobą
dziesiątki lat i prosząc, żeby usiedli w taki sposób, by mogli widzieć się
nawzajem, pytał kobietę: „Jak ma na imię twój mąż?” Zawstydzona niewiasta
kurczyła się w sobie i zastanawiała głośno: „Dlaczego zadajesz mi takie dziwne
pytanie, Swami? Czy kobieta może publicznie wypowiedzieć imię swojego męża?”
Mówił wtedy: „No dobrze, niech tak będzie. Ale powiedz nam chociaż, jak się do
niego zwracasz.” Starsza pani nieśmiało opuszczała głowę, a my śmieliśmy się z
całego serca. Zwracając się do innej kobiety, mówił: „W porządku. Wyjaw mi imię
swojego amorka.” Zakrywała twarz rąbkiem sari okrywającego jej ramię i mówiła:
„Ach! Idź sobie Swami!” Drażnił się z nią dalej: „Och, jaka nieśmiała! OK!
Niech twój mąż się odwróci. A teraz, nie patrząc na niego, powiedz nam jego
imię. Co? Zbije cię, jeśli nam je wyjawisz?” Nakłaniał ją w ten sposób i nie
pozwalał odejść, dopóki w końcu nie spełniła Jego prośby. Od chwili, gdy budził
się rankiem aż do momentu, gdy kładł się spać, psocił bez ustanku. Pytanie o to co było pierwsze: Swami czy psoty, zupełnie nie miało
sensu, podobnie jak pytanie co pojawiło się pierwsze: drzewo czy nasienie. Nie
mogliśmy żyć bez Niego ani On bez nas. Pani Sakamma błagała Swamiego, żeby po
południu choć trochę odpoczywał. Potem, patrząc na naszą grupę, przypominającą
stado małp, mówiła proszącym tonem: „Wy także odpocznijcie. Nie nękajcie
Swamiego.” Zniechęceni i bezradni spoglądaliśmy na smutną minę Baby, zdającą
się potwierdzać, że nasze prośby nie mogą niczego już zmienić. Prowadziła Go do
pokoju i wysyłała nas do naszych. Podczas jednej z takich okazji zebraliśmy się
na werandzie. Nie mogliśmy wymyślić żadnego planu. Gdy spędziliśmy trochę czasu
na załamywaniu rąk i wzdychaniu, zmaterializował się przed nami Woźnica
ludzkich serc, ożywiając nasze umysły. Podskoczyliśmy z radości. Kusząc się
nawzajem, staraliśmy się bezgłośnie odejść. Posuwając się krok po kroku
przeszliśmy przez frontową werandę i usiedliśmy na piasku. Te 10 minut zdawało
się trwać eony. Potem była już tylko zabawa, ożywione rozmowy i okrzyki radości.
Swami, zginając palce rąk, rzucał cienie na ścianę, nadając im kształty konia,
żyrafy lub sarny. Gdy Go pytaliśmy, co się stanie, jeśli pani Sakamma wejdzie
do Jego pokoju, zaprowadził nas do niego i pokazał dwie poduszki przykryte
kocem, ułożone pośrodku składanego łóżka, które z daleka przypominało śpiące ciało.
O, złodzieju! Doświadczony złodzieju! Przewrotny złodzieju! Komentując ten
sprytny trik, wyszliśmy z domu, żeby zbudować z piasku ‘gniazda wron’. Każde z
nas powtarzało: „Moje gniazdo jest najlepsze!” „Nie! Moje jest najlepsze!”
Wtedy nasz Sai, który jest najbardziej upartą osobą na świecie i równie
przebiegłą jak magik, zniszczył najdoskonalsze gniazdo i ukrył się po drugiej
stronie wydmy, wołając: „Och, rozpadło się! Teraz najlepsze jest Moje!” Wołając
tak i klaszcząc z radości w ręce, wbiegł nagle do domu. Zanim banda małp
zdołała za Nim podążyć, w drzwiach ukazała się pani Sakamma. Patrząc na nas
zawołała: „O, tu jesteście! Baba jest w środku i śpi?” Zajrzała do Jego pokoju
i westchnąwszy z ulgą odeszła. Była to część planu Swamiego. Skąd tak dokładnie
wiedział, kiedy przyjdzie? Na tym polegają czarujące sposoby Boga. Dlatego jest
Bogiem. Jego pomysłowość budziła naszą radość. Swami, skradając się za panią
Sakammą i kładąc na jej ramieniu rękę, przetarł oczy i powiedział: „Och!
Doskonale się wyspałem.” Odpowiedziała: „Mój słodki Swami, gdzie się podziała Twoja
armia małp?” Natychmiast przybiegliśmy, jak byśmy byli grupą dobrych, dobrze
zachowujących się dzieci. Podążaliśmy za Nim oczarowani Jego pomysłowością i
sprytem, składając Mu pokłony za Jego cudowną grę. Ucieleśniając w Sobie
Boskość, doskonale udawał zwykłego człowieka. Zdumieni, szczypaliśmy się w
policzki. Sai Gopala zwykł prosić do tańca moją piękną i pulchną siostrę Premę,
śmiejąc się głośno z jej sztywnych ruchów, jak u lalki. Sadzał sobie na
kolanach mojego młodszego brata, uroczego, czerwonolicego Murali i skłaniał go
do uśmiechu. Była 10:00 rano. Swami, zajęty
żegnaniem ludzi wracających do domów po święcie Daśary, niczego jeszcze nie
jadł. Nie zauważał też naszych przyzywających gestów, mających skłonić Go do
przyjścia i zjedzenia czegoś. Skoro On nie jadł, to my naturalnie też nic nie
jedliśmy. Skurcze głodu sprawiały, że czuliśmy się tak, jak gdyby nasze wnętrza
obgryzały koty i szczury. Zdesperowani sygnalizowaliśmy do Niego: „Swami!
Prosimy, chodź! Jesteśmy głodni.” Nie zwracał na nas uwagi. Zrozpaczeni,
usiedliśmy w kącie. Herkulesowe wysiłki pani Sakammy, żeby zjadł choć trochę
szły na marne, bo ciągle się jej wymykał. Dlatego, zbierając całą odwagę,
podeszła do Niego, wzięła Go za rękę i zaprowadziła do domu. Z oczami pełnymi
łez nakłaniała go bezradnie: „Co to ma znaczyć, Swami? Przecież nie chcesz
zniszczyć sobie zdrowia nie jedząc aż do tak późnej godziny? Zjedz trochę, a
potem będziesz mógł robić co zechcesz.” Zjadł jedną łyżkę pokarmu i wstał. Gdy
zapytała: „Co to znaczy?”, odpowiedział: „Już zjadłem.” Czy ktokolwiek z nas
mógłby coś zjeść, skoro On nie jadł? Wypiliśmy po kubku wody, wyszliśmy i
usiedliśmy w hallu. Przyzwyczailiśmy się do wypełniania żołądków wodą. Każda
nasza wizyta trwała dwa lub trzy miesiące. Przywoziliśmy ze sobą całe
zaprowiantowanie, ponieważ tutaj niczego nie można było kupić. Gdyby domownicy
najadali się codziennie do syta, to nasze zapasy skończyłyby się po tygodniu!
Dlatego przygotowywaliśmy jeden pełny posiłek dla Swamiego. Reszta z nas jadła
minimalne ilości, wielkości ofiarowywanego Bogu prasadam. Przyjazd
nieoczekiwanych gości oznaczał, że jedynym naszym posiłkiem będzie kubek wody.
Nigdy się tym nie przejmowaliśmy. Mieszkaliśmy w cieniu Kalpa Wrikszy,
Drzewa Spełniającego Życzenia. Jedyną Istotą, której towarzyszyliśmy była
święta krowa Kamadhenu, która obdarzała nas wszystkim o czym tylko zamarzyliśmy.
Więc czego mogło nam brakować? Wszystko było dla nas dostępne w
nieograniczonych ilościach. O 10:00 rano rozpoczynały się bhadżany. Co to dla
Niego znaczyło? Był, jest i będzie królem! Wystarczyło Mu, że ma wielbicieli.
Zapominał o wszystkim innym. Nie zastanawiał nad takimi sprawami jak głód, pragnienie,
sen czy jedzenie. Powtarzał: „Moim pokarmem jest zadowolenie wielbicieli. Ich
szczęście jest Moim odpoczynkiem. Zaiste, są oddechem Mojego życia.” Nazywano
Go „Bhakta Paradhiną - Tym, który służy Swoim wyznawcom”, „Bhakta
Hridają - Mieszkańcem serc wielbicieli” i „Bhakta Bandhawą – Królem
wielbicieli”. Wszyscy są Jego dziećmi, zarówno biedni jak bogaci. Matko! Matko!
– Amma! Amma! Jakiż piękny pakiet uczuć zawiera w sobie to
dwuliterowe słowo! Pewna wielka dusza powiedziała kiedyś: „Nie musisz recytować
wszystkich 67 liter składających się na twój język. Wystarczy, jeśli wypowiesz
tylko dwie.” Słowo amma – matka zawiera w sobie całą esencję miłości,
uczuć, sentymentów, przywiązania i emocjonalnej bliskości. Jak mówi przysłowie:
„Nawet wrona opiekuje się czule swym potomstwem”. Czy w całym tym ożywionym i
nieożywionym stworzeniu znajdziemy choćby jeden przypadek matki nie kochającej
swojego dziecka? Jest wiele dzieci, które nie kochają matek, ale nie urodziła
się jeszcze matka, która nie kochałaby swojego potomstwa. Nawet mała mrówka
niesie w pyszczku dla swoich młodych drobinę cukru. Słowo „matka” kojarzy nam
się z „miłością”, a słowo „miłość” z „matką”. Jedyną osobą porównywalną z matką
jest matka. Amma i Prema są wzniosłymi górskimi szczytami, parą
ptaków, zależnymi od siebie schronieniami, wykraczającymi poza artykulację i
wyobraźnię. Nawet Adisesza, król Nagów, nie oddaje pełni tej miłości.
Przywołuje ona czarujące skojarzenia, satysfakcjonuje łagodne pragnienia,
ofiarowuje pocieszenie, a gdy ogarnia nas głupi żal, wypełnia nasze serca
nektarem i sugeruje ofiarę z autoranscendencji[1]. Jest
najsłodsza. Nigdy nas nie znudzi. Amma! Amma! Matka jest jak
grudką złota. Pierwsza modlitwa w Wedach brzmi: „Matru dewo bhawa –
Kochaj matkę jak Boginię.” W
indyjskiej kulturze pierwsze miejsce zajmuje matka. Jeśli miłość matki do
dzieci, zrodzonych z niej dzięki fizycznemu połączeniu, ma taki szeroki zasięg,
to czy mogą istnieć jakiekolwiek ograniczenia dla Miłości Sai do Jego dzieci,
potomstwa czystej duchowej Miłości? Miłość Matki Sai jest Miłością tysiąca
biologicznych matek. Matka Sai jest Dżaganatą, Matką Wszystkich Matek.
Spłodziła Matkę Lakszmi (bogactwo), Matkę Parwati (energię) i Matkę Saraswati
(wiedzę). Sai jest Matką całego wszechświata. Miłość Sai obejmuje nie tylko
zwierzęta i ptaki, ale również skały. To nagroda za wielbienie jakie okazywały
Mu w swoich wcześniejszych wcieleniach. Wytłumaczę to teraz: Swami bawiąc się
na pisakach pokrywających brzegi rzeki Ćitrawati, siadał przy pobliskim głazie,
żeby chwilę odpocząć. Wiele lat później w ów głaz trafił piorun i rozbił go na
dwie części. Głaz zaczął zawodzić: „Och! Bóg Bogów nie będzie już teraz przy
mnie siadał.” Dlatego Swami dał mu zapewnienie: „Gdy zaczną budować Prasanthi
Nilayam, Siedzibę Spokoju, staniesz się pierwszym kamieniem użytym jako
materiał budowlany. Będę odpoczywał na twojej powierzchni.” Zrozumieliście to?
Myślimy o skale jako o pozbawionym życia głazie. Ale głazy żyją. One również
kochają i wielbią Sai. Jeśli chodzi o zwierzęta, to mieliśmy bezpośredni
przykład patrząc na Sai Gitę. Na widok Swamiego wielkie ciało słonicy zaczynało
drżeć z radości. Nie mogąc ustać spokojnie biegła do małego Sai i otaczała Go
trąbą, pragnąc przytulić Go do siebie. To bardzo wyraźny obraz. Jeśli chodzi o
jelenie, pawie, ptaki, papugi, to wszystkie one są owocem Jego Miłość. Przed wschodem słońca przychodził
czas na Suprabhatam[2].
Bala Sai, krewny wszystkich wielbicieli, odpoczywał wówczas na łóżku - jak Wisznu
na zwojach węża Adiseszy. Stojąc przed Jego pokojem, śpiewaliśmy Suprabhatam,
pragnąc przebudzić To tak bardzo przez nas ukochane Ucieleśnienie Słodkiej
Dobroci. Z całego serca chcieliśmy choćby rzucić na Niego okiem, bo było to
równoznaczne z darszanem Pana Wiśwarupy, Najwyższego Boga w Jego pełnej
chwale.[3]
Drzwi od pokoju Swamiego, tej siedziby Pana Wisznu, Waikunty, powoli zaczynały
się rozchylać i gdy w końcu całkiem się otworzyły, gdy rozsunęły się złote
wrota, nasze serca również rozwierały się na oścież. Podchodząc do Niego,
patrząc na To ucieleśnienie piękna i delikatności, mogące oczarować trzy
światy, pochylaliśmy głowy i serca do lotosowych stóp Swamiego, smukłych jak
łodygi lotosu, zapominając w ekstazie o sobie. Nasz poranny program zaczynał się wraz z księżycowym blaskiem Jego słodkich
i łagodnych uśmiechów. Od tego momentu cały dzień wypełniony był bukietami
kwiatów. Sai był naszą bezcenną własnością. Gdy siadał na składanym łóżku,
przynosiliśmy Mu kawę i krążyliśmy wokół Niego jak pszczoły. Ktoś zaczynał
śpiewać bhadżan Miry[4]
lub Suradasa[5], albo
czytać opowieść. W ten sposób mijał nam czas do 8:00. Wtedy biegliśmy do kuchni przygotować tyffin
- lekkie śniadanie i ponownie zgromadzić się wokół Niego. Rozmawialiśmy z
Nim do 11:00. Od 11:00 do 14:00 śpiewaliśmy bhadżany. Obiad był o 14:00
i trwał pół godziny. Posilaliśmy się wszyscy. Dokładnie o 16:00 byliśmy już na
brzegu rzeki Ćitrawathi. W chwili, gdy Swami wołał głośno Swoim słodkim głosem:
„Zaczynamy. Chodźcie wszyscy”, odkładaliśmy wykonywane przez siebie prace i
biegliśmy za Nim: dzieci, dorośli, a także niedołężni starcy. Podążając za Nim
nad Ćitrawathi jak cienie, odpoczywaliśmy przez chwilę na wzgórzu pod Kalpawrikszą,
Drzewem (wrikszą) Eonów (kalpa) i czasami śpiewaliśmy bhadżany.
Potem schodziliśmy, by usiąść na brzegu rzeki, naszej wielkiej matki. Gdy
śpiewaliśmy, Swami materializował w piasku słodycze i smakołyki, które potem
wszyscy zjadaliśmy. Czasami wkładał rękę w piasek i wyciągał stamtąd dżapamalę
(różaniec) lub posążki Bogów i dawał je w prezencie wielbicielom. Do mandiru
wracaliśmy o 20:00. Do 23:00 śpiewaliśmy bhadżany, a potem szliśmy na
kolację. Koło drugiej lub trzeciej wyciągaliśmy się na Matce Ziemi, starając
się trochę przespać. Wkrótce wybijała 4:00 rano i wracaliśmy do codziennych
zajęć! Prawdę mówiąc, w niektóre dni nie mieliśmy nawet czasu na przełknięcie
łyka wody. Czasami, gdy czekając na właściwy moment wymykaliśmy się na krótko,
Swami pytał gniewnie: „Gdzie byliście?”. Jeśli ktoś odpowiedział: „Swami,
poszedłem się napić”, mówił: „Co? Nie masz nawet tyle samokontroli, żeby znieść
pragnienie?” Bóg jeden wiedział, jak znajdowaliśmy czas na poranną toaletę!
Dzięki tej rygorystycznej dyscyplinie umiemy teraz siedzieć bez ruchu całymi godzinami.
Nikt nie umiałby prześledzić tych niezliczonych chwil, w których pochylaliśmy
się do Jego stóp. Zanim udał się na spoczynek nalegał, żebyśmy złożyli Mu padanamaskar.
Czasami odchodziliśmy drapiąc się leniwie po głowach i mamrocząc: „Przed chwilą
to zrobiliśmy!” Patrząc na nasze ponure twarze, przypominające oblicza ludzi,
którzy właśnie przełknęli łyżkę oleju rycynowego, Matka Sai stał cierpliwie,
trzymając jedną nogę przy drugiej i mówił z uśmiechem: „Nie znacie jeszcze
wartości Mojego padanamaskaru. Ale przyjdzie czas, gdy nie będziecie w
stanie dostrzec nawet paznokcia na moim wielkim palcu! Będziecie czekali na to
przez wiele dni i płakali ze szczęścia, kiedy dostaniecie szansę zbliżenia się
do Mnie.” Myśleliśmy wtedy sobie: „A kto miałby przyjechać do tej zapadłej
wioski?” Dopiero teraz zaczynamy cenić podarowany nam wtedy przywilej. Dzisiaj
już nie mówimy o dniach, dzisiaj musimy czekać miesiącami i stukać się w czoło
z rozpaczy, nie mogąc dotknąć ani zobaczyć palca u Jego nogi. Wszystko co mówił
wtedy Swami okazało się prawdą. Bez względu na to co się działo,
nasza codzienna wycieczka nad Ćitrawati była pewna. To było wielkie szczęście,
bo gdy tylko Swami wyruszał, jak księżyc otoczony gwiazdami, podążaliśmy za Nim
jak cienie. Trzymaliśmy się Jego szaty, chwytaliśmy Go za rękę i trajkotaliśmy
jak przysłowiowy ptak waspitta. Gdy tak szliśmy, Swami nagle znikał.
Rozbiegaliśmy się we wszystkie strony, szukając Go za drzewami, za krzakami i w
jamach węży. W końcu, zmęczeni, rezygnowaliśmy z dalszych poszukiwań i siadaliśmy
ciężko, wołając „Swami!” Nagle wychodził z pobliskiego buszu krzycząc: „buuu!”.
Było to dziwne i niemożliwe! Szukaliśmy Go przecież wszędzie, zaglądaliśmy za
każdy pień i pod każdy listek. Gdy tak patrzyliśmy na Niego szeroko otwartymi
oczami, poganiał nas mówiąc: „Chodźcie, chodźcie!” i odbiegał. Czasami wołał do
nas z najwyższej gałęzi najwyższego drzewa. W następnej chwili, zanim
zdążyliśmy się zdziwić, jak zdołał wspiąć się na tak niewiarygodną wysokość,
odkrywaliśmy, że stoi obok nas i śmieje się głośno. Zrywał liście z
tamaryndowca lub z jakiegokolwiek innego drzewa i kładł je nam na dłonie. Ku
naszemu zdziwieniu zmieniały się w owoce guawy lub słodycze. Albo podnosił z
ziemi kamień, rzucał go w górę i zmieniał w kandyzowaną pyszność. Ani przez
chwilę nie był cicho. Czuliśmy się tacy radośni! Wdrapywaliśmy się na wzgórze,
na którym rosło drzewo Kalpawriksza, choć nie wiodła tam żadna droga i
docieraliśmy do niego stąpając po kamieniach i cierniach. A On przez cały czas
nam dokuczał. Popychał małe dzieci i straszył starszych ludzi wołając im zza pleców:
„buuu!” To nie była jedna psota czy dwie! To była nieprzeliczona ilość psot!
Trudno powiedzieć, czy to On poprzedzał psotę, czy psota poprzedzała Jego!
Zawsze pierwszy docierał na szczyt wzgórza i doskonale znał wszystkie gry. Nie
muszę wam tłumaczyć, że był naszym bohaterem. Niedaleko od Drzewa Spełniającego
Życzenia znajdowała się przepaść. Teraz już jej nie widać. Żeby nad nią
przeskoczyć, ktoś musiał stanąć po jej drugiej stronie, wyciągnąć dłoń i przyciągnąć
nas do siebie. Któż inny mógłby to zrobić, jeśli nie Sai Bhagawan? To była
szeroka przepaść, niełatwa do przekroczenia, ale nasz Mały Mistrz przeskakiwał
przez nią jak kozica, a potem, ciągnąc nas za ręce, pomagał nam ją pokonać. Bez
wysiłku przeciągał ludzi dużo starszych i silniej zbudowanych od Siebie, jak
gdyby miał do czynienia z gumowymi piłkami! Zastanawiam się, skąd bierze tyle
sił! Boże! Co za szaleństwo! To objaw ignorancji, że wciąż mnie jeszcze dręczą
takie nieszczęsne myśli. Jest przecież Stwórcą! Dysponuje wszelkimi mocami. Jak
to się dzieje, że pozwalamy oślepiać się iluzji, chociaż posiadamy tak
niezwykłą wiedzę? W końcu siadaliśmy pod wielkim, przerośniętym tamaryndowcem.
Przekonajmy się teraz, jak zyskał miano Kalpawrikszy.
c.d.n.
- tłum. J.C.
[1]autotranscendencja –
cecha osobowości obejmująca poszerzenie osobistych granic, w tym doświadczanie
duchowych idei, takich jak uważanie siebie za integralną część wszechświata [2]Suprabatam: Pieśni
śpiewane we świątyniach wczesnym rankiem, mające obudzić Boga. [3] Pan Kriszna zapewnił darszan Wiśwarupy
Jasodzie i Ardżunie. [4] Mirabai – XVI w, poetka mistyczna i
wielbicielka Pana Kriszny [5] Suradas - XVI w. niewidomy poeta i pieśniarz
sławiący Pana Krisznę.