Poza Tobą nie szukam innego schronienia  część 4

Anjatha Śaranam Nasthi
Vijaya Kumari

Figlarny Sai
   Innym razem, gdy zjawiliśmy się w Puttaparthi, zniknęła gdzieś pani Bajamma, która zawsze witała nas z miłością, a w jej mieszkaniu zastaliśmy panią Sakammę, która, jak wywnioskowaliśmy, mimo zaawansowanego wieku była właścicielką wielkiej plantacji kawy. Okazało się, że jest krzepka, zdrowa i bardzo aktywna. Dobrze znała język telugu i bardzo lubiła Babę, uważając, że jest oddechem jej życia. Czyniła wszystko, żeby wepchnąć do Jego małego żołądka chociaż kilka łyżek ryżu. Wraz ze wzrostem ilości wielbicieli, zaczęła też wzrastać ilość posiłków przygotowywanych jako prasadam. Jednak, jak mówi przysłowie: „Mój by spojrzeć, twój by pożreć”. Pokarm był ofiarowywany Swamiemu, ale to my go zjadaliśmy. Z dnia na dzień figle, swawole i psoty małego Sai były coraz częstsze. Gdyby ktoś zapytał, co zajmuje pierwsze miejsce – Sai czy psoty, odpowiedź była by tylko jedna: psoty. Dopiero teraz zaczęliśmy rozumieć co czuły podążające wszędzie za Kriszną pasterki, porzucane przez ich ukochanego Pana. Nie obchodziła ich rasa ani religia, nie brały pod rozwagę wieku, ani nie zwracały uwagi na płeć. Sai miał tylko 20 lat. Powodem, który przyciągał do Niego 50-cioletnich i 60-letnich ludzi, mogła być tylko Jego bezcenna Miłość i Boski czar. Wywoływały one czasami sprzeczki pomiędzy mężem i żoną, teściową i synową, wprowadzały zamieszanie, budziły plotki i skargi. Sprawiały, że płaczący wybuchali śmiechem, a śmiejący się zaczynali płakać. Swami skradał się do chrapiących ludzi i budził w nich przerażenie wsuwając im w nozdrza skręcone kawałki nici; podchodził do rozmawiającej szeptem pary i przywiązywał brzeg dhoti noszonego przez mężczyznę do rąbka sari kobiety; wrzucał we włosy wielbicielek wielkie mrówki; zaskakiwał ludzi idąc za nimi i nagle ich wyprzedzał. A to tylko kilka z tych psot! Zapominaliśmy o sobie obserwując te psikusy i czerpaliśmy z nich słodką radość. Podskakiwaliśmy z uciechy. Nasz ukochany Sai jest naprawdę tym psotnym Pastuszkiem, tym potężnym Kriszną, tym Panem Kriszną – Nand-kishore, tym złodziejem, który skradł serca gopikom. Kiedy, po doprowadzeniu do tych wszystkich kłótni wracał i siadał fantazyjnie na krześle ustawionym naprzeciwko nas, zastanawialiśmy się, czy to ten sam szelmowski Sai, którego widzieliśmy kilka minut temu. Byliśmy jednak bezpośrednimi świadkami tych „ciemnych smug” na Jego charakterze. Jak to się stało, że spotkało nas tak wielkie szczęście? Był swawolny, bardzo swawolny.
Psotny Sai – niedostępny Sai
   Za każdym razem, gdy Sai siadał, chcąc coś zjeść albo na chwilę odpocząć, mężczyźni i kobiety biegli dookoła Niego jak mrówki do mrowiska, aby usiąść po obu Jego bokach. Czasami, wybierając parę która spędziła ze sobą dziesiątki lat i prosząc, żeby usiedli w taki sposób, by mogli widzieć się nawzajem, pytał kobietę: „Jak ma na imię twój mąż?” Zawstydzona niewiasta kurczyła się w sobie i zastanawiała głośno: „Dlaczego zadajesz mi takie dziwne pytanie, Swami? Czy kobieta może publicznie wypowiedzieć imię swojego męża?” Mówił wtedy: „No dobrze, niech tak będzie. Ale powiedz nam chociaż, jak się do niego zwracasz.” Starsza pani nieśmiało opuszczała głowę, a my śmieliśmy się z całego serca. Zwracając się do innej kobiety, mówił: „W porządku. Wyjaw mi imię swojego amorka.” Zakrywała twarz rąbkiem sari okrywającego jej ramię i mówiła: „Ach! Idź sobie Swami!” Drażnił się z nią dalej: „Och, jaka nieśmiała! OK! Niech twój mąż się odwróci. A teraz, nie patrząc na niego, powiedz nam jego imię. Co? Zbije cię, jeśli nam je wyjawisz?” Nakłaniał ją w ten sposób i nie pozwalał odejść, dopóki w końcu nie spełniła Jego prośby. Od chwili, gdy budził się rankiem aż do momentu, gdy kładł się spać, psocił bez ustanku. 
    Pytanie o to co było pierwsze: Swami czy psoty, zupełnie nie miało sensu, podobnie jak pytanie co pojawiło się pierwsze: drzewo czy nasienie. Nie mogliśmy żyć bez Niego ani On bez nas. Pani Sakamma błagała Swamiego, żeby po południu choć trochę odpoczywał. Potem, patrząc na naszą grupę, przypominającą stado małp, mówiła proszącym tonem: „Wy także odpocznijcie. Nie nękajcie Swamiego.” Zniechęceni i bezradni spoglądaliśmy na smutną minę Baby, zdającą się potwierdzać, że nasze prośby nie mogą niczego już zmienić. Prowadziła Go do pokoju i wysyłała nas do naszych. Podczas jednej z takich okazji zebraliśmy się na werandzie. Nie mogliśmy wymyślić żadnego planu. Gdy spędziliśmy trochę czasu na załamywaniu rąk i wzdychaniu, zmaterializował się przed nami Woźnica ludzkich serc, ożywiając nasze umysły. Podskoczyliśmy z radości. Kusząc się nawzajem, staraliśmy się bezgłośnie odejść. Posuwając się krok po kroku przeszliśmy przez frontową werandę i usiedliśmy na piasku. Te 10 minut zdawało się trwać eony. Potem była już tylko zabawa, ożywione rozmowy i okrzyki radości. Swami, zginając palce rąk, rzucał cienie na ścianę, nadając im kształty konia, żyrafy lub sarny. Gdy Go pytaliśmy, co się stanie, jeśli pani Sakamma wejdzie do Jego pokoju, zaprowadził nas do niego i pokazał dwie poduszki przykryte kocem, ułożone pośrodku składanego łóżka, które z daleka przypominało śpiące ciało. O, złodzieju! Doświadczony złodzieju! Przewrotny złodzieju! Komentując ten sprytny trik, wyszliśmy z domu, żeby zbudować z piasku ‘gniazda wron’. Każde z nas powtarzało: „Moje gniazdo jest najlepsze!” „Nie! Moje jest najlepsze!” Wtedy nasz Sai, który jest najbardziej upartą osobą na świecie i równie przebiegłą jak magik, zniszczył najdoskonalsze gniazdo i ukrył się po drugiej stronie wydmy, wołając: „Och, rozpadło się! Teraz najlepsze jest Moje!” Wołając tak i klaszcząc z radości w ręce, wbiegł nagle do domu. Zanim banda małp zdołała za Nim podążyć, w drzwiach ukazała się pani Sakamma. Patrząc na nas zawołała: „O, tu jesteście! Baba jest w środku i śpi?” Zajrzała do Jego pokoju i westchnąwszy z ulgą odeszła. Była to część planu Swamiego. Skąd tak dokładnie wiedział, kiedy przyjdzie? Na tym polegają czarujące sposoby Boga. Dlatego jest Bogiem. Jego pomysłowość budziła naszą radość. 
   Swami, skradając się za panią Sakammą i kładąc na jej ramieniu rękę, przetarł oczy i powiedział: „Och! Doskonale się wyspałem.” Odpowiedziała: „Mój słodki Swami, gdzie się podziała Twoja armia małp?” Natychmiast przybiegliśmy, jak byśmy byli grupą dobrych, dobrze zachowujących się dzieci. Podążaliśmy za Nim oczarowani Jego pomysłowością i sprytem, składając Mu pokłony za Jego cudowną grę. Ucieleśniając w Sobie Boskość, doskonale udawał zwykłego człowieka. Zdumieni, szczypaliśmy się w policzki. Sai Gopala zwykł prosić do tańca moją piękną i pulchną siostrę Premę, śmiejąc się głośno z jej sztywnych ruchów, jak u lalki. Sadzał sobie na kolanach mojego młodszego brata, uroczego, czerwonolicego Murali i skłaniał go do uśmiechu. 
   Była 10:00 rano. Swami, zajęty żegnaniem ludzi wracających do domów po święcie Daśary, niczego jeszcze nie jadł. Nie zauważał też naszych przyzywających gestów, mających skłonić Go do przyjścia i zjedzenia czegoś. Skoro On nie jadł, to my naturalnie też nic nie jedliśmy. Skurcze głodu sprawiały, że czuliśmy się tak, jak gdyby nasze wnętrza obgryzały koty i szczury. Zdesperowani sygnalizowaliśmy do Niego: „Swami! Prosimy, chodź! Jesteśmy głodni.” Nie zwracał na nas uwagi. Zrozpaczeni, usiedliśmy w kącie. Herkulesowe wysiłki pani Sakammy, żeby zjadł choć trochę szły na marne, bo ciągle się jej wymykał. Dlatego, zbierając całą odwagę, podeszła do Niego, wzięła Go za rękę i zaprowadziła do domu. Z oczami pełnymi łez nakłaniała go bezradnie: „Co to ma znaczyć, Swami? Przecież nie chcesz zniszczyć sobie zdrowia nie jedząc aż do tak późnej godziny? Zjedz trochę, a potem będziesz mógł robić co zechcesz.” Zjadł jedną łyżkę pokarmu i wstał. Gdy zapytała: „Co to znaczy?”, odpowiedział: „Już zjadłem.” Czy ktokolwiek z nas mógłby coś zjeść, skoro On nie jadł? Wypiliśmy po kubku wody, wyszliśmy i usiedliśmy w hallu. Przyzwyczailiśmy się do wypełniania żołądków wodą. Każda nasza wizyta trwała dwa lub trzy miesiące. Przywoziliśmy ze sobą całe zaprowiantowanie, ponieważ tutaj niczego nie można było kupić. Gdyby domownicy najadali się codziennie do syta, to nasze zapasy skończyłyby się po tygodniu! Dlatego przygotowywaliśmy jeden pełny posiłek dla Swamiego. Reszta z nas jadła minimalne ilości, wielkości ofiarowywanego Bogu prasadam. Przyjazd nieoczekiwanych gości oznaczał, że jedynym naszym posiłkiem będzie kubek wody. Nigdy się tym nie przejmowaliśmy. Mieszkaliśmy w cieniu Kalpa Wrikszy, Drzewa Spełniającego Życzenia. Jedyną Istotą, której towarzyszyliśmy była święta krowa Kamadhenu, która obdarzała nas wszystkim o czym tylko zamarzyliśmy. Więc czego mogło nam brakować? Wszystko było dla nas dostępne w nieograniczonych ilościach. O 10:00 rano rozpoczynały się bhadżany. Co to dla Niego znaczyło? Był, jest i będzie królem! Wystarczyło Mu, że ma wielbicieli. Zapominał o wszystkim innym. Nie zastanawiał nad takimi sprawami jak głód, pragnienie, sen czy jedzenie. Powtarzał: „Moim pokarmem jest zadowolenie wielbicieli. Ich szczęście jest Moim odpoczynkiem. Zaiste, są oddechem Mojego życia.” Nazywano Go „Bhakta Paradhiną - Tym, który służy Swoim wyznawcom”, „Bhakta Hridają - Mieszkańcem serc wielbicieli” i „Bhakta Bandhawą – Królem wielbicieli”. Wszyscy są Jego dziećmi, zarówno biedni jak bogaci. Matko! Matko! – Amma! Amma! Jakiż piękny pakiet uczuć zawiera w sobie to dwuliterowe słowo! Pewna wielka dusza powiedziała kiedyś: „Nie musisz recytować wszystkich 67 liter składających się na twój język. Wystarczy, jeśli wypowiesz tylko dwie.” Słowo amma – matka zawiera w sobie całą esencję miłości, uczuć, sentymentów, przywiązania i emocjonalnej bliskości. Jak mówi przysłowie: „Nawet wrona opiekuje się czule swym potomstwem”. Czy w całym tym ożywionym i nieożywionym stworzeniu znajdziemy choćby jeden przypadek matki nie kochającej swojego dziecka? Jest wiele dzieci, które nie kochają matek, ale nie urodziła się jeszcze matka, która nie kochałaby swojego potomstwa. Nawet mała mrówka niesie w pyszczku dla swoich młodych drobinę cukru. Słowo „matka” kojarzy nam się z „miłością”, a słowo „miłość” z „matką”. Jedyną osobą porównywalną z matką jest matka. Amma i Prema są wzniosłymi górskimi szczytami, parą ptaków, zależnymi od siebie schronieniami, wykraczającymi poza artykulację i wyobraźnię. Nawet Adisesza, król Nagów, nie oddaje pełni tej miłości. Przywołuje ona czarujące skojarzenia, satysfakcjonuje łagodne pragnienia, ofiarowuje pocieszenie, a gdy ogarnia nas głupi żal, wypełnia nasze serca nektarem i sugeruje ofiarę z autoranscendencji[1]. Jest najsłodsza. Nigdy nas nie znudzi. Amma! Amma! Matka jest jak grudką złota. Pierwsza modlitwa w Wedach brzmi: „Matru dewo bhawa – Kochaj matkę jak Boginię.”
    W indyjskiej kulturze pierwsze miejsce zajmuje matka. Jeśli miłość matki do dzieci, zrodzonych z niej dzięki fizycznemu połączeniu, ma taki szeroki zasięg, to czy mogą istnieć jakiekolwiek ograniczenia dla Miłości Sai do Jego dzieci, potomstwa czystej duchowej Miłości? Miłość Matki Sai jest Miłością tysiąca biologicznych matek. Matka Sai jest Dżaganatą, Matką Wszystkich Matek. Spłodziła Matkę Lakszmi (bogactwo), Matkę Parwati (energię) i Matkę Saraswati (wiedzę). Sai jest Matką całego wszechświata. Miłość Sai obejmuje nie tylko zwierzęta i ptaki, ale również skały. To nagroda za wielbienie jakie okazywały Mu w swoich wcześniejszych wcieleniach. Wytłumaczę to teraz: Swami bawiąc się na pisakach pokrywających brzegi rzeki Ćitrawati, siadał przy pobliskim głazie, żeby chwilę odpocząć. Wiele lat później w ów głaz trafił piorun i rozbił go na dwie części. Głaz zaczął zawodzić: „Och! Bóg Bogów nie będzie już teraz przy mnie siadał.” Dlatego Swami dał mu zapewnienie: „Gdy zaczną budować Prasanthi Nilayam, Siedzibę Spokoju, staniesz się pierwszym kamieniem użytym jako materiał budowlany. Będę odpoczywał na twojej powierzchni.” Zrozumieliście to? Myślimy o skale jako o pozbawionym życia głazie. Ale głazy żyją. One również kochają i wielbią Sai. Jeśli chodzi o zwierzęta, to mieliśmy bezpośredni przykład patrząc na Sai Gitę. Na widok Swamiego wielkie ciało słonicy zaczynało drżeć z radości. Nie mogąc ustać spokojnie biegła do małego Sai i otaczała Go trąbą, pragnąc przytulić Go do siebie. To bardzo wyraźny obraz. Jeśli chodzi o jelenie, pawie, ptaki, papugi, to wszystkie one są owocem Jego Miłość.
    Przed wschodem słońca przychodził czas na Suprabhatam[2]. Bala Sai, krewny wszystkich wielbicieli, odpoczywał wówczas na łóżku - jak Wisznu na zwojach węża Adiseszy. Stojąc przed Jego pokojem, śpiewaliśmy Suprabhatam, pragnąc przebudzić To tak bardzo przez nas ukochane Ucieleśnienie Słodkiej Dobroci. Z całego serca chcieliśmy choćby rzucić na Niego okiem, bo było to równoznaczne z darszanem Pana Wiśwarupy, Najwyższego Boga w Jego pełnej chwale.[3] Drzwi od pokoju Swamiego, tej siedziby Pana Wisznu, Waikunty, powoli zaczynały się rozchylać i gdy w końcu całkiem się otworzyły, gdy rozsunęły się złote wrota, nasze serca również rozwierały się na oścież. Podchodząc do Niego, patrząc na To ucieleśnienie piękna i delikatności, mogące oczarować trzy światy, pochylaliśmy głowy i serca do lotosowych stóp Swamiego, smukłych jak łodygi lotosu, zapominając w ekstazie o sobie. 
  Nasz poranny program zaczynał się wraz z księżycowym blaskiem Jego słodkich i łagodnych uśmiechów. Od tego momentu cały dzień wypełniony był bukietami kwiatów. Sai był naszą bezcenną własnością. Gdy siadał na składanym łóżku, przynosiliśmy Mu kawę i krążyliśmy wokół Niego jak pszczoły. Ktoś zaczynał śpiewać bhadżan Miry[4] lub Suradasa[5], albo czytać opowieść. W ten sposób mijał nam czas do 8:00.  Wtedy biegliśmy do kuchni przygotować tyffin - lekkie śniadanie i ponownie zgromadzić się wokół Niego. Rozmawialiśmy z Nim do 11:00. Od 11:00 do 14:00 śpiewaliśmy bhadżany. Obiad był o 14:00 i trwał pół godziny. Posilaliśmy się wszyscy. Dokładnie o 16:00 byliśmy już na brzegu rzeki Ćitrawathi. W chwili, gdy Swami wołał głośno Swoim słodkim głosem: „Zaczynamy. Chodźcie wszyscy”, odkładaliśmy wykonywane przez siebie prace i biegliśmy za Nim: dzieci, dorośli, a także niedołężni starcy. Podążając za Nim nad Ćitrawathi jak cienie, odpoczywaliśmy przez chwilę na wzgórzu pod Kalpawrikszą, Drzewem (wrikszą) Eonów (kalpa) i czasami śpiewaliśmy bhadżany. Potem schodziliśmy, by usiąść na brzegu rzeki, naszej wielkiej matki. Gdy śpiewaliśmy, Swami materializował w piasku słodycze i smakołyki, które potem wszyscy zjadaliśmy. Czasami wkładał rękę w piasek i wyciągał stamtąd dżapamalę (różaniec) lub posążki Bogów i dawał je w prezencie wielbicielom. Do mandiru wracaliśmy o 20:00. Do 23:00 śpiewaliśmy bhadżany, a potem szliśmy na kolację. Koło drugiej lub trzeciej wyciągaliśmy się na Matce Ziemi, starając się trochę przespać. Wkrótce wybijała 4:00 rano i wracaliśmy do codziennych zajęć! Prawdę mówiąc, w niektóre dni nie mieliśmy nawet czasu na przełknięcie łyka wody. Czasami, gdy czekając na właściwy moment wymykaliśmy się na krótko, Swami pytał gniewnie: „Gdzie byliście?”. Jeśli ktoś odpowiedział: „Swami, poszedłem się napić”, mówił: „Co? Nie masz nawet tyle samokontroli, żeby znieść pragnienie?” Bóg jeden wiedział, jak znajdowaliśmy czas na poranną toaletę! Dzięki tej rygorystycznej dyscyplinie umiemy teraz siedzieć bez ruchu całymi godzinami. Nikt nie umiałby prześledzić tych niezliczonych chwil, w których pochylaliśmy się do Jego stóp. Zanim udał się na spoczynek nalegał, żebyśmy złożyli Mu padanamaskar. Czasami odchodziliśmy drapiąc się leniwie po głowach i mamrocząc: „Przed chwilą to zrobiliśmy!” Patrząc na nasze ponure twarze, przypominające oblicza ludzi, którzy właśnie przełknęli łyżkę oleju rycynowego, Matka Sai stał cierpliwie, trzymając jedną nogę przy drugiej i mówił z uśmiechem: „Nie znacie jeszcze wartości Mojego padanamaskaru. Ale przyjdzie czas, gdy nie będziecie w stanie dostrzec nawet paznokcia na moim wielkim palcu! Będziecie czekali na to przez wiele dni i płakali ze szczęścia, kiedy dostaniecie szansę zbliżenia się do Mnie.” Myśleliśmy wtedy sobie: „A kto miałby przyjechać do tej zapadłej wioski?” Dopiero teraz zaczynamy cenić podarowany nam wtedy przywilej. Dzisiaj już nie mówimy o dniach, dzisiaj musimy czekać miesiącami i stukać się w czoło z rozpaczy, nie mogąc dotknąć ani zobaczyć palca u Jego nogi. Wszystko co mówił wtedy Swami okazało się prawdą.
   Bez względu na to co się działo, nasza codzienna wycieczka nad Ćitrawati była pewna. To było wielkie szczęście, bo gdy tylko Swami wyruszał, jak księżyc otoczony gwiazdami, podążaliśmy za Nim jak cienie. Trzymaliśmy się Jego szaty, chwytaliśmy Go za rękę i trajkotaliśmy jak przysłowiowy ptak waspitta. Gdy tak szliśmy, Swami nagle znikał. Rozbiegaliśmy się we wszystkie strony, szukając Go za drzewami, za krzakami i w jamach węży. W końcu, zmęczeni, rezygnowaliśmy z dalszych poszukiwań i siadaliśmy ciężko, wołając „Swami!” Nagle wychodził z pobliskiego buszu krzycząc: „buuu!”. Było to dziwne i niemożliwe! Szukaliśmy Go przecież wszędzie, zaglądaliśmy za każdy pień i pod każdy listek. Gdy tak patrzyliśmy na Niego szeroko otwartymi oczami, poganiał nas mówiąc: „Chodźcie, chodźcie!” i odbiegał. Czasami wołał do nas z najwyższej gałęzi najwyższego drzewa. W następnej chwili, zanim zdążyliśmy się zdziwić, jak zdołał wspiąć się na tak niewiarygodną wysokość, odkrywaliśmy, że stoi obok nas i śmieje się głośno. Zrywał liście z tamaryndowca lub z jakiegokolwiek innego drzewa i kładł je nam na dłonie. Ku naszemu zdziwieniu zmieniały się w owoce guawy lub słodycze. Albo podnosił z ziemi kamień, rzucał go w górę i zmieniał w kandyzowaną pyszność. Ani przez chwilę nie był cicho. Czuliśmy się tacy radośni! Wdrapywaliśmy się na wzgórze, na którym rosło drzewo Kalpawriksza, choć nie wiodła tam żadna droga i docieraliśmy do niego stąpając po kamieniach i cierniach. A On przez cały czas nam dokuczał. Popychał małe dzieci i straszył starszych ludzi wołając im zza pleców: „buuu!” To nie była jedna psota czy dwie! To była nieprzeliczona ilość psot! Trudno powiedzieć, czy to On poprzedzał psotę, czy psota poprzedzała Jego! Zawsze pierwszy docierał na szczyt wzgórza i doskonale znał wszystkie gry. Nie muszę wam tłumaczyć, że był naszym bohaterem. Niedaleko od Drzewa Spełniającego Życzenia znajdowała się przepaść. Teraz już jej nie widać. Żeby nad nią przeskoczyć, ktoś musiał stanąć po jej drugiej stronie, wyciągnąć dłoń i przyciągnąć nas do siebie. Któż inny mógłby to zrobić, jeśli nie Sai Bhagawan? To była szeroka przepaść, niełatwa do przekroczenia, ale nasz Mały Mistrz przeskakiwał przez nią jak kozica, a potem, ciągnąc nas za ręce, pomagał nam ją pokonać. Bez wysiłku przeciągał ludzi dużo starszych i silniej zbudowanych od Siebie, jak gdyby miał do czynienia z gumowymi piłkami! Zastanawiam się, skąd bierze tyle sił! Boże! Co za szaleństwo! To objaw ignorancji, że wciąż mnie jeszcze dręczą takie nieszczęsne myśli. Jest przecież Stwórcą! Dysponuje wszelkimi mocami. Jak to się dzieje, że pozwalamy oślepiać się iluzji, chociaż posiadamy tak niezwykłą wiedzę? W końcu siadaliśmy pod wielkim, przerośniętym tamaryndowcem. Przekonajmy się teraz, jak zyskał miano Kalpawrikszy.
 c.d.n.     - tłum. J.C.
 
[1] autotranscendencja – cecha osobowości obejmująca poszerzenie osobistych granic, w tym doświadczanie duchowych idei, takich jak uważanie siebie za integralną część wszechświata
[2] Suprabatam: Pieśni śpiewane we świątyniach wczesnym rankiem, mające obudzić Boga.
[3] Pan Kriszna zapewnił darszan Wiśwarupy Jasodzie i Ardżunie.
[4] Mirabai – XVI w, poetka mistyczna i wielbicielka Pana Kriszny
[5] Suradas - XVI w. niewidomy poeta i pieśniarz sławiący Pana Krisznę. 

 

Stwórz darmową stronę używając Yola.