Życie jest szansą… Skorzystaj z niej!
– cz. 8

Mój Swami i ja

Dr Choudary Voleti

PODRÓŻ PRZEZ ŚWIAT
   Rozmowy o Swamim zachęciły mnie do odwiedzenia wielbicieli Bhagawana żyjących w różnych częściach świata. Pokazałem Swamiemu piękną mapę pożyczoną ze Stowarzyszenia Samochodowego Ameryki i powiedziałem Mu, że chcę objechać całą kulę ziemską.  Swami to potwierdził: „Tak, powinieneś to zrobić.” Wskazywałem: „Swami, to jest Australia, to Nowa Zelandia, a dalej jest Ameryka Południowa i Środkowa.” Zanim dotarłem do Europy, Swami odrzekł: „Choudary, bardzo łatwo jest podróżować po mapie.” Odpowiedziałem: „Swami, dzięki Twojej łasce dokonam tego.” Bhagawan potwierdził:” Tak, dokonasz.” Gdy nadszedł czas wyruszenia w podróż, napisałem list do Sai Baby, w którym wymieniłem wszystkie miejsca do których zamierzałem dotrzeć. Nie wiedziałam, jak pisze się w telugu Perth i Los Angeles, więc napisałem te nazwy po angielsku. Pokazałem list Swamiemu i zacząłem go głośno dla Niego czytać. „Swami, to jest Nowa Zelandia, a to Perth w Australii.” Nim udało mi się przejść do następnego kraju, powiedział: „Choudary, ja także umiem czytać.” To naprawdę zamknęło mi usta.
    To było niesamowite. Ruszałem w podróż po świecie. Wyleciałem z Madrasu do Singapuru, a potem do Nowej Zelandii, Australii, Los Angeles, Miami, San Diego, do Ameryki Środkowej, Republiki Dominikany, do Frankfurtu i pięciu innych miast niemieckich oraz do trzech miast włoskich. Dzięki łasce Swamiego nigdy się nie spóźniłem na lot, nigdy nie musiałem czekać z rodziną na lotnisku i nigdy nie musiałem się martwić o to, gdzie się zatrzymam. Taka jest więź łącząca nas ze Swamim. Posiadamy ją wszyscy, będąc jedną rodziną. Bez względu na to czy był to Sztokholm, Mediolan czy San Diego, ktoś czekał na mnie na lotnisku, trzymając w ręku napis: ‘Sai Ram dr Voleti. Witamy.’ Wsiadałem do samochodu i słuchałem bhadżanów. Organizacja była doskonała. Czekali na mnie tłumacze. W Niemczech i we Włoszech mówiono trochę po angielsku, ale w Moskwie i St Petersburgu musiałem o tym zapomnieć – o angielskim nie mogło być mowy!
   Opowiadam o Swamim od 15 lat. Na początku było to trudne, bo niełatwo jest o Nim opowiadać. W ciągu tych lat wypracowałem sobie jednak pewne podstawowe zasady. Po pierwsze, nie mówię o Swamim i nie udzielam żadnych informacji, dopóki ktoś mnie o Niego nie zapyta. Nie starajcie się dowiedzieć, dlaczego. Po drugie, jeśli ktoś zadaje mi pytanie, mówię wyłącznie o własnych doświadczeniach lub o doświadczeniach, których byłem świadkiem. Opierając się na tych zasadach, dzielę się wszystkim, co miałem szczęście przeżyć.  
    Moim problemem, jeśli chodzi o mówienie o Swamim, jest to, że mogę o Nim opowiadać bez końca. Gdy przebywałem w Centrum Sai w Dublinie, doszło do zabawnego incydentu. Powiedziałem panu, który zorganizował to spotkanie, żeby wyznaczył mi limit czasu, bo w przeciwnym razie będę z radością rozprawiał o Babie godzinami. Ów gentleman był mądrym człowiekiem. Powiedział: „Czy wie pan doktorze, że dzisiaj mamy równonoc, najdłuższy dzień w roku? Słońce zajdzie dopiero po 23:00. Teraz jest dopiero 20:00, więc może pan mówić o Bhagawanie tak długo jak zechce.” Zasugerował, że gdybym skończył o 4:00 rano, bo odwiezie mnie prosto na lotnisko, skąd wyruszę z powrotem do Londynu, swoim 35 lotem!
  Wielbiciele z krajów, które odwiedziłem, mieli jedną wspólną cechę charakteru - niezaspokojony głód słuchania opowieści o ich ukochanym Sai Babie.  Audiencja składała się z ludzi w różnym wieku i różnego pochodzenia, którzy nigdy nie czuli się zmęczeni! Pamiętam pewien incydent z Niemiec. Moje wystąpienie było tłumaczone z angielskiego na niemiecki i jak to z tłumaczeniami, skracało czas mojego wystąpienia o połowę. Organizatorzy czuli, że powinienem przemawiać dwie godziny, zamiast jednej, jak przewidziano na początku, z przerwą po 60 minutach. W zasadzie nie jestem zwolennikiem przerw, ponieważ zaburzają ciąg moich myśli. A ponadto ponowne zebranie słuchaczy pochłania mnóstwo czasu. Gdy wyraziłem tę opinię, okazało się, że organizatorzy obawiają się, że nie wszyscy wysiedzą dwie godziny. Delikatnie nalegałem. Czy uwierzycie, że przez dwie godziny nikt się nie ruszył? Uczynili to dopiero po piętnastominutowej sesji pytań i odpowiedzi. Na całym świecie panuje takie samo niezaspokojone pragnienie słuchania opowieści o Swamim.
   W Sztokholmie moją gospodynią była Kumkum, wieloletnia wielbicielka Swamiego. Znałem ją tylko z e-maili jako edytorkę czasopisma publikującego niektóre z moich wystąpień. Gdy poinformowałem ją, że wybieram się do Sztokholmu, oświadczyła, że byłaby szczęśliwa mogąc mnie gościć u siebie, ale byłoby to nieodpowiednie ze względu na jej męża, który nie wierzy w Swamiego. Upewniła mnie, że sztokholmska rodzina Sai doskonale się o mnie zatroszczy. Gdy znalazłem się w Sztokholmie, miejscowa wielbicielka, będąca wiceprzewodniczącą Centrum Sai, przyszła się ze mną przywitać i powiedziała, że po krótkim spacerze zawiezie mnie do domu mojej gospodyni, która mówi doskonale po angielsku i jest wspaniałą przewodniczką. Po godzinnym zwiedzaniu miasta zawiozła mnie do uroczego miejsca. Pierwszą rzeczą jaką tam zobaczyłem był dom z flagą indyjską trzepoczącą na wietrze.  
  To mnie zaskoczyło i zacząłem się zastanawiać, gdzie mnie ta kobieta przywiozła. Otworzyły się drzwi i stanęła w nich pani ubrana nienagannie w tradycyjne sari i odpowiednie klejnoty. Pomyślałem, że tą panią jest Kumkum. Nie miałem pojęcia, że jej mąż jest ambasadorem indyjskim w Szwecji. Zaprosiła mnie do środka mówiąc, że nie ma się o co martwić i że chce sprawdzić, jak zareaguje na to jej małżonek. Jak się okazało, był czarującym gospodarzem. Dyplomaci nie prowadzą samochodów, więc mieli szofera. Mieliśmy udać się pociągiem na pobliską wyspę. Mąż Kumkum zawiózł nas jednak osobiście na stację, a potem przywiózł z powrotem do domu. Kumkum nie mogła w to uwierzyć i była bardzo szczęśliwa.
    Stamtąd udałem się do Sankt Petersburga i do Moskwy. W Sankt Petersburgu przebywało wtedy około 450 wielbicieli Swamiego z całego dawnego ZSRR. Trudno w to uwierzyć, ale przez te cztery dni doskonale się mną opiekowali, przygotowując proste wegeteriańskie posiłki i kanapki. Przyjechali po mnie na lotnisko, wsadzili do auta i obwieźli po mieście.
   Podczas tych podróży opowiadałem głównie o moich doświadczeniach ze Swamim. Czasami jednak moi gospodarze aranżowali otwarte spotkania poświęcone duchowości i medycynie. Tak właśnie się stało w Republice Dominikany. W całym mieście rozwiesili plakaty z dużym zdjęciem Swamiego i z moim w małym formacie. Widniał pod nimi napis: „Kardiolog opowiada o Swamim i medycynie. Zapraszamy wszystkich.” Mieli dwóch tłumaczy. Mówiłem po angielsku. Jeden z panów tłumaczył moje słowa na hiszpański, a drugi na francuski dla osób pochodzących z Haiti. Te dwa kraje – Republika Dominikany i Haiti – pozostają ze sobą w stanie wojny, a jednak przybyli tu również wielbiciele Sai Baby z Haiti. Gdy skończyłem mówić, zaczęli zadawać mi pytania. Pierwsze było bardzo proste. Poproszono mnie żebym przyjrzał się jakieś kwestii medycznej. Zgodziłem się. Drugie pytanie, a właściwie stwierdzenie, było niezwykle konstrukcyjne: „Chcielibyśmy, żebyś wygłosił ten wykład w kilku naszych koledżach medycznych.” Trzecia osoba wstała i powiedziała: „Jestem bardzo szczęśliwa słysząc, że lekarze się zmieniają. Kiedy możemy się spodziewać takiej zmiany w politykach?” Zapanowała cisza. To było otwarte spotkanie i zaangażowana w nie była Organizacja Sathya Sai. Spojrzałem na zdjęcie Swamiego i powiedziałem: „Proszę pani, nikt nie myślał, że lekarze się zmienią, a obecnie ponad 70% lekarzy wierzy w Boga. Jestem optymistą. I chociaż może nie dojdzie do tego za mojego życia ani pani, to myślę, że politycy również się zmienią. Może za życia naszych dzieci.”
   Podczas tych podróżny byłem nie tylko wielbicielem Swamiego, ale także turystą. Będąc w Rzymie odwiedziłem Watykan. W Bazylice św. Piotra doskonale wyeksponowano pierwszą Pietę Michała Anioła. Czyste piękno tej naturalnej wielkości rzeźby przedstawiającej bezwładne, pozbawione życia ciało Jezusa w ramionach Marii Magdaleny, przykuwa powszechną uwagę. Chociaż Michał Anioł wyrzeźbił jeszcze sześć innych piet, to ta pierwsza jest wyjątkowa. Postać Jezusa nie kojarzy nam się z zimnym marmurem, w którym została wyrzeźbiona, a smutek i współczucie, subtelnie rysujące się na twarzy Marii Magdaleny, odzwierciedlają ból i sympatię całego świata. Chociaż nie miałem przy sobie statywu, ułatwiającego robienie zdjęć w słabym świetle ani nie mogłem użyć flesza, ponieważ statua była zamknięta w szklanej klatce - to i tak je zrobiłem. Ku mojemu zachwytowi okazało się, że rolka filmu, którą przywiozłem do Los Angeles jest tak wyraźna, że udało się powiększyć fotografię do wielkości prawie 193 cm, zachowując jej jasność i ostrość. Podczas mojej następnej podróży do Indii umieściłem tę powiększoną fotografię w pięknie zdobionej ramie. W tym czasie Swami był w Brindawanie. Pewnego popołudnia, gdy wychodził po bhadżanach z Ramesh Hallu, zastąpiło Mu drogę dwóch ludzi z Seva Dal trzymających to zdjęcie, zalane w tamtym momencie promieniami zachodzącego słońca. Ukląkłem modląc się, żeby je obejrzał. Ku mojej radości Swami zatrzymał się przez fotografią i zaczął się jej się uważnie przyglądać. Opowiedziałem o niej Swamiemu i wskazałem na współczucie i miłość malujące się na twarzy Marii Magdaleny.  Wyznałem Mu, że przypominają mi one o Jego uniwersalnym współczuciu i miłości. Czułem satysfakcję widząc, że Swami zauważył moje starania. Nagrodził je wszechwiedzącym uśmiechem i padnamaskarem. Kiedy zapytałem Go, czy mogę umieścić pietę pod centralną kopułą szpitala, wyraził na to Swoją zgodę. Rozmyślałem potem nad znaczeniem tego incydentu. Z mojej perspektywy Swami jest wszędzie. Jednak ujrzenie miłości i współczucia na twarzy Marii Magdaleny, będącej dziełem Michała Anioła sprzed 500 lat, takich samych jakie Bhagawan okazuje każdej żywej istocie, wzmocniło moje przekonanie, że gdy mówimy o Boskości, to czas i przestrzeń okazują się rzeczywiście relatywne.

AKCJA, REAKCJA I ICH ECHO

   Wiele nauk Swamiego ma bardzo praktyczny charakter. W Swoich dyskursach Swami regularnie przypomina nam o stosowaniu Jego nauk na co dzień. Jeśli wykorzystujemy je tylko w Puttaparthi, to stajemy się wielbicielami na pół etatu. Starajmy się zostać wielbicielami pełnoetatowymi.
  To było dla mnie trudne. Wprowadzanie w życie nauk Swamiego w Puttaparthi okazywało się o wiele prostsze niż w Los Angeles. Zajęło mi to dłuższą chwilę, ale powoli zacząłem je stosować również poza Indiami. Na początku trochę się martwiłem, że ludzie mnie nie zrozumieją. Przeżyłem jednak miłe zaskoczenie widząc, że wiele osób uspakaja myśl, że istnieje Ktoś, Kto wznosi się ponad nimi. Dlatego w krajach zachodnich nazywałem Go „Człowiekiem na górze”. Istnieje powszechne przekonanie o istnieniu Boga, niezależne od różnic religijnych i jeśli tylko o tym pamiętamy, wszystko staje się proste.
     Swami często nam powtarza: „Ja jestem Bogiem i ty jesteś Bogiem. Lecz ja to wiem, a ty nie.” Starając się w pełni zaaprobować tę podstawową prawdę, rozpoczynamy wewnętrzną podróż, podczas której dowiadujemy się, kim jesteśmy i w jaki sposób możemy pozostawać ze sobą w tak wielkiej zgodzie, by budząc się rano móc spojrzeć w lustro i poczuć się dobrze na widok tego, co widzimy. W tym właśnie pomaga nam Swami. Bardzo nam pomaga. Musimy jednak chcieć przyjąć Jego pomoc. Gdy zaczynamy dowiadywać się coraz więcej o Swamim lub zgodnie z moim określeniem, gdy wchodzimy na Jego orbitę, coraz łatwiej jest nam to zaakceptować. Nie sądzę jednak, aby było to takie proste. Myślę, że jest to również wynik kumulacji wszystkiego, co wydarzyło nam się nie tylko w tym życiu, ale także w wielu poprzednich egzystencjach.
   Stąd bierze się wielkie pytanie: skoro wszystko jest z już góry ustalone, to gdzie tu miejsce na wolną wolę człowieka? W moim przekonaniu wygląda to tak: Bóg daje nam kawałek ziemi i pozwala nam ją obsiać czym chcemy - nasionami mango i zebrać mango, lub marihuaną i zebrać marihuanę. Na tym polega wolna wola. Jego łaska jest zawsze z nami, musimy tylko zrobić z niej użytek. I to jest właśnie moment, w którym się spóźniamy na statek. W takiej chwili powinniśmy nie tylko skorzystać z Jego łaski, ale co równie ważne, skorzystać z niej odpowiednio. Istnieje wiele wspólnych punktów pomiędzy tym, co mówi Swami i tym, z czym się stykam w praktyce chirurgicznej. Podczas operacji powtarzamy sobie, że nie istnieją neutralne posunięcia. Każdy nasz ruch może okazać się dla pacjenta zarówno dobrem jak zranieniem. W ten sam sposób, jak mówi Swami, zachodzą w życiu reakcje, ich następstwa i konsekwencje. Pewnego dnia tłumaczył nam, że istnieją trzy rodzaje reakcji. Niektóre czynione przez nas rzeczy przynoszą natychmiastowe skutki. Na przykład kalecząc się, od razu zaczynamy krwawić. Są też inne działania - strawienie zjedzonego pokarmu zajmuje nam trzy do czterech godzin, czyli efekt pojawia się po trzech lub czterech godzinach. Ostatni rodzaj reakcji wymaga o wiele więcej czasu - zasiane ziarno potrzebuje pięciu lat, żeby zamienić się w drzewo, a dziesięciu, żeby urodzić owoce. Tak więc niektórym naszym uczynkom potrzeba wielu lat, żeby osiągnąć spodziewany efekt. Zawsze go jednak osiągamy. Dlatego, zanim zaczniemy coś robić, zastanówmy się jakie skutki przyniesie to większej grupie osób. Nie chodzi tylko o to, żeby były dobre dla nas na krótką i na dłuższą metę. Powinniśmy wziąć także pod uwagę, czy okażą się pożyteczne dla innych. Niestety, stan w jakim obecnie znajduje się społeczeństwo sprawia, że myślimy tylko o sobie i o swojej rodzinie. Swami zawsze powtarza, że nasze postępowanie powinno przynieść dobro wszystkim zainteresowanym, a nie tylko nam. Starajmy się służyć bezinteresownie i nie być samolubni. Swami podkreśla znaczenie harmonii mającej łączyć nasze myśli, słowa i uczynki. Tę harmonię, wiążącą to co myślimy, to co mówimy i to co czynimy, nazywa małżeństwem – trikarana szuddhi. Jeśli nie istnieje między nimi zgoda, to życie traci sens. Możemy myśleć jedno, mówić drugie, a postępować jeszcze inaczej. Pracowałem ciężko, żeby wprowadzić tę zasadę w życie. Teraz, zanim coś powiem, najpierw dwa razy pomyślę co powinienem powiedzieć i nie mówię tego, dopóki nie jestem absolutnie pewny, że będę w stanie to zrobić. Jeśli poświęcisz na to minutę i zastanowisz się nad tym, będzie to miało bardzo daleko idące konsekwencje. Brzmi bardzo prosto, lecz osiągniecie znaczącej poprawy siebie jako ludzkiej istoty, jest niezmiernie trudne.
    Jak zawsze, Swami jest dla nas najdoskonalszym wzorem. W każdym Jego posunięciu przejawia się wyraźnie harmonia myśli, słów i uczynków. Kiedyś, gdy wchodziłem do pokoju interview, powiedział: „Chodź, palmo kokosowa.” Towarzyszące mi pielęgniarki zapytały Swamiego, dlaczego nazywa mnie palmą kokosową, skoro jestem takim sympatycznym człowiekiem! Swami wyjaśnił, że palma kokosowa jest bardzo pożyteczna, ponieważ każdą jej część można do czegoś wykorzystać.
    Z ust Swamiego nigdy nie wyszło niepotrzebne słowo. Myślenie, że Swami mówi coś pod wpływem chwili, nie mając nic na myśli, jest błędne.
  Sposób życia Swamiego jest dla naszych dusz wzorem na szczęśliwą i przynoszącą sukces egzystencję. Swami powtarza: „Moje życie jest moim przesłaniem.” Łatwo pomyśleć o tej wypowiedzi jako o ładnym, chwytliwym wyrażeniu, któremu nie trzeba przypisywać większego znaczenia. Jeśli jednak mamy często do czynienia z Sai Babą, to rozumiemy, że mówiąc „Moje życie jest moim przesłaniem”, ma na myśli dokładnie to. Swami prowadzi najprostsze życie z jakim kiedykolwiek się zetknąłem. Dam wam przykład. Pewnego dnia usiedliśmy wokół Niego. Szaty Swamiego są szyte według niezmiennego wzoru – mają trzy lub cztery guziki, dochodzące do szyi. Usunął jeden z nich i dał go nam do pooglądania. Chyba myśleliśmy, że są wykonane ze złota, a jeśli nie, to przynajmniej, że są nim pokryte. Całkowicie się myliliśmy. Był to prosty niklowy guzik. Za 10 rupii można ich dostać cały tuzin. W Swamim nie ma nic ekstrawaganckiego. Jedyną Jego ekstrawagancją jest bezkresna miłość, z jaką odnosi się do nas wszystkich.

NIENAGANNIE UCZCIWY DZIENNIKARZ       

  Znalazłszy się w kręgu Swamiego, miałem szczęście spotkać ludzi wykonujących odmienne zawody i zajmujących różnorodne pozycie w społeczeństwie. Jednym z nich jest Ted Henry, łagodny miś, jak nazywa go z miłością jego żona, Jody, oddana wielbicielka Swamiego. Ted - dziennikarz o nienagannej uczciwości, rzadko spotykanej w tych czasach - jest głównym komentatorem w stacji ABC, jednej z trzech głównych sieci informacyjnych w Stanach Zjednoczonych, nadającej z Cleveland w Ohio. Ted uważany jest za jedną z najbardziej rozpoznawalnych twarzy w tym stanie. Od ćwierćwiecza przekazuje widzom wieczorne wiadomości.
Kilka lat temu Jody zarejestrowała jedno z moich wystąpień w ośrodku Sai w Cleveland. Dwa miesiące wcześniej zadzwonił do mnie Ted. Odwiedził Los Angeles w sprawach zawodowych i poprosił o wywiad. Jedyny wolny czas, którym dysponował, wypadał na wtorek rano. Niestety, był to również dzień, w którym miałem przeprowadzić operację i przyjąć pacjentów w gabinecie. Serdecznie go przeprosiłem i wyjaśniłem, dlaczego nie mogę spełnić jego prośby. I posłuchajcie tylko! Termin operacji wyznaczonej na tamten poranek został przesunięty, ponieważ jak się okazało, pacjent miał rzadko spotykaną grupę krwi, co skomplikowało pracę banku krwi i sprawiło, że krew nie została przygotowana na czas. Jednocześnie moi koledzy wyrazili chęć poprowadzenia za mnie konsultacji. Nagle okazało się, że mam do dyspozycji cały wolny ranek. W zwykłych okolicznościach nie byłoby to logistycznie możliwe. Tym razem jednak mogłem spotkać się z Tedem w Universal Studios, leżącymi w odległości pół godziny od mojego biura. Dzięki temu Ted mógł przeprowadzić wywiad, mając do dyspozycji profesjonalny sprzęt i odpowiednie oświetlenie. W momencie, gdy zaczął zadawać mi pytania zrozumiałem, dlaczego cieszy się reputacją dziennikarza potrafiącego rozmawiać nawet z papieżami i prezydentami - ma bardzo ostry styl, prowokujący do myślenia. Dzięki łasce Swamiego nasza rozmowa przebiegła gładko. Od tamtej pory Ted przeprowadzał wywiady z wieloma wielbicielami Sai. Możecie je obejrzeć na jego stronie internetowej – http://souljourns.net/
W ostatnich latach Ted i Jody przyjeżdżają do Puttaparthi na cztery tygodnie w okresie Bożego Narodzenia i Nowego Roku. Jako dziennikarz, Ted zawsze podróżuje ze swoim pamiętnikiem. Pewnego dnia umówiłem się z Tedem i kilkoma członkami mojego zespołu na wizytę w Chaitanya Jyoti. Zanim udałem się na popołudniowy darszan, zauważyłem, że Ted zostawił swój pamiętnik w samochodzie. Zamiast położyć go na werandzie, zabrałem go do pokoju interview. Później tego popołudnia powiedziałem Tedowi, że jego pamiętnik miał wielkie szczęście, ponieważ znalazł się w sali audiencyjnej! Pewnego dnia zapytałem Teda, czy przyjechał do Puttaparthi jako prawdziwy wielbiciel, czy jako dziennikarz. Odpowiedział natychmiast: „Przyjeżdżam tu zawsze jako wielbiciel.” Słysząc to powiedziałem, że spróbuję poprosić Swamiego, żeby wezwał go na interview. Wciąż nie mam pojęcia, dlaczego tak postąpiłem! Za kilka dni mieliśmy wrócić do Stanów i jak zwykle modliłem się do Swamiego o audiencję. Na szczęście w przeddzień naszego wyjazdu Swami zaprosił nas do Siebie. Kiedy powiedział: „Wejdź”, wypaliłem: „Swami, jest tutaj bardzo sympatyczny Amerykanin...”, ale zanim zdążyłem skończyć, Swami mi przerwał: „To twoja opinia.” Zacząłem się jąkać: „Swami, nie Swami, on jest naprawdę bardzo sympatyczny. Czy mogę go przyprowadzić?” Swami rzekł: „Tak” Zacząłem gorączkowo machać w stronę Teda i ów łagodny miś zaczął biec w stronę pokoju interview. Dobiegliśmy tam razem, zanim zamknęły się drzwi. Pomiędzy Swamim i Tedem wytworzyła się poruszająca interakcja. Ted mówił przedtem, że wszystkim czego pragnie jest miłość Swamiego. Swami upewnił go, że zachowa Jego miłość na zawsze. Nagle zmaterializował pierścień z kamieniem w kolorze bursztynowym, wystarczająco duży, żeby pasował na masywny serdeczny palec Teda. Ted i Jody poświęcili mnóstwo czasu na służenie Swamiemu, prowadząc w każdy poniedziałek w Cleveland wieczorne kółko studyjne propagujące filozofię Sai Baby. Bhagawan wyznaczył go na członka wizytującego, mającego nauczyć Jego studentów występowania przed publicznością.

SWAMI I RODZINA SINGHA

    Londyn zajmuje specjalne miejsce w moim sercu. Gdy przyjechałem tam po raz pierwszy, czułem się całkowicie swobodnie, jak gdybym mieszkał w tym mieście już wcześniej. Patrząc na to z perspektywy czasu rozumiem, że część tego uczucia miała związek z poznanymi przeze mnie wielbicielami i rodzinami Sai, z którymi nawiązałem przyjaźń. Od czasu tej pierwszej podróży w 2003 r. odwiedziłem wiele ośrodków, dzieląc się swoimi doświadczeniami. Mój pobyt w Londynie nie byłby kompletny bez satsangu w centrum Sai - najczęściej w Merton Sai Centre w Wimbledonie.
    Z tych wszystkich dobrze poznanych rodzin, szczególnie jedna z nich stała się częścią mojego życia. Od chwili, w której zobaczyłem panią Kaminię Singh, miałem dziwne uczucie, że znam ją od dawna, bo jak się okazało pod wieloma względami była odbiciem mojej młodszej, mieszkającej w Indiach siostry. Każda kolejna podróż tylko wzmacniała tę więź i skończyło się to na tym, że zostałem honorowym członkiem jej  rodziny – wujkiem Voleti z Ameryki. Oto jak Swami znalazł mi nowy dom w Anglii. Nigdy nie przypuszczałem, że stanę się ważnym elementem ich relacji ze Swamim, posłańcem łączącym Singhów z Bhagawanem.
     W 2006 Kamini ciężko zachorowała i znalazła się na granicy śmierci. Miała atak serca z blokadami w trzech głównych tętnicach wieńcowych. Jednocześnie na jej pęcherzyku żółciowym rozwinął się wrzód, których mógł w każdej chwili pęknąć. Najważniejsza była operacja wrzodu, bo mogła uratować Kamini życie. Jednak w wypadku pacjentki dochodzącej do siebie po ataku serca, do którego doszło zaledwie dwa dni wcześniej, było to niemal równoznaczne z wyrokiem śmierci. W tym czasie byłem w Stanach. Dramat medyczny rozwijał się w Londynie, a wszechobecny Bóg przebywał w Bangalore. Gdy odebrałem telefon od zapłakanej córki Kamini i dowiedziałem się co się stało, postawiłem na odwagę, ponieważ z medycznego punktu widzenia wyglądało to bardzo źle. U osoby dochodzącej do siebie po ataku serca z udowodnionymi blokadami w trzech tętnicach wieńcowych, każdy rodzaj operacji jest chirurgicznym koszmarem i niesie z sobą najwyższe ryzyko.
    Jedyną osobą, o której mogłem w tym momencie pomyśleć, był Swami, bo tylko on mógł rozwiązać pomyślnie ten węzeł. Sytuacja medyczna była koszmarna, podobnie jak sytuacja logistyczna, uniemożliwiając nam komunikację i otrzymywanie wskazówek od Bhagawana. Bezkresna łaska Sai Baby sprawiła, że logistyka została pokonana. Swami tak poprowadził lekarzy, że Kamini przetrwała ten horror. Jeśli chodzi o stronę praktyczną, to pomyślałam, że najlepiej będzie wysłać list do Brindawanu faxem. Ale w Londynie była już wtedy północ i faxy w szpitalu, gdzie opiekowano się Kamini, były nieczynne. W tym czasie zięć Kamini przebywał w Wiedniu i uczestniczył w konferencji. Zdesperowany, starał się dostać na pierwszy lot do Londynu. Córki Kamini skontaktowały się z nim przez telefon i napisały list do Swamiego. Dzięki temu, że zięć Kamini przebywał w hotelu, mógł go przefaksować do pana Narasimha Murthiego. Natomiast ja poprosiłem pana Murthiego, żeby odszukał tę wiadomość i przekazał ją Sai Babie. Skoordynowanie różnic czasowych pomiędzy Londynem, Los Angeles, Austrią i Bangalore i przekazanie faxu w ręce Swamiego było prawdziwym wyzwaniem, możliwym jedynie dzięki Jego łasce. 
   Na sali operacyjnej podjęto próbę usunięcia guza Kamini w warunkach nieustabilizowanej sytuacji kardiologicznej. To była napięta sytuacja i zespół lekarzy nie ukrywał przez rodziną, że Kamini może nie wyjść żywa z sali operacyjnej. Jakimś cudem operujący chirurg okazał się jednak szybszy i lepszy od śmierci. Specjalizował się w transplantacjach wątroby. Operacja trwała bardzo krótko i zakończyła się sukcesem.
   Kolejnym ‘przypadkiem’ występującym w tej sadze był kardiolog, który badał Kamini, gdy miała atak serca. Widząc fotografię Swamiego na jej poduszce powiedział: „Sai Ram”. Nie wiedzieliśmy, że był wielbicielem Sai i że jego rodzice służyli w Sewa Dal. To kolejny przykład na wszechobecność Swamiego. Kilka dni po usunięciu guza wstawiono Kamini trzy stenty i usunięto trzy blokady. Ta operacja zapisała się w kronikach medycznych jako opowieść o niespotykanym sukcesie. Gdy myślimy o medycznym aspekcie ekstrakcji zakażonego pęcherzyka żółciowego, mogącego w każdej chwili pęknąć i o trzech zablokowanych tętnicach wieńcowych wraz z towarzyszącą im niestabilną sytuacją, pochodną ataku serca, wówczas złożoność tej sytuacji staje się oczywista. To czysty przykład łaski Swamiego. Po siedmiu latach i skuteczniej wymianie kolana, Kamini krząta się wokół czworga swoich wnucząt: Ahimsy, Radhy, Sathyi i Meery. To prawdziwy medyczny cud.
    Starsza córka Kamini ma również swoją historię. W 1997 r. zdiagnozowano u niej guza mózgu, potwierdzonego rezonansem magnetycznym. Znajdował się bardzo blisko obszaru kontrolującego funkcje motoryczne ciała. Dlatego w tym czasie nie zalecano operacji i podawano jej leki kontrolujące drgawki. Z błogosławieństwem Swamiego była w stanie pracować na cały etat, wziąć ślub z Jamesem, bardzo łagodną duszą i urodzić piękne dziecko, Satję. Sytuacja przez dłuższy czas pozostawała stabilna. Potem nagle przyjęła ostrą postać. Powróciły drgawki i powtórzony rezonans magnetyczny wykazał, że guz ma wielkość piłki tenisowej. Swami ponownie pospieszył na pomoc rodzinie Singhów. Z Jego błogosławieństwem większość guza została usunięta dzięki bardzo agresywnej neurochirurgii. Po radioterapii i trzech miesiącach dochodzenia do zdrowia, wróciła na pełen etat do pracy jako kierowniczka projektu w londyńskim City, ku najwyższemu zdumieniu zespołu medycznego, który się nią opiekował.
   Z mojego punktu widzenia rodzina Kamini, od trzech pokoleń okazująca Swamiemu głębokie oddanie, ma Jego błogosławieństwo. Posiada mieszkanie w Puttaparthi i może do niego przyjeżdżać co najmniej dwa lub trzy razy do roku, aby otrzymywać łaskę i darszany Pana. Pewnego dnia Niwi, druga córka państwa Singhów, zobaczyła w londyńskim sklepie piękną, wysoką na 30 cm paterę na owoce, wykonaną z kryształu Waterford i ozdobioną po obu stronach konikami morskimi. Natychmiast zapragnęła sprezentować ją Swamiemu, marząc, że znajdzie się w Jadżur Mandirze, rezydencji Baby i będzie Mu tam służyć. Kupiła ją, zapakowała starannie i przywiozła podczas jednej ze swoich podroży do Indii. Towarzyszyły jej dwie córki. Poprosiła mnie, żebym wręczył ją Babie. Kiedy zapytałem Go, czy mogę Mu przekazać kryształową paterę, przywiezioną z Anglii przez wielbicielkę, Swami natychmiast się zgodził. Sposób dostarczenia patery okazał się bardziej skomplikowany. Najpierw musiałem uzyskać na to pozwolenie Satjadżita, który ponownie poprosił Sai Babę o zgodę i dopiero wtedy mogłem Mu ją fizycznie przynieść. Tamtego wieczoru, gdy Swami zbliżał się do drzwi swojego pałacyku, pochyliłem się do Jego stóp i zapytałem, czy pozwoli mi przynieść paczkę z samochodu.  Potem po nią pobiegłem. Ponieważ drzwi do Yajur Mandiru pozostałe otwarte, byłem zdziwiony i uszczęśliwiony widząc, że Swami, Najwyższy Bóg, czeka cierpliwie na podarunek, który mam Mu przekazać! Miałem przedtem wrażenie, że powinienem zostawić paczkę w środku, zatem niespodziewana przyjemność wręczenia jej Swamiemu sprawiła, że nie byłem na to przygotowany. Usiadłem przed krzesłem Swamiego, u Jego stóp. Gdy otwierałem paczkę z delikatną kryształową paterą, drżały mi ręce. Postawiłem kryształ na szczycie drewnianego cokołu. Sekretarz stuknął w nią palcem i powiedział: „Swami, to bardzo ekskluzywny kryształ ołowiowy”. Byłam szczęśliwy, że ponownie mogłem odegrać rolę posłańca pomiędzy oddaną rodziną Singhów i naszym ukochanym Bhagawanem.
   Córki Nawi, Radha i Mira przyjechały po raz pierwszy z Londynu, żeby zobaczyć Swamiego, w wieku zaledwie dziewięciu miesięcy. Wszyscy byli zdziwieni widząc, że całymi godzinami zachowują się spokojnie na darszanie. Ich mama musiała tylko raz wyprowadzić je ze świątyni, ponieważ płakały i były niespokojne. Na ogół sprawiały wrażenie, jak gdyby były tu już wiele razy. Swami nagradzał je pięknymi uśmiechami i dużą ilością wibhuti.
  W czerwcu 2007 r. Niwi przyjechała do Puttaparthi ze swoją dziewięciomiesięczną Radhą. Ósmego czerwca po południu, po obejściu całej sali darszanowej, Swami wszedł do pokoju interview. Po jakimś czasie wyszedł z niego, żeby skontaktować się z osobami siedzącymi na werandzie. Potem zbliżył się do studentów i rozmawiał z nimi. Nagle, to ogólnemu zdziwieniu, przeszedł na stronę dla pań. Myśleliśmy, że wraca do Swojej rezydencji. Swami jednak zbliżył się do miejsca, gdzie siedziała Niwi z Radhą na kolanach. Niwi uniosła córeczkę do góry mając nadzieję, że Swami ją pobłogosławi, kładąc rękę na jej główce. Jednak Swami daje nam o wiele więcej niż pragniemy. Przez kilka chwil patrzył prosto w oczy Radhy. Gdy Nawi podeszła do Jego krzesła, zakręcił dłonią i zmaterializował piękny złoty łańcuszek z okrągłym wisiorkiem, na którym widniała Jego twarz i założył go na szyję dziewczynki. Zmaterializował również dla niej wibhuti i udzieli Niwi padanamaskaru. Stamtąd udał się prosto do pokoju audiencyjnego. Łącząca ich więź została umocniona.

‘OSTATNI’ DARSZAN’

  Na kilka miesięcy przed moim ‘ostatnim’ darszanem, przedstawiłem Swamiemu swoje pragnienie skrócenia czasu spędzanego rocznie w Jego szpitalach z dziewięciu miesięcy do trzech. Chciałem się cieszyć prawdziwym życiem emeryta na wyspie Kauai, gdzie nabyłem mieszkanie z trzema sypialniami. Zaaprobowanie tych planów było ze strony Swamiego bardzo hojnym gestem. Po jednej z moich wizyt na Kauai pokazałem Swamiemu zdjęcia wybudowanej tam autentycznej świątyni hinduskiej mającej sześć metrów wysokości i uświęconej wysokim posągiem Dakszinamurtiego. Bhagawan pobłogosławił obie fotografie. 
   Mój ‘ostatni’ darszan miał miejsce w lutym 2011 r. Zaraz potem miałem wrócić do Los Angeles, żeby spędzić trochę czasu z rodziną. Wylatywałem z Bangalore w czwartek rano, 10 lutego. We wtorek ósmego zakończyłem wszystkie prace w Withefield i wyruszyłem do Puttaparthi. Nigdy nie wyjechałem z Indii bez błogosławieństwa Swamiego i bez padanamaskaru. Kiedy Swami nie przyszedł na darszan we wtorek wieczorem i w środę rano, poczułem niepokój. Moją jedyną nadzieją pozostawała środa wieczorem. Postanowiłem zrobić wszystko, żeby zapewnić sobie Jego błogosławieństwo. Reszta należała do Niego. Usiadłem przed Yajur Mandirem myśląc, że Swami, wychodząc z niego, nie może mnie ominąć. Ku mojej konsternacji za chwilę przyszło 40 mnichów i usiadło obok mnie. Był chiński Nowy Rok i na ten dzień zaplanowano wielkie uroczystości. Czułem, że moje szanse na otrzymanie błogosławieństwa Swamiego są bardzo niewielkie, również dlatego, że nie miałem elastycznego biletu, więc nie mogłem zmienić daty wylotu. O 18:45 otworzyły się drzwi i wysunął się z nich Swami. Zapytał, co tutaj robię. Wyjaśniłem, że wyjeżdżam rankiem. Jak zwykle Swami poświęcał nam wszystkim dużo czasu, więc otrzymałem błogosławieństwo i wibhuti. Potem weszliśmy do Kulwant Hallu, przygotowanego na obchody chińskiego Nowego Roku. Poza uzyskaniem pozwolenia i błogosławieństwa Swamiego na lot do Los Angeles, pragnąłem jeszcze uzyskać Jego błogosławieństwo dla audiobooka, opracowanego na podstawie mojej pierwszej książki, zatytułowanej Moim Świętym jest Awatar Bhagawan Śri Sathya Sai Baba. Po trzech badżanach Swami poprosił o arathi, zamierzając wrócić do Swojej rezydencji. I to wszystko. Myśląc, że to moja ostatnia szansa, podszedłem do Niego, wyciągnąłem rękę z krążkiem CD i wyjaśniłem, że umieściłem na nim audiobook. Swami zapytał: „Audiobook?”, a ja odpowiedziałem: „Tak, Swami, ludzie będą mogli go słuchać jadąc samochodem.” Poczułem radość widząc, jak bardzo to ucieszyło Swamiego i jak ją pobłogosławił. Później podeszli do mnie chłopacy Swamiego i powiedzieli: „Proszę pana, wygląda na to, że Swami wyszedł tylko dla pana. Tak właśnie zrobił. Pobłogosławił pana i książkę.” Odebrałem takie samo wrażenie. Za tę bezcenną chwilę jestem Mu wdzięczny na wieczność. Nie musiałem nawet wyjeżdżać z Puttaparthi do Whitefield, żeby otrzymać Jego błogosławieństwo i padanamaskar. Bez nich nie mogłem wyjechać z Indii.
   Po powrocie do Los Angeles musiałem odnowić paszport, ponieważ miał już 10 lat. Gdy w kwietniu 2011 r. przyjęto Swamiego do szpitala, byłem na Kauai, przyzwyczajając się do życia na emeryturze. Znalazłem się wtedy w nieznośnej sytuacji, bez wizy do Indii i bez paszportu, tysiące mil od Niego. Gorąco pragnąłem polecieć do Puttaparthi, lecz zatrzasnęły się przede mną wszystkie drzwi. Mój paszport, jak zdołałem to wyśledzić, znajdował się w tranzycie między różnymi wydziałami. Do tej pory nie mogę jeszcze uwierzyć w sekwencję zdarzeń umożliwiających mi podróż do Indii. Wezwał mnie konsul generalny i powiedział: „Doktorze Voleti, wygląda na to, że jest pan potrzebny w Indiach. Proszę wypełnić wniosek wizowy online, a my zajmiemy się resztą.” To było niewiarygodne. Zapłacili za mnie nawet $95. Mój paszport pojawił się za pośrednictwem Fedexu zaraz następnego dnia wraz z wizą do Indii. Dzięki temu mogłem zobaczyć Swamiego.
    Nie miałem wątpliwości, że w ciągu tych lat Swami przygotowywał nas na tę chwilę, gdy opuści fizyczną formę. Od samego początku, gdy po raz pierwszy przyjechałem do Swamiego, dokładnie mi tłumaczył, jak mam się odnosić do pacjentów. Jednak przez ostatnie trzy lata przed Swoim odejściem powtarzał chorym, żeby udali się do lekarza i postępowali zgodnie z jego radami. W ciągu ostatnich trzech lat tylko dwa razy przekazał mi instrukcje odnoszące się do leczenia. Gdy oglądam klip z darszanu nagranego na kilka dni przed przyjęciem Bhagawana do szpitala, podczas którego złożył ręce w geście namaste, pozdrawiając tysiące zgromadzonych wielbicieli, wiedziałem, że to już koniec. Czy mi brakuje Swamiego? Nie, naprawdę mi Go nie brakuje. Myślę, że przygotował mnie do tego bardzo dobrze. Po tych wszystkich przeżyciach wydarzyła się jedna rzecz – nie pragnąłem widywać Go codziennie ani codziennie z Nim rozmawiać. Czułem niemal przez cały czas, że jest tutaj, kiedy Go potrzebuję. Przyjmijcie to za pewnik – tak, Swami jest tutaj. Stał się dla mnie niemal abstrakcyjną postacią, moją drugą naturą. Nie patrzę na Niego oddzielnie, nigdzie Go nie szukam. Zaglądam do serca i mówię, co zamierzam zrobić i tłumaczę, jak to przeprowadzę, wiedząc, że to Jego wola. Swami zawsze będzie ze mną. Więc kiedy ktoś mówi: „Mój Boże, więc podróżujesz sam?”, odpowiadam: „Nie, jest ze mną Swami.” Powiedział mi to wyraźnie kilka razy. Kiedyś wyjeżdżałem z Puttaparthi, żeby przez trzy pełne tygodnie pracować w Whitefield. Wieczór wcześniej modliłem się do Swamiego z nadzieją, że pobłogosławi mnie przed wyjazdem. W ostatniej chwili, zanim wsiadł do auta, dał mi szansę na padanamaskar i pobłogosławił mnie. Powiedziałem do Niego: „Swami, muszę pojechać do Whitefield na całe trzy tygodnie i w tym czasie nie będę mógł brać udziału w Twoich darszanach. Będę tęsknił.” Swami natychmiast położył rękę na mojej piersi i delikatnie ją naciskając rzekł: „Dlaczego się martwisz? Pozostanę na zawsze w twoim sercu.”

Epilog 

    Nigdy nie zapomnę soboty 8 lipca 2012 r. W tym dniu rozgrywał się na Wimbledonie wielkoszlemowy turniej tenisowy. Wydawało się pewne, że weźmie w nim udział król tenisa, Roger Federer. Na kilka dni przed finałami otrzymałem niewiarygodną wiadomość, że doszło do realizacji wszystkich moich wysiłków i dostałem bilet. Zrelaksowany na rajskiej wyspie Kauai, miałem tylko jedno zadanie - ustalenia daty lotu do Londynu. Wciąż nie do końca rozumiem, jak to się stało, że 8 lipca, zamiast oglądać finały na Wimbledonie, wylądowałem w Sai Kulwant Hall, słuchając w niedzielne popołudnie bhadżanów. I wtedy w mojej głowie pojawiło się ziarenko myśli o objęciu kierownictwa Szpitala Superspecjalistycznego w Puttaparthi. W bardzo krótkim czasie nabrało ono mocy, więc nie pozostało mi nic innego, jak udać się do Trustu Centralnego i złożyć podane na stanowisko dyrektora. To był zaskakujący zwrot akcji, ponieważ dwa lata temu przestałem pracować w szpitalach Swamiego i odszedłem na emeryturę, mając całkowitą aprobatę Bhagawana co do zakupu mieszkania na Kauai i pobytu tam przez resztę życia.
Wytłumaczyła mi to Amma, dusza rozwijająca się w Boskiej Matce, nazywanej Śripuraną: „Myśl o służeniu Guru po Jego mahasamadhi może się zrodzić jedynie na skutek podpowiedzi Guru.”
Dżej Sai Ram 
Tłum. J.C.
KONIEC

 

Stwórz darmową stronę używając Yola.