Moim Świętym jest Awatar Bhagawan Śri Sathya Sai Baba – cz.1
Dr Choudary Voleti
Geneza Każdy w tym
życiu potrzebuje Świętego opiekuna. Tak się zdarzyło, że moim Świętym Opiekunem
został Awatar, Bhagawan Śri Sathya Sai Baba. Gdy po raz pierwszy rozważałem ideę
napisania książki o Bhagawanie, wydała mi się ona niepotrzebna i
przytłaczająca. Zbędna, ponieważ powstało już o Nim mnóstwo doskonałych i wyjątkowych
książek, a przytłaczająca ze względu na ogrom tematu. Potem zacząłem powoli zdawać
sobie sprawę, że spotkania i doświadczenia, które przeżyłem z Bhagawanem są w
każdym swoim aspekcie niepowtarzalne i wyjątkowe. Ta świadomość stała się dla
mnie impulsem do podjęcia się tego ogromnego zadania. Stało się też dla mnie
oczywiste, że nie istnieją gotowe wzory i formuły, na które mógłbym się powołać
pisząc książkę o Bogu. Mogłem wykonać to zadanie po prostu przelewając na
papier swoje myśli. Motywowałem się szczerą i uporczywą potrzebą głoszenia głębokich
i fascynujących objawień mojego Bhagawana. Bhagawan wyposażył nas w szczególne
umiejętności – zarówno widzialne jak i uśpione. W dodatku posiada Swój
mistrzowski plan dla każdego człowieka, wykorzystujący nasze wyjątkowe
umiejętności. Przez całe życie uświadamiałem sobie, że mój umysł mieści się
bardziej w rękach niż w głowie. Chociaż chirurgia leży w polu moich najważniejszych
zawodowych zainteresowań, to zawsze fascynowała mnie fotografia. Wierzę, że
ludzie robiący zdjęcia posiadają swój własny sposób uwieczniania w wizjerze
czegoś więcej niż tylko zewnętrzny obraz. Bhagawan, mający niepowtarzalne
boskie rysy twarzy, zawsze pobudzał moje fotograficzne instynkty. Jestem pewien,
że podobne uczucia budził w milionach ludzi. Często modliłem się do Bhagawana, żeby
dał mi okazję do sfotografowania Go podczas obchodów Jego siedemdziesiątych
urodzin. Podlegaliśmy wszyscy surowym zasadom i przepisom obwiązującym w
Prasanthi Nilayam, w Siedzibie Wiecznego Spokoju. Uświadomiłem sobie trudności
mogące się pojawić podczas realizacji tego projektu. Dla przypadkowego obserwatora
te zasady i regulaminy mogą wydawać się poważnymi niedogodnościami. Jednak po
dokładnym zbadaniu tej sprawy staje się oczywiste, że stanowią one kręgosłup
szybkiego, punktualnego i uporządkowanego wykonywania wszystkich czynności w
aśramie. Ostatecznie, jak to miało miejsce w wielu krytycznych momentach w moim
życiu, Bhagawan ruszył mi z pomocą. Kiedy poprosiłem Go o zgodę na robienie
zdjęć podczas tego wydarzenia, powiedział z czarującym uśmiechem: „Manćidi
bangaru – W porządku, Moje złotko”. Po wywołaniu zdjęć włożyłem je do
albumu. Podczas następnej wizyty czułem się bardzo szczęśliwy i uradowany, gdy
Bhagawan powoli i z aprobatą obejrzał je wszystkie. To zachęcające spotkanie wzbudziło we
mnie głęboką potrzebę zaprezentowania czytelnikom wizualnego dziennika
poświęconego moim osobistym doświadczeniom z Bhagawanem. Z czasem jednak
zdecydowałem, że je opiszę i podzielę się z innymi uczuciami do Bhagawana, aby
móc przekazać im coś więcej niż tylko to, co widać na fotografiach. Po długim namyśle i „zbadaniu” swojej
duszy, zebrałem wystarczająco dużo odwagi, by poprosić Bhagawana o zgodę na
napisanie tej książki. Zapytał łagodnie: „Znajdziesz na to czas przy tak wielu
zajęciach?” Ze łzami płynącymi mi po policzkach i w podnieceniu ściskającym mi
gardło mogłem tylko kiwnąć energicznie głową, aby w ten sposób zrekompensować
swoje zaskoczenie. Jak zwykle, instrukcje Bhagawana były jasne i zwięzłe.
„Wydrukuj i opublikuj to u wydawcy w Madrasie”. Reszta jest boską opowieścią,
motywowaną boską inspirującą energią. Nie znałem się zupełnie na komputerze,
nie miałem przygotowania ani umiejętności pisania na klawiaturze. Jednak,
dzięki prowadzącej mnie boskiej dłoni, ukończyłem to niemal niewykonalne
zadanie. „Rodzę się za każdym razem, gdy ginie dharma
(prawość), a głowępodnosi adharma (brak moralności). Rodzę się
wiek po wieku, by ochronić dobro przed zniszczeniem ze strony niegodziwców oraz
dla umocnienia dharmy.”
- Bhagawad Gita
„Podczas tego pobytu na ziemi Swami
zaopiekuje się dobrze szlachetnymi ludźmi i nie ukarze złych. Ci ostatni ulegną
przekształceniu i otrzymają pomoc, żeby stać się dobrymi ludzkimi istotami,
zasługującymi na boską łaskę.”
- Sathya Sai Baba
Rozdział 1 Młodość i
ewolucja Zbieg okoliczności jest cudem, w czasie
którego Bóg pragnie zachować anonimowość.
- przysłowie irlandzkie
Wielu Hindusów nie zdziwi się słysząc,
że nie mam pojęcia, którego dnia, miesiąca i roku pojawiłem się na świecie. Nie
tylko ze względu na epokę, wczesne lata czterdzieste XX w., ale również
dlatego, że śledzenie losów tak wielu dzieci urodzonych w domu mijało się z
praktyką. Wychowałem się w średnio zamożnej rodzinie posiadającej wiele
potomstwa. W moim wypadku oznaczało to, że nie byliśmy wystarczająco bogaci,
żeby mieć służących, ani wystarczająco biedni, by służyć innym. Nigdy nie
obchodziliśmy niczyich urodzin, co jest powodem, że nie znam prawdziwej daty
mojego pojawienia się na Ziemi. Powiedziano mi, że gdy nadszedł dla mnie czas
rozpoczęcia nauki w gimnazjum, mój ojciec i sekretarka szkolna wspólnie i polubownie
uzgodnili datę moich urodzin. Od tamtego dnia jestem dla biura spisowego
oficjalną jednostka statystyczną. Będąc najmłodszym z czterech chłopców
i dwóch dziewczynek, miałem swoje wzloty i upadki. Nikt nie brał mnie bardzo na
serio i niczego ode mnie wielkiego nie oczekiwał. W rezultacie wzrastałem jako
szczęśliwe dziecko, odczuwające tylko niewielką presję otoczenia. Jednak z drugiej strony ponosiłem odpowiedzialność
za wszystko, czego nikt inny nie był częścią i obwiniano mnie za to, co poszło
nie tak. W rzeczywistości odnosiło się do błahych i powszechnych obowiązków
domowych. Pomimo tych kontrastujących ze sobą okoliczności, wzrastałem bez
przyciągania niczyjej uwagi i udawało mi się spokojnie i pewnie przechodzić z
klasy do klasy. Miasto, w którym
wyrastałem, Chittoor, było małe i bardzo piękne. Z jednej strony otacza je rzeka,
a z drugiej łagodnie pofalowane wzgórza. Było główną kwaterą dystryktu i z tego
powodu miało swój wkład w wyborze urzędników. Leży w południowym stanie Andhra
Pradesh.Stolicą stanu jest Hajderabad, położony około 450 mil dalej.
Chociaż Chittoor znajduje się w Andhra Pradesh, to bardziej wpływa na niego
kultura pobliskiego stanu Tamilnadu. A to dlatego że granica Tamilnadu znajduje
się od niego zaledwie o dziesięć mil dalej, a jego stolica, Chennai, jest oddalona
od nas o 100 mil. Chittoor zamieszkiwało 15 000
osób. Dysponowało trzema samochodami, wieloma powozikami konnymi i jeszcze
większą ilością rowerów. Większość ludzi chodziło na piechotę, ponieważ
wszelkie środki lokomocji stanowiły duży wydatek. Moim głównym środkiem
transportu były własne stopy, chyba że miałem szczęście pożyczyć od ojca rower. Po spełnieniu swoich porannych obowiązków,
szedłem z przyjaciółmi do szkoły. Każdego wieczoru graliśmy w krykieta, a w weekendy
zajmowaliśmy się ulicznymi grami, takimi jak kulki lub puszczanie latawców.
Szkoła była dla mnie zarówno ciężarem jak i poważną odpowiedzialnością. Miałem
wrażenie, że im szybciej uda mi się ogarnąć to wszystko, w ciągu dnia lub w
ciągu roku, to spełnię jeden ze swoich obowiązków życiowych i usatysfakcjonuję
rodziców. Moja rodzina była
zawsze religijna. W naszym domu był mały, ale bardzo czysty pokój przeznaczony
na modlitwę (pudżę), który ją symbolizował. Jego ściany ozdabiały
kolorowe obrazki i posążki rodzinnych bóstw. Każdego ranka mama brała prysznic
i odprawiała poranne rytuały. Zaczynała od adorowania bóstw, nakładając na nie
pastę sandałową i ofiarowując im kwiaty. Potem zapalała lampkę oliwną i
rozbijała orzech kokosowy. Ojciec odprawiał inne obrządki. Jego
uwaga skupiała się najbardziej na pewnym obrazku. Widniejąca na niej twarz była
niemal w całości zarośnięta brodą. Malował się na niej spokój i cicha radość,
chociaż czasami wydawała się bardzo surowa. Najbardziej uderzającą cechą tej twarzy
było przeszywające spojrzenie, momentalnie przyciągające uwagę patrzącego. Pod
wpływem tego intensywnego spojrzenia, czuliśmy, że zamarzamy. Jego siedząca pozycja
była również unikalna - prawa stopa zgiętej nogi spoczywała wygodnie na lewym
kolanie. Interesowałem się tym człowiekiem, ponieważ ojciec okazywał mu
najwięcej uwagi i szacunku. Dopiero po 45 latach zdałem sobie sprawę z
niezwykłego znaczenia osoby utrwalonej na tej fotografii. Istniał jeszcze inny ważny aspekt
naszej religijności. Mój ojciec uważał, że czwartek jest pomyślnym dniem. To
oznaczało, że tego dnia spędzał więcej czasu niż zwykle w pokoju przeznaczonym
na pudżę, jedząc bardzo mało w ciągu dnia i praktycznie niczego na
kolację. Wprowadzało to mętlik w mojej głowie, ponieważ nie mogłem zrozumieć
relacji zachodzącej pomiędzy religią i jedzeniem. Byłem zbyt młody i beztroski, żeby
docenić i zrozumieć znaczenie siły prostej wiary i oddania moich rodziców dla
Boga. Wynikało to między innymi z tego, że moje przekonania religijne były
prymitywne i niejasne. Nabrały bardziej uporządkowanego charakteru, gdy
zostałem wystawiony na wpływy innych nauk religijnych. Chociaż Indie są
na ogół hinduistyczne, to w tym czasie posiadały zauważalną chrześcijańską
populację. W naszym mieście nie tylko mieliśmy chrześcijan, ale również piękny
kościół, obok którego przechodziłem codziennie w drodze do szkoły. Patrzenie na
ludzi zdążających do niego w każdy niedzielny ranek było miłe, gdyż byli
starannie ubrani i pogodni. To nie był jedyny moment, gdy oglądałem
chrześcijan, ponieważ spotykaliśmy się z nimi co chwila. Szczególnie dobrze
reprezentowali się na polu opieki i nauczania. Nie było w tym nic
zaskakującego, że nauczycielka w mojej siódmej klasie była bardzo sympatyczną i
opiekuńczą młodą chrześcijanką. Wkrótce, z wielu powodów, stała się naszą
ulubioną panią. Przekazywała nam nie tylko nauki społeczne, ale również
chrześcijańską wiarę. Nauczyła nas wiele rzeczy o chrześcijaństwie, a zwłaszcza
o Jezusie Chrystusie. Gdy byłem bardzo mody, poznawałem i
rozumiałem hinduizm poprzez wizerunki Bogów i ich małżonek oraz przez
niezliczone epizody zawarte w rodzinnych eposach: w Ramajanie, Mahabharacie
i Bhagawatam. Z perspektywy licznych religijnych rytuałów odprawianych w
domu, posiadanie czystej koncepcji Boga było trudne i niemal niemożliwe. W
przeciwieństwie do tego idee mojej chrześcijańskiej nauczycielki były jasne,
zwięzłe i konkretne – „Jezus Chrystus jest Bogiem”. Nie było tu miejsca na
żadne dwuznaczności. Wciąż dobrze pamiętam pewną lekcję. Powiedziała nam wtedy,
że Jezus „chroni nas wszystkich”. Włączyłem te nauki do moich religijnych
praktyk. Tak więc, w dodatku do porannych rytuałów modliłem się do Niego przed
pójściem spać, prosząc, żeby objął Swoją opieką wszystkich członków mojej
rodziny. Potem spokojnie zapadałem w sen. Nie miałem wtedy pojęcia, że te trzy
elementy mojego wychowania – miłość moich rodziców do Boga, nauki
chrześcijańskie i mój własny rozwój religijny - staną się podstawą do poszukiwania
zbawienia, trwającego przez całe moje życie. * * * Wczesne lata
mojej egzystencji były bardzo przyjemne, beztroskie i przewidywalne. Chodziłem
do szkoły, poświęcając moim nauczycielom i pracom domowym wymagany poziom
skupienia. Pozostałą uwagę i cenny czas przeznaczałem dla przyjaciół i na ulubione
zajęcia rekreacyjne. Nigdy nie przyszło mi na myśl, nawet przez sekundę, że te
rzeczy zasadniczo się zmienią, gdy dobiegnie końca moje dzieciństwo, ten dar od
Boga, i otworzy się przede mną nowa, radykalnie inna strona egzystencji. Dzień,
który zaznaczył koniec mojej wiosny życia przypadł w chwili, gdy otrzymałem
wyniki końcowych egzaminów ze szkoły średniej. Pamiętam go doskonale. Z jakichś powodów, których nie
potrafię zgłębić, wyniki te były publikowane w codziennych gazetach. Ku mojemu
radosnemu zdziwieniu znalazłem w nich swój numer. Z sukcesem ukończyłem szkołę
średnią, przynajmniej, jeśli chodzi o gazety. Tryskając radością i poczuciem
zwycięstwa pobiegłem do domu, żeby oznajmić to ojcu. Nie przerywając swoich
zajęć, skomentował to tak: „Musiałeś spojrzeć na nieodpowiedni numer albo do
gazety wkradł się błąd.” Chociaż
przyzwyczaiłem się do tego, że nikt nie bierze mnie na serio ani nie darzy
szacunkiem, na który moim zdaniem zasługiwałem, to pomyślałem, że przypadkowa
uwaga taty, mówiąc delikatnie, wydaje się niewiarygodna. Sytuacja się wyjaśniła
podczas obiadu, ale dopiero po tym, jak moi bracia sami to sprawdzili i doszli
do jednoznacznego wniosku, że naprawdę ukończyłem szkołę średnią – jakkolwiek
niewiarygodne mogło się im to wydawać. Od tego momentu sprawy zaczęły
przebiegać bardzo intensywnie i były naznaczone zemstą, co w sposób brutalny
przebudziło mnie z dziecinnej drzemki. Dawno
temu postanowiłem, że będę studiował matematykę i zostanę inżynierem, idąc w
ślady mojego starszego brata. W matematyce fascynowało mnie zawsze jej
nieskomplikowane wyzwanie i brak niejasności. Wpływ na tę decyzję miał ogólnie
przyjęty wówczas pogląd, że należy zostać lekarzem lub inżynierem, ponieważ
inne zawody są postrzegane jako zdecydowanie mniej pożądane. Więc kiedy ojciec
zapytał mnie o moje przyszłe plany, odpowiedziałem mu bez wahania, że chcę
studiować matematykę, fizykę i chemię w koledżu dla juniorów, a później iść na
politechnikę. Mój ojciec, będąc człowiekiem małomównym i nie przyzwyczajonym do
dyskusji, powiedział do mnie wówczas: „Zostaniesz lekarzem, ponieważ w tej
rodzinie nie ma jeszcze lekarza.” W tym wypadku
powiedział o wiele za dużo. Nie zwykł dzielić się z dziećmi szczegółami swoich
racjonalnych decyzji, a zwłaszcza z najmłodszym synem. Należał również do osób,
które ‘wiedzą lepiej’. Uświadomiłem sobie wtedy, że moje przeznaczenie zostało
definitywnie i bezceremonialnie przypieczętowane. Tylko czas mógł przynieść
wyniki, dobre lub złe. Kolejny skomplikowany i niepokojący problem polegał na
tym, że w Chittoor nie było koledżu. Więc chociaż miałem zaledwie 14 lat, musiałem
przenieść się do innego miasta, porzucić przyjaciół i dom rodzinny. Nie
wiedziałem, że to nowe miasto wywrze fenomenalny wpływ na moje życie i nada
znaczenie decyzji podjętej przez ojca. * * * Tirupathi,
położone 40 mil od Chittooru, było wtedy najbliższym miastem z koledżem zapewniającym
wyższe wykształcenie. Myśl o kontunuowaniu edukacji w Tirupathi wywołała moją
ekscytację, ponieważ było to i jest najświętsze miejsce w naszym stanie, jeśli
nie w całych Indiach. Zgodnie z wierzeniami hinduistycznymi, Pan Wenkateśwara,
inkarnacja Mahawisznu, znany również pod imieniem Baladżi, uczynił z Tirumali
Swoją stałą siedzibę, obdarzając to miasto niezwykłą świętością, podobną do tej
jaką posiada Jeruzalem i Mekka. Tirumala leży na wysokości 3500 stóp, na
szczycie najwyższego z siedmiu otaczających ją wzgórz. Znajduje się tutaj wspaniała
świątynia uważana za najświętszą w Indiach, wybudowana dla Pana Baladżi i
słynąca ze złotej, zdobiącej ją kopuły. Zanim wybudowano
drogę prowadzącą z Tirupathi do Tirumali, wielbiciele wędrowali po stromych
wzgórzach, aby otrzymać darszan Pana (widzenie Boga), mimo że wiązało
się to z ogromnym wysiłkiem fizycznym. Co roku świątynię odwiedzały miliony
ludzi młodych i starych, zdrowych i niepełnosprawnych. Chociaż jest wiele
świątyń większych od niej, mających piękniejszą architekturę i rzeźbienia, to
boskość umieszczonego w niej posągu zapewnia świątyni w Tirumali taką moc i sacrum,
że pozostaje ona najświętszym ośrodkiem religijnym w Indiach. W roku, w którym
przeprowadziłem się do Tirupati i rozpocząłem naukę w koledżu, byłem świadkiem
wielu doniosłych zmian w mieście i w świątyni. Powstał uniwersytet,
unowocześniono istniejący szpital i za astronomiczną cenę wybudowano piękną
widokową drogę, prowadzącą z Tirupati do Tirumali. Te zmiany spowodowały, że
Tirupati stało się najczęściej odwiedzanym świętym miastem w Indiach. Zdawały
się także odzwierciedlać mój wewnętrzny rozwój. Na moim osobistym
poziomie pojawiło się kilka znaczących zmian, scalających moje wewnętrzne
postrzeganie. Tirumala i wizyty w świątyni wzmocniły moją religijną postawę i
wywarły na mnie trwały wpływ. Każda wizyta w Tirumali i otrzymany darszan
Baladżiego wpływały uspakajająco na mój umysł i powoli zaczęły porządkować
panujący we mnie rozgardiasz. Poranna modlitwa i medytacja stały się żywotną,
integralną częścią mojego fizycznego i duchowego dobrostanu. Życie zdawało się
posiadać cel, a edukacja stała się raczej procesem prawdziwej nauki niż
ciężarem lub odpowiedzialnością. Pod wrażeniem moich postępów rodzice
nagrodzili mnie parą nowiuteńkich butów. Te nowe i
pozytywne okoliczności pomogły mi ukończyć koledż w randze najlepszego studenta.
Moje duchowe i religijne życie również się rozwijało, chociaż wciąż miałem
więcej pytań niż otrzymywałem odpowiedzi. Zacząłem jednak zdawać sobie sprawę,
że Wisznu, Rama, Kriszna, Wenkateśwara i Baladżi – a także każde inne imię –
wskazują na Najwyższego Boga, który całkowicie kontroluje początek, środek i
koniec wszystkiego na tym świecie. Było to dla mnie jedno z najbardziej
pocieszających, choć absolutnie zaskakujących objawień. Pomimo tego, że
ukończyłem szkołę z najlepszym wynikiem w klasie, to mając zaledwie 16 lat nie
posiadałem kwalifikacji wymaganych od studenta koledżu medycznego. W tym czasie
w Indiach uczęszczaliśmy przez pięć lat do szkoły podstawowej, przez sześć lat
do szkoły średniej i przez dwa lata do koledżu. To był warunek umożliwiający
wstęp do szkół zawodowych, takich jak medycyna i inżynieria. Poza tym należało
mieć co najmniej 17 lat. Żaden aspekt życia w Indiach nie jest odporny na
politykę i tak też było wtedy. Ojciec jednego ze zbyt młodych studentów był
wpływowym politykiem. Uzyskał wyrok sądowy uprawniający szesnastolatków do
rozmowy kwalifikacyjnej w szkole medycznej. To była straszliwa strata czasu dla
takich osób jak ja, ale mając słabą nadzieję, wszyscy wzięliśmy udział w
interview, jedynie po to, żeby przekonać się później, że przyjęto tylko jednego
z nas. Na szczęście ten rok spędzony na czekaniu na
wstąpienie do szkoły medycznej nie był całkowicie stracony. Zrekompensowałem go
sobie podnosząc swój poziom wiedzy literackiej. Jedną z moich ulubionych
nauczycielek była miła młoda kobieta o imieniu Prema, nauczająca angielskiego.
Zawsze zwracałem wielką uwagę na angielski, więc znowu zostałem najlepszym
uczniem w klasie. Nawet po skończeniu szkoły utrzymywałem z nią wzbogacającą
relację typu nauczycielka – uczeń. Namawiała mnie doczytania wszelkiego rodzaju
literatury, od Aldousa Huxleya po P. G. Wodenhousa[1].
Moimi dwoma ulubionymi autorami byli Thomas Hardy i Somerset Maugham, a
preferowaną książką Maughama Ostrze brzytwy. [Tytuł powieści pochodzi z
tłumaczenia wersetu z Katha Upaniszady, sparafrazowanego w książce jako
motto: „Trudno jest przejść po ostrzu brzytwy. Zatem mędrzec może powiedzieć,
że droga do zbawienia nie jest łatwa.”] To wystawienie się na nieakademicką
literaturę nie tylko poszerzyło moje myślenie, ale również dało mi głębszy
wgląd w kaprysy życia. Żeby dostąpić oświecenia, zacząłem szukać duchowego
przewodnictwa. W tamtym czasie w Indiach było wielu swamich
i „świętych”. Jeden z nich przyciągnął moją uwagę. Każdego roku wygłaszał
dyskurs poświęcony Bhagawad Gicie, a ściślej naukom Pana Kriszny, skierowanym
do Ardżuny i poświęconym zagadnieniom odnoszącym się do samej esencji życia.
Nie potrafiłem odgadnąć czy mój entuzjazm do tych dyskursów wynikał z jego
doskonałej znajomości języka angielskiego czy też z wyjątkowości nauk Gity.
Wygłaszał je latem, na zewnątrz, w publicznych miejscach. Pewnego wieczora, w
chwili, gdy rozpoczął prelekcję, niebo zasnuło się mrokiem. Z wielką prędkością
zaczęły się gromadzić czarne chmury i każdy obecny tam słuchacz mógł bez trudu
przewidzieć nieuniknioną ulewę. Jednak ten swami zaczął śpiewać OM – jak
pomyślałem, w zamiarze rozpędzenia chmur i przejęcia kontroli nad żywiołami.
Mimo to zaczęło ostro padać i ludzie się rozeszli. Nawet dzisiaj nie znajduję
uzasadnienia dla jego postępowania. Starał się zapanować nad siłami przyrody, a
jego wysiłki okazały się nieskuteczne. To mnie zraziło do słuchania jego następnych
nauk. Nie zniechęcony moim niesmakiem, ów swami
wyświadczył mi wielką przysługę, wprowadzając mnie w Bhagawad Gitę. W tamtych
czasach moja postawa duchowa charakteryzowała się raczej dociekliwością niż
chęcią praktykowania. Jedynie częściowo interesowałem się istotą życia. Ale przyswoiłem
sobie podstawowe koncepcje dotyczące Atmy, tej iskry boskości w każdym z nas.
Ciało przypomina starą koszulę, którą można bez trudu zmienić, ale iskra
boskości pozostaje wieczna. Zacząłem sobie zdawać także sprawę, że śmierć nie
jest końcem, lecz raczej początkiem nowego życia. * * * W roku po moich
siedemnastych urodzinach dostałem się bez trudu do szkoły medycznej, którą sam
sobie wybrałem. Usytuowana w Wishkapatnam, jest jedną z najstarszych i
najbardziej prestiżowych szkół w całym stanie. Po raz pierwszy mieszkałem w
odległości 500 mil od rodziny. Na początku czułem się bardzo samotny. Stopniowo
jednak przyzwyczaiłem się do życia w akademiku i zacząłem się koncentrować na
studiach. W tamtych czasach, jeśli ktoś taki, jak ja, pochodził z klasy
średniej to był zbyt biedny, w ocenie rządu, żeby się utrzymać, a zbyt bogaty,
żeby dostać stypendium. W szkole medycznej nie można było pracować i studiować,
wykluczało to bezrobocie i struktura płac. Mój jedyny sposób
utrzymania się w tamtych czasach wynikał z łaski i hojności moich bliskich.
Chociaż mieli skromne pensje i musieli dbać o własne rodziny, to mój najstarszy
brat, a potem mój drugi brat, wspomagali mnie. Czuję się wzruszony
przypominając sobie poświęcenie najstarszego brata, wysyłającego mi co cztery
tygodnie 100 rupii ze swojej miesięcznej pensji, wynoszącej 250 rupii. To
sprawiało, że na potrzeby ich domów pozostawało bardzo mało środków. Szkoła medyczna wymagała ciężkiej pracy i długich godzin
studiowania. Jednak, w miarę jak rosły przeszkody, moja wiara w Pana Baladżi stawała
się coraz silniejsza. Poranne modlitwy i medytacje dodawały mi sił i energii
potrzebnych każdego dnia do ukończenia pięcioletnich studiów medycznych, a
potem ogólnego szkolenia chirurgicznego, trwającego przez następne trzy lata. Chociaż ojciec
wybrał mi karierę, to pchałem ją energicznie i intensywnie do przodu, pragnąc
osiągnąć sukces. Jednak moje duchowe poszukiwania dawały mi niewiele odpowiedzi
i budziły kolejne, przebiegające mi przez głowę pytania. „Kim jestem? Jaki jest
cel życia? Gdzie znajduje się początek a gdzie koniec?” Chociaż nigdy nie zwątpiłem
w istnienie Boga, to nie potrafiłem bez oporów zaakceptować nędzy i cierpienia
niewinnego siedmiolatka umierającego na nowotwór mózgu, ani 55-latka
odchodzącego z powodu nagłego ataku serca. Szczególnie szokująca okazała się
dla mnie przedwczesna śmierć mojej dziesięcioletniej siostrzenicy. Nie mogłem
się pogodzić z jej stratą. Była piękna i
inteligentna. Śmierć okazała się kolejnym aspektem życia, który bardzo mnie poruszał.
W latach poświęconych zdobywaniu wiedzy opisałem niezmienną cechę ukrytą w samej
śmierci. Nawet po otrzymaniu dyplomu chirurga i będąc narażony na śmierć
niektórych moich pacjentów, wciąż zastanawiałem się nad samą ideą śmieci. Na
szczęście moje zetknięcie się z naukami Pana Kriszny w Gicie zaowocowało
wiedzą, że śmierć nie jest czymś ostatecznym, lecz stanowi element stale
powtarzającego się cyklu. To stępiło jej złowrogie znaczenie. * * * Często spotykam
się z tym pytaniem co sprawiło, że zostałem chirurgiem. Dla większości
internistów nie jest to łatwa sprawa. Wielu lekarzy – niektórzy na ostatnim
roku studiów medycznych a inni podczas rocznego stażu ogólnego - ma problem
musząc zdecydować co powinni wybrać. Medycyna jest wymagającym zawodem. Jeśli
nie polubimy wybranej specjalizacji, to życie okaże się gorzkie. Dla mnie jednak
chirurgiczny aspekt zawodu, jeśli porównać go do terapii lekowej, wydawał się
czymś konkretnym, namacalnym i dynamicznym. Ludzie mylą
podarowaną mi przez Boga inteligencję i pewność siebie z arogancją. Owa kultywowana
często pewność siebie, będąca produktem wiary w Boga, wpędza mnie w kłopoty w
kontaktach z hierarchią akademicką. Oczywiście, do tego problemu dokłada się
moje całkiem spore ego. W ciągu tych lat w Indiach istniały jedynie trzy czy
cztery ośrodki szkolące kardiochirurgów. W każdym z nich wykładali ludzie
wyszkoleni w tradycji brytyjskiej, którzy, jak się okazało, byli zbyt sztywni i
bezlitośni dla mego wolnego ducha. Historycznie, w Indiach, nauczyciele
cieszyli się bardzo wielkim szacunkiem, a więź łącząca ich ze studentami była
niemal święta. Niestety,
fundamentalna brytyjska idea „Dziel i zwyciężaj” rozciągnęła się na wszystkie
dziedziny życia, w tym na edukację. Pragnąć zadowolić brytyjskich przełożonych,
przeciętni indyjscy profesjonaliści podważali swoją wzajemną uczciwość. Zamiast
zasłużyć sobie na szacunek i podziw, wymagali ich od nas. To całkowicie wykluczało
swobodne myślenie i redukowało edukację do dogmatów i maksym. Nauczyciel
górował nad studentami i brakowało tu miejsca na zachętę do dialogu i dyskusji. * * * Późne lata 1969 i wczesne lata 1970 były świadkami
wielkiej migracji indyjskich lekarzy do Stanów Zjednoczonych Ameryki, do tej naszej
ziemi obiecanej. Na szczęście dla mnie, mój szwagier i jego żona już tam byli.
Bardzo szybko zrozumiałem co to znaczy być ‘rybą wyjętą z wody’. Będąc lekarzem
i pragnąc zdobyć dwie wymagające specjalności, musiałem zgodzić się na to, że
życie mojej żony i moje zmieni się w balansowanie na linie. Chciałem zostać
kardiochirurgiem, a to wymagało siedmiu lat rygorystycznego treningu. Żona
pragnęła specjalizować się w położnictwie i ginekologii, surowej czteroletniej
gehennie. Mój harmonogram treningów chirurgicznych polegał na tym, że co drugi
dzień i naprzemiennie w weekendy musiałem być na dyżurze. Mając dyżur wyznaczony
w dniu powszednim szedłem do szpitala na 7:00 rano i wracałem do domu
następnego dnia wieczorem. Podobne było w weekendy. Szedłem do szpitala w
sobotę rano i wracałem do domu w poniedziałek wieczorem. Nie było niczym nadzwyczajnym,
że rezydent na oddziale chirurgii pracował po 120 i po 130 godzin na tydzień.
Harmonogram operacji oznaczał, że spędzałem co drugą noc i co drugi weekend w
szpitalu. Będąc na dyżurze mogłem mieć nadzieję na 4 godziny przerywanego snu.
Przez siedem lat szkolenia kardiochirurgicznego było to nieuniknione. Moja żona
pracowała co trzecią noc i co trzeci weekend, a to oznaczało, że mogliśmy
spędzać ze sobą jedynie jeden weekend na sześć tygodni. Moi znajomi bardzo się
zdziwili, gdy żona zaszła w ciążę z naszym pierwszym dzieckiem, Aparną. Dawałem sobie
radę z fizycznym napięciem w pracy. Jednak na początku zaadoptowanie się do
nowego stylu życia i rutyny było wielkim wyzwaniem. Przyzwyczajanie się do
amerykańskiego ‘angielskiego’ i stosowanych w nim zwrotów było bardzo
frustrującym doświadczeniem. Ale po przeczytaniu odpowiedniej ilości
amerykańskiej literatury i obejrzeniu dużej ilości amerykańskich filmów, udało
mi się zminimalizować problemy z codzienną komunikacją. Dostosowanie się
do amerykańskiego systemu praktyk lekarskich było zupełnie innym doświadczeniem.
Miałem rozległą teoretyczną wiedzę chirurgiczną. Jednak zderzałem się z
poważnymi ograniczeniami podczas prób jej stosowania i interpretowania. Czułem
się doskonale w klinicznych sytuacjach wymagających fizycznych ustaleń i
posługiwania się kliniczną intuicją. Moi pacjenci i ich rodziny lubili mnie za
empatię i za to co nazywamy ‘dobrymi manierami’. Moją główną wadą była
nieumiejętność stosowania w praktyce wyrafinowanych danych laboratoryjnych,
będących dla mnie zagadką. Sumując, pierwsze
dwa lata szkolenia były ekscytujące, fizycznie wymagające, a emocjonalnie
niezmiernie denerwujące. Musiałem zasypać ogromną przepaść dzielącą mój
tradycyjny wschodni styl praktykowania od współczesnego zachodniego traktowania
do tej sprawy. Gdy wypracowałem sobie systematyczne podejście do rozwiązywania
problemów klinicznych, byłem w stanie dobrze funkcjonować. Mount Sinai Hospital, gdzie spędziłem dwa pierwsze lata i Long Island Jewish Hospital, gdzie
spędziłem ostatnie pięć lat rezydentury, były wyjątkowymi instytucjami
akademickimi. Chociaż bardzo ciężko pracowałem i doskonale opiekowałem się
pacjentami, to swój niezwykły trening zawdzięczam obu tym instytucjom i ich
wspaniałej załodze. To powszechnie
znany fakt, że aby studiować w zagranicznej szkole medycznej, przetrwać i
ukończyć wymagającą specjalizację, taką jak kardiochirurgia, trzeba być lepszym
od miejscowych studentów, zaznajomionych z systemem. W czasie tych burzliwych
lat poranna medytacja i modlitwa pomagały mi rozpoczynać dzień z odnowionym
wigorem i entuzjazmem. W portfelu nosiłem zdjęcie Pana Baladżi. Moja wytrwała
wiara w Niego pomogła mi przejść przez to wszystko. Pobłogosławił nas drugim
dzieckiem, synem Sandżajem. * * * Na siódmym i
ostatnim roku mojego treningu wydarzyły się dwie bardzo ważne rzeczy. Po
pierwsze, zostałem lekarzem prowadzącym na oddziale kardiochirurgii w Long Island
Jewish Hospital. Po drugie, przez rozpoczęciem nowej pracy mogłem pojechać na
pięć tygodni do Indii. Ten nowy angaż był dla mnie błogosławieństwem, ponieważ
jedynie jeden lub dwóch lekarzy na dziesięciu z tych, którzy ukończyli
szkolenie kardiochirurgiczne, może praktykować na kardiochirurgii stacjonarnej.
Podróż do Indii była błogosławieństwem, ale miała też swoje ciemne strony.
Kontakt z rodzinnym krajem, po siedmiu latach nieobecności, wywołał we mnie
ostry szok. Spotkając ludzi, których znalem wcześniej, nie miałem im nic do powiedzenia.
Dzieci zmieniły się w dorosłą młodzież, a dorośli w osoby starsze. Niby
przypadkiem, lecz wygodnie dla siebie zapomniałem, że większość Hindusów jest
bardzo biedna i żyje w niezmiernie trudnych warunkach. Zaszły tu radykalne
zamiany zarówno w sektorze społecznym jak ekonomicznym. Ponieważ była to moja
pierwsza wizyta od siedmiu lat, to przywiozłem prezenty dla wielu członków
rodziny. Celnik na lotnisku w Kalkucie okazał się nieczuły i niegrzeczny.
Nałożył wysokie cło na przywiezione przeze mnie podarunki. Byłem zmuszony
zostawić je na lotnisku, ponieważ nie przewidziałem tak wygórowanych opłat za
zwykle rzeczy. Na szczęście następnego dnia pospieszył mi na ratunek brat.
Wniósł wymaganą opłatę i odebrał je. Po siedmiu latach nieobecności w kraju
było to grubiańskie powitanie. Zapomniałem także, jak bardzo są tu zatłoczone
ulice, jak brudne chodniki oraz jak wątli i wychudzeni są ludzie. Uporanie się
z rzeczywistością Indii, którą na tak długo zostawiłem za sobą, zajęło mi tydzień. Odzyskałem spokój
i pogodę ducha dopiero po przyjeździe do Tirumali. Wieczory były tam
orzeźwiająco chłodne i po raz pierwszy od przyjazdu mogłem wędrować u podnóży
gór nie obawiając się, że zostanę przejechany przez autobus lub tira. Poranne darszany
Pana Baladżi były duchowo tak satysfakcjonujące, że wszystkie inne niewygody
straciły swoje znaczenie. Spokój i czystość przenikające to święte miejsce były
zaraźliwe i porywały mnie. Niestety nie
mogłem nie zauważyć szerzących się w Indiach korupcji i faworyzowania. Należało
znać wpływowych urzędników lub szastać pieniędzmi, żeby osiągnąć swój cel.
Wokół ‘korupcji i wpływów’ obracały się ważne czynniki indyjskiej kultury i
produktywności. Wykorzystywali to w pełni politycy i bogacze, podczas gdy klasa
średnia i biedacy tolerowali tę sytuację, nie mając innego wyboru. Zawsze to
przeczuwałem, ale podczas tej wizyty czułem się oblężony przez społeczne
zło. Było na to wiele
przykładów. Istniały długie listy osób czekających na każdy zaplanowany lot.
Gdy jest się kimś ważnym, to jego nazwisko w tajemniczy sposób wskakuje nagle
na pierwsze miejsce takiej listy. Potrzeba także kilku miesięcy, a czasami
nawet lat, na podłączenie w domu telefonu stacjonarnego. Jeśli ma się
odpowiednie kontakty społeczne, to ten proces może trwać wyjątkowo krótko. W
upalny dzień szedłem chodnikiem wypełnionym żebrakami odzianymi w łachmany i
nagle wszedłem do bogato umeblowanego i klimatyzowanego holu pięciogwiazdkowego
hotelu. Ruch na ulicach był nieuporządkowany, wypełniony kłębami gęstego,
ciemnego dymu wydostającego się z rur wydechowych i ogłuszającym hałasem
nieustannego trąbienia. W przeciwieństwie do tego sale jadalne w
pięciogwiazdkowym hotelu były chłodne i ciche, z nieskazitelnie ubranymi
kelnerami odgadującymi każde życzenie klienta. Pod koniec posiłku, kiedy na
naszym stole pojawiły się błyszczące, srebrne naczynia wypełnione wodą i
plastrami lemonki, mój zawsze pomocny brat powiedział mi dyskretnie, że umieszczona
w nich woda jest przeznaczoną wyłącznie do mycia rąk. Nie mogłem przestać
myśleć o setkach osób czekających na ulicy w kolejce, żeby dostać swój skromny
przydział wody z pojedynczego kranu. Podczas tego pobytu odwiedziłem szpital ogólny i
szpital kolejowy w Madrasie. Te dwa szpitale wykonują rutynowo operacje
kardiologiczne. Wielkie wrażenie wywarła na mnie zdolność adaptacji i
pomysłowość tamtejszych chirurgów. Byli bardzo wydajni, pomimo poważnych
ograniczeń technologicznych. Nie mogłem jednak nie zauważyć, że ich pacjenci
pochodzili z biednych i średnich klas społecznych. Większość z nas zdaje sobie
sprawę, że choroby przekraczają sztucznie wytyczane granice i że osoby zamożnie
nie są odporne na choroby serca. Lecz kiedy bogaci i okresowo wpływowi politycy
w Indiach wymagają operacji kardiologicznej, to zwyczajowo udają się do
Wielkiej Brytanii lub do Stanów. To nastawienie niewątpliwie spowalnia
techniczny rozwój kardiochirurgii w Indiach. Problem komplikuje dodatkowo fakt,
że rząd wciąż próbuje zaspokoić podstawowe ludzkie potrzeby, starając się zapewnić
obywatelom żywność, dach nad głową i ubrania, wciąż niewystarczająco dostępne
dla większości. W czasie tej
podróży do Indii podjąłem ważną decyzję: będę tu wracał w regularnych odstępach
czasu, a nie tylko co siedem lat. Siedzący obok mnie w samolocie lecącym do
Nowego Jorku Niemiec uświadomił mi pewne powszechne przekonanie mówiąc: „Nigdy
nie zrozumiem Hindusów. Są najeżdżani i ograbiani przez obcokrajowców, a jednak
nie okazują im wrogości. Są najbiedniejsi, a mimo to wydają się być bardzo szczęśliwi,
wbrew biedzie.” Chociaż większość
Hindusów rzeczywiście żyje w nędzy, to posiadają w sobie poczucie zadowolenia,
płynące z prawdziwej wiary w przeznaczenie i religię. Jeśli chodzi o mnie, to
zostawiłem ojczyznę za sobą. Czuję jednak, że ten rodzaj myślenia wciąż stanowi
integralną część mojego sposobu rozumowania. * * * Po powrocie z
Indii, zgodnie z planem, zacząłem pracować jako lekarz prowadzący w Long Island
Jewish Hospital. Pierwsze trzy lata zapewniły mi doskonałe podstawy do kariery.
Stałem się zawodowcem, zarówno w wykonywaniu zabiegów kardiochirurgicznych jak
i w nauczaniu tej sztuki. Cieszyłem się swoją pracą i wkrótce zasłużyłem na
szacunek kolegów oraz na wdzięczność pacjentów i ich rodzin. Mimo to byłem
młodym członkiem oddziału, więc moja pozycja nie ulegała zmianom, a przyszłość
stawała się niepewna. Z trudem znosiłem także długie i ostre zimy w Nowym
Jorku. Dlatego z zadowoleniem przyjąłem propozycję pracy w Southern California Kaiser Hospital w Los Angeles. Program
kardiologiczny w tym szpitalu posiadał wielki potencjał i wkrótce moja kariera
poszybowała w górę. W dwa lata po tym
jak przenieśliśmy się do Los Angeles, wybudowano przepiękną świątynię Pana
Baladżi na spokojnych i rustykalnych terenach Malibu. Żeby zachować jej autentyczność,
to główny posąg, a nawet architektów sprowadzono z Indii. Nie muszą mówić, że
ta świątynia stała się moim drugim domem. I chociaż tęskniłem za wielką
świątynia i oryginalnym posągiem Baladżiego w Tirumali, to czas, który
spędziłem w świątyni Malibu był wystarczająco satysfakcjonujący. Po tygodniu
ciężkiej pracy sobotnia poranna wizyta w świątyni przywracała mi zdrowy rozsądek
i dawała silę potrzebną na cały następny tydzień. Po pięciu latach
zostałem szefem kardiologii. W ciągu następnych trzech lat program kardiologiczny
w Kaiser Hospital był jednym z najobszerniejszych w południowej Kalifornii.
Zawodowo, mój rozwój był znaczący i ogromnie się cieszyłem swoimi obowiązkami.
Na poziomie osobistym doświadczane zmiany także były korzystne. Dzieci rosły,
czasami zbyt szybko, ale trzymały się właściwej drogi. Cofając się myślami do
tamtych czasów żałuję tylko, że nie spędzałem z nimi tyle czasu, ile pragnąłbym
spędzić. Mogłem im pomóc uzyskać głębszy wgląd w kulturę indyjską i w jej
zdumiewające duchowe dziedzictwo. Z łaską Pana, oboje stali się niezależnymi,
szanującymi się i kochającymi młodymi ludźmi. Czuję, że odbyłem
niewiarygodną podróż. Pochodząc z rodziny należącej do średniej klasy rolniczej
i zamieszkałej w niewielkiej południowej indyjskiej wiosce, dotarłem do mojej
obecnej pozycji wybitnego kardiologa w Los Angeles. Pomogła mi w tym ciężka
praca, szczerość i angażowanie się w zajęcia zawodowe. Jednak główną moją siłą
była niezachwiana wiara w Pana Baladżi. Lecz chociaż życie zawodowe i osobiste
spełniało moje marzenia, to głęboko w środku, w sumieniu, odczuwałem niepokojącą
niepewność. Na początku myślałem, że ma ona związek z powszechną nędzą i cierpieniem,
które zostawiłem w Indiach. Do rozproszenia tego procesu myślowego przyczynił
się brak poczucia winy i moje wrodzone wschodnie fatalistyczne myślenie.
Paradoksalny charakter owej duchowej pustki wciąż mi jednak dogryzał i
motywował do intensywnych poszukiwań spełnienia. „Nierzeczywiste nigdy nie istniało, nie istnieje
i nie będzie istnieć. Rzeczywisty jest zawsze obecny. Konkluzję odnoszącą się
do tych dwóch stwierdzeń poznają tylko znawcy Prawdy.”
- Bhagawad Gita
tłum.
J.C.
[1]P. G. Wodenhouse, a
właściwie sir Pelham Grenville Wodehouse (1881-1975) – brytyjski pisarz i
satyryk, autor cyklu humoresek o lordzie Bertamie Woosterze i jego błyskotliwym
kamerdynerze Jeevesie, uchodzących za arcydzieło angielskiego humoru.