Poza Tobą nie szukam innego schronienia

Anjatha Śaranam Nasthi

część 2
Vijaya Kumari

   

Aśram
     Przebudziliśmy się o piątej po południu. Baba przebywał na zewnątrz. Budynek był mały – weranda na froncie, a wewnątrz hol, w którym mogło usiąść około 50 osób. W holu po jednej stronie znajdowały się posągi i obrazy Boga, w tym fotografie Śirdi Baby i Sathya Sai Baby. Za holem, znajdowały się dwa małe pokoiki, po jednym z każdej strony. Za nimi było duże podwórze z małą łazienką, kuchnią i jeszcze jednym niewielkim pokoikiem. W głębi podwórka była studnia, a po środku, za ogrodzeniem, rosła otoczona kultem święta bazylia. Panowała tu spokojna i cicha atmosfera. Inne domy były daleko. Było tam bardzo ładnie. Dostaliśmy pokój dla siebie.
Pani Bajamma była typową mieszkanką stanu Andhra. Miała około 60 lat. Była silna i krzepka. Dbała o potrzeby Baby i opiekowała się Nim w każdy możliwy sposób.
     Za każdym razem, gdy ktoś zwracał się do Swamiego mówiąc „Baba” czułam się niezręcznie. Gdy zastanawialiśmy się jak odpowiednio zwracać się do Niego, pojawiło się w naszych głowach nieznane nam dotąd wyrażenie - ‘Swami’ - i wypłynęło nam z ust.  Wszyscy nam pogratulowali i zaczęli nas naśladować. Przyglądając się uroczym zabawom Swamiego, Jego psotom i entuzjazmowi, myśleliśmy o małym Gopali, o niegrzecznym Gowindzie – o ukochanym dziecku Nandy i Jaśody. Swami, brykając jak mała sarenka, siadał na kolanach pani Bajammy, klepał ją po policzkach i skłaniał do śmiechu. Skradał się za jej plecami, zasłaniał jej oczy i straszył ją. Pani Bajamma codziennie czytała Bhagawad Gitę. Potem zdejmowała okulary, kładła je obok siebie na podłodze i próbowała medytować. Swami zwykle podstępnie je zabierał. Po medytacji otwierała oczy i przez chwilę ich szukała, by w końcu delikatnie poprosić: „Baba, czy możesz mi oddać okulary? Dlaczego tak dokazujesz? Oddaj mi je szybko! Mam jeszcze mnóstwo pracy!” Gdy tak mówiła, Swami cichutko stawał za nią, ciesząc się tą sceną zupełnie jak kiedyś mały łobuziak Kriszna. Pewnego dnia podbiegł do niej niespodziewanie, objął ją serdecznie i zapytał: „Bajammo! Dlaczego czytasz Gitę? Co z tego masz?” Gdy odpowiedziała niewinnie: „Taki mam zwyczaj. Czytanie Gity nas wyzwala”, stanął tuż przed nią i rzekł śmiejąc się głośno: „To ja jestem tamtym Kriszną. Skoro stoję przed tobą, to po co czytasz Gitę?”. Jego śmiech płynął wartko jak Ganges. Moje serce rozpłynęło się na te słowa. Któż miałby prawo mówić w taki sposób? To bardzo odważna deklaracja! Powiedział dobitnie, jakby uderzał dłonią w stół: „Zaprawdę jestem Bogiem!” „Panie, kłaniam się przed Tobą!” – rzekłam ze złożonymi dłońmi. Skupiłam na Nim swoje spojrzenie ani na chwilę nie zamykając oczu. Zachwycił mnie sposób w jaki wyjaśnił tę głęboką prawdę – tak prosto, jakby podawał nam obranego banana. Ów Bóg, przyjmując postać Kriszny, pozwolił Jaśiodzie rzucić okiem na czternaście światów, kiedy Go zapytała: „Jadłeś piasek? Co z nim zrobiłeś? Otwórz buzię.” Po chwili jednak otoczył nas zasłoną złudzenia i przekształcił w zwykłych śmiertelników, związanych prawem karmy. Im dłużej na Niego patrzyłam, tym bardziej chciałam z nim porozmawiać. Przez moją głowę przelatywały niczym roje pszczół słodkie myśli. „Wracając do rzeczywistości, kim dokładnie jest Swami? Kriszną? Ramą? Śiwą? Czy ma to jakieś znaczenie? Wszak jest ucieleśnieniem Boga. Niechaj nam to wystarczy. Naszym zadaniem jest doświadczać. Tu nie ma miejsca na wątpliwości. Gdziekolwiek jest, tam znajduje się niebo.” Nie zdawaliśmy sobie wcale sprawy z upływających minut i dni. Koło czasu obracało się bardzo szybko. Gdy ktoś pytał: „Jaką mamy dziś datę?”, to jedyną odpowiedzą była blada i pusta twarz. Nie mieliśmy żadnych pragnień. Całym naszym światem była obecność Swamiego – Jego zabawy i śpiew. Co więcej, nie mieliśmy pojęcia co działo się w domu obok ani na całym szerokim świecie. Swami!  Swami! Swami! To był jedyny nasz cel, jedyna nasza medytacja, nasz „Cały- We – Wszystkim”.
      Skłonienie Swamiego do zrobienia czegokolwiek wymagało takiego wysiłku jak wypicie wody z trzech mórz. Nie zjadał nawet garstki ryżu. Nie usiedział w miejscu choćby przez minutę. Kręcił się nieustannie jak bąk. Zaprzyjaźnił się z dwoma moimi braćmi – ze starszym Kriszną Kumarem i młodszy Amarendrą. Wszystko robili dla Niego, nie pozwalając Mu nawet schylić się po kubek. Gdy Swami brał się do jedzenia, kobiety i mężczyźni siadali w oddzielnych grupach po Jego bokach. Gdy podaliśmy Mu przygotowane potrawy, mieszał je ze sobą – słodycze z kwaśnymi warzywami i z marynatami. Połykał trzy kąski, a resztę oddawał nam jako święty pokarm, prasadam. wielbicieli.
      Skłonienie Go do kąpieli było heroicznym wyczynem. W mosiężnym naczyniu, nad otwartym ogniskiem wypełnionym drzewem opałowym, podgrzewaliśmy dla Niego wodę. W chwili, gdy dowiadywał się, że woda wrze, nasz Sai Gopala przeskakiwał mur i znikał. Wówczas Jego wielbiciele, ten rój szarańczy, biegli za Nim. Czy jednak ktoś zdołałby Go złapać? W takich wypadkach naszym obowiązkiem było odnalezienie Swamiego. Pani Bajamma wychodziła z domu i rozglądając się wokół wołała: „Baba! Baba! Chodź się wykąpać, Swami!” W końcu, zmęczona chodzeniem, wzdychała i wracała do mandiru, od razu zasypiając. Wtedy Baba wybiegał ze swojego pokoju jak osa i siadając obok niej, z głową na jej ramieniu, mówił: „Szukałaś mnie w wiosce, podczas gdy ja przez cały czas byłem tutaj.” I śmiał się perliście. „Ach, łobuziaku! Chciałeś skłamać? Spójrz na te krople potu! Zobacz, pokrywają całe Twoje ciało. Cóż! Tylko Ty wiesz, w jaki sposób znikasz i w jaki się ponownie się pojawiasz. Mistrzu, jak udało Ci się nas oszukać i wejść tutaj, skoro tak Cię strzegliśmy?” Pani Bajamma mówiła to z uśmiechem, zapominając o gniewie. Klepiąc Go po policzkach, zapominała o kąpieli. Jedna z wielbicielek, Konamma, zbierała drzewo w lesie i gotowała wodę dla Baby. Gdyby woda wystygła musiałaby zacząć wszystko od początku. Miała zaczerwienione od dymu oczy. Gdy wszystko było już gotowe chłopcy chwytali Babę, zaciągali Go do łazienki i zamykali drzwi od zewnątrz, żeby nie dopuścić do Jego kolejnej ucieczki. 
      Czyż nie tak samo zachowywał się Nanda Kiszore (mały Kriszna; w sanskrycie: Nieporuszony). Sprawiał Jaśiodzie kłopoty dowodząc grupą pastuszków, kradnąc masło i dokuczając mleczarkom, po czym wracał do domu z niewinnym wyrazem twarzy i wydymając usta kładł się na kolanach Swojej przybranej matki, aż ze szczęścia zapominała o sobie. Nasz Kriszna był taki sam. Obserwując Jego psikusy, czułam jak po policzkach płyną mi łzy. Czytaliśmy o takich rzeczach w Bhagawatam. Słyszeliśmy też o nich. Ale teraz patrzyliśmy na nie własnymi oczami i doświadczaliśmy je sercem. Odczuwaliśmy nieskończoną błogość. Nie potrafiłby jej opisać nawet nasz dramaturg Sai. Patrzenie na Niego było rozkoszą dla oczu. Figle Kriszny bladły wobec figli tego Sai Kriszny. Mieliśmy niezwykłe, trudne do opisania szczęście.
Sai – Mistrz muzyki
      Nasz Mistrz Muzyki, Sai, bardzo lubi piosenki i bhadżany. Śpiewaliśmy je rano i wieczorem. Nasz ‘Król Muzyki’, zasiadał na poduszce pośrodku sali, a my sadowiliśmy się po Jego bokach, osobno mężczyźni i osobno kobiety. Na wieść, że lubi piosenki, zabraliśmy ze sobą kilka naszych własnych utworów. Moja mama, Radhammagaru, posiadała rozległą wiedzę o muzyce, grała na vinie i harmonium[1] oraz bardzo dobrze śpiewała. To był ten rodzaj dziedzictwa, który okazał się dla nas boską łaską. Mój brat Amarendra, którego nazywaliśmy Ambą, i ja siadaliśmy zwykle obok Swamiego. Śpiewaliśmy swoje ulubione piosenki, nie wyróżniając żadnego ich rodzaju. Najpierw śpiewał Swami, potem kobiety, a na końcu mężczyźni. Na początku, za każdym razem, gdy Swami prosił nas o zaśpiewanie określonej piosenki, odczuwaliśmy zdziwienie. Jednak po jakimś czasie zrozumieliśmy, że nie istnieje na świecie nic o czym Swami, będąc Bogiem, by nie wiedział. Gdy śpiewaliśmy, nasz Sai Muralidhar – Sai Grający na Flecie, akompaniował nam na cymbałach. Tworząc piękną i boską muzykę sprawiał, że zapadaliśmy w błogość i zapominaliśmy o sobie.
   Nie istniała taka dziedzina wiedzy, która byłaby nieznana Seszy Sai, tysiącgłowemu Bogu - wężowi, na którym spoczywa Pan Wisznu. Jak mówi przysłowie: „To mały ptaszek, lecz ma potężny głos.” Podobnie Baba wyglądał jak nic niewiedzący młody człowiek. Jednak obserwując go ludzie mogliby zauważyć, że Swami ma oczy jak lotosy, a ich piękno przewyższa przemijający wdzięk płatków tego kwiatu. Ich błysk potrafił ujarzmić każdego i wszystko. Wypełniała je najwyższa miłość. Nawet w tym wczesnym okresie Jego życia śpiewane przez Niego piosenki miały wielkie duchowe znaczenie:

Karma

O człowieku, dlaczego lekceważysz karmę?
Czyż bogacz w jednej chwili nie może zmienić się w żebraka?
Czyż uczony nie może stać się nagle bestią?
Czyż kij nie może przekształcić się węża, podpełznąć i ukąsić?
Karma jest przyczyną, karma jest źródłem,
choćbyś utopił ją w stawie albo w potężnym oceanie.
Nabierzesz tylko tyle wody, ile zmieści się w dzbanku.
Choćbyś chciał, nie zaczerpniesz jej więcej.  

   Śpiewał tę pieśń melodyjnie. Przygnębieni ludzie, spoglądając na Babę, natychmiast zapominali o swoich smutkach i zbierali żniwo śmiechu, jak kwiaty lotosu na widok padmagarbhy - łona lotosów, słońca. Obserwując ciszę, patrząc na Jego piękno, otwierali usta i przemawiali jak poeci na widok Wasanty, Bogini Wiosny. Pełni wątpliwości niewierzący zauważali nagle rozkazy wydawane przez Niego ruchem oczu i przybiegali do Swamiego jak pszczoły spijające nektar z kwiatów. Pragnęli odnaleźć w Nim schronienie i stać się Jego najpokorniejszymi sługami. Jak trafnie śpiewano: „Pieśń jest słodka.  Śpiewnie jest słodkie. Schronienie jest słodkie. Stopa jest słodka. Serce jest słodkie. W Sai wszystko jest słodkie – Gitam maduram, ganam maduram, saranam maduram, ćaranam maduram, hrudhajam maduram.” Jest Panem wszechświata, który, ciesząc się Swoim mistrzostwem, przechowuje je w swoim drogim, małym żołądku. Posiada wielką siłę intelektu niemającego sobie równych. Doskonale zna Wedy i wedangany[2]. Jest największym nauczycielem muzyki w trzech światach. Gdyby podniósł głos i zaczął śpiewać, ludzie zapomnieliby o pieśni kukułki, oczarowani melodią Jego pieśni i popłynęliby po Oceanie Miłości. Pieśń dotknięta przez miłość musi wznieść się jak fala, zalać nadbrzeże, popłynąć przed siebie jak Ganges i rzuciwszy czar sprawić ludziom tak wielką radość, by porwani jej melodią mogli o sobie zapomnieć. Każde Jego słowo, każda gra, każda praca jest zachwycającym gajem piękna. To może brzmieć przesadnie, jednak wszystko co mówię jest prawdą. Konieczne jest abyśmy doświadczyli błogości tak wielkiej, żeby nie zdołał jej wyrazić żaden język.
      W tamtych dniach bhadżany trwały trzy lub cztery godziny, a nie 30 minut jak teraz. Nie czuliśmy upływu czasu, bo nawet on zdawał się podlegać kontroli Pana Sai i krążył niepomny upływu minut. Po bhadżanach Baba osobiście rozbijał kokos, składał ofiarę arathi i własnymi rękami podawał każdemu prasadam. Czyniąc to śpiewał taką oto pieśń:

„Ten syrop cudownie słodki! Wypijcie go do dna.
Znikną wówczas złe myśli, a na ich miejscu
pojawią się dobre.
Im więcej wypijecie, tym bardziej
zmniejszy się wasza karma.”

      Śpiewając to, zanurzał nas w błogości.

„Nie uleczy was lekarstwo uzyskane przez mielenie i ubijanie ani takie które można nabyć za sto złotych monet.
Moje panaceum wskaże wam drogę, gdyż składa się z życzliwości Sai, a tylko On może was wyzwolić.
Nigdzie indziej nie znajdziecie go ani nie kupicie.
To prawdziwe remedium.
Ten, kto je otrzyma i skonsumuje, natychmiast
dostąpi wyzwolenia.
Proszę, przyjmijcie prasadam imienia Sai. Podejdźcie.
Zmieszajcie w wielkim garnku pszenną mąkę esencji Wed z mlekiem wedyjskiej mądrości, bo może je pomieścić jedynie wielki garnek.
Zobaczcie jak wasz Adi Sai, Ten, Który Nie Ma Początku,
przygotowuje dla was słodki syrop. 
Prasadam Sai przyjmuje różne smaki.
Hej! Leczy ono każdą chorobę i nic was nie będzie kosztowało.
Skupcie na nim uwagę, a przyniesie wam wyzwolenie.
Bardzo ważną rolę odgrywa tutaj woźnica rydwanu,
choć rozumieją to tylko pokorni wyznawcy. 
Nie musicie iść daleko, żeby je kupić.
W Puttaparthi jest go mnóstwo".

      Widok Swamiego śpiewającego tę pieśń i rozdzielającego prasadam był nadzwyczaj święty i uspakajający. Napełniał nas najgłębszą słodyczą. 
    Dni mijały nam jak minuty. Postanowiliśmy, że zatrzymamy się w Puttaparthi jedynie trzy dni. Dokładnie po trzech dniach Swami zwrócił się do mojego ojca i zapytał: „I co, Radha Krisznajja! Kiedy wyjeżdżacie?” Zdziwieni zaczęliśmy się zastanawiać skąd wiedział, że przyjechaliśmy na tak krótko. Domyślając się co myślimy, Swami uśmiechnął się ze zrozumieniem i rozwiał nasze wątpliwości. Gdy ojciec powiedział ze złożonymi dłońmi: „Twoja wola, Swami”, roześmiał się z zadowoleniem i rzekł: „Naprawdę? Jestem bardzo szczęśliwy. Zbliża się święto Daśary. Możecie wziąć w nim udział, a potem wyjechać.” Jak fala zalało mnie szczęście. Sai Baba, rzucając nam pełnie miłości spojrzenie, wybiegł z chłopcami. Dopiero po przybyciu tutaj dowiedziałam się, że jest reinkarnacją Śirdi Sai Baby. Byłam bardzo zadowolona. Dowiedziałam się o Śirdi Babie od mojego mistrza. Widziałam też Jego fotografię. Gdy byłam w ósmej klasie okazało się, że mój nauczyciel historii, pan Dżagan Mohan Rao - pobożny bramin, noszący koszulę, czerwone dhoti, małą kępkę włosów z tyłu ogolonej głowy i kumkum z pasty sandałowej pośrodku czoła – jest oddanym wielbicielem Śri Śirdi Sai i skrupulatnie odprawia dla Niego tradycyjne rytuały. Bardzo mnie lubił, ponieważ byłam inteligentna i dostawałam najwięcej najwyższych ocen w klasie. Kiedyś zaprosił mnie do siebie. Bez zgody mamy nie mogłam wyjść nawet za próg. Dyscyplina była bardzo ważna. Byłam pewna, że powie „nie”, jeśli ją o to zapytam – tak samo jak to, że mój mistrz poczuje się dotknięty, jeśli do niego nie zajrzę. Czy to ważne jak tego dokonałam? Wybrałam się do jego domu zaraz po zakończeniu lekcji. Zaprowadził mnie prosto do pokoju modlitewnego. Były w nim wyobrażenia wszystkich Bogów. W środku znajdowała się fotografia kogoś, kto okręcił sobie głowę kawałkiem materiału i nosił brodę. Zapytałam mistrza: „Kto to jest, proszę pana?” „Co! Nie znasz Go! To Śirdi Sai Baba, człowiek dysponujący wielką duchową mocą. Jest doskonale znany w północnych częściach Indii.” Mówiąc to podał mi książkę ze zwięzłą biografią Śirdi Baby, wraz z Jego zdjęciem i ‘prasadam’. Ukryłam je między podręcznikami. Dotarłam do domu czując się jak przestraszony kot i położyłam książki na półce. Właśnie wychodziłam, gdy zobaczyła mnie mama i zapytała: „Dlaczego przyszłaś tak późno?” Miałam wrażenie, że usuwa mi się ziemia spod nóg. Zbierając całą odwagę wymamrotałam: „Wzięłam udział w specjalnych zajęciach” i wymknęłam się. Mój starszy brat odznaczał się wielką czujnością. Trudno go było uniknąć. Obserwował nas nieustannie. W pewien sposób był wszechwiedzący. Interesowały go nawet najdrobniejsze zdarzenia w naszym życiu. W tym czasie często odwiedzałam nauczyciela. Moja sytuacja przypominała sytuację myszy uwięzionej w bębnie. Jak długo mogłam zachować swój sekret? Dzięki mojemu bohaterskiemu bratu, szybko się wydał. Mama uderzyła mnie w twarz, pytając: „Czy pozwalam ci wchodzić do domów obcych ludzi?  Czy wolno ci było przyjąć od niego podarunek, bez względu na to jaki był?” To powstrzymało mnie od dalszych wizyt u nauczyciela.

Stary Mandir

    Przebywaliśmy w towarzystwie Swamiego na frontowym podwórku aśramu. Gdy skinął na nas i usiedliśmy, zapytał z uśmiechem: „Co lubicie, Puttaparthi czy mnie?” Ten żart był tak zabawny, że zapragnęłam na zawsze ukryć Sai w swoim sercu, głaskać Go po policzkach i tulić Jego stopy. Ponieważ zaskoczył nas tym niespodziewanym pytaniem, więc sam na sobie nie odpowiedział: „To mnie lubicie.” I sprawił, że zanurzyliśmy się w oceanie radości. Kiedy zaczął mówić szczerze o stanie naszego domu, o złym zdrowiu ojca, o niepowodzeniach w interesach - jakby rozbijał skorupkę orzecha betelowego - to ze zdziwienia otworzyliśmy usta. Gdy wyjawiał sekrety, o których nikomu nie mówiliśmy, patrzyliśmy Mu w oczy ze zdumieniem. W ciągu ostatnich pięciu lub sześciu lat zdrowie taty często szwankowało. Miał problemy gastryczne, połączone z wymiotami i bólem brzucha. Gdy mama zwierzała się Swamiemu ze swoich obaw i ocierała płynące jej po policzkach łzy, Swami wziął ją za rękę i powiedział: „Dlaczego jesteś taka poruszona? Czyż nie jestem tutaj? Zostaw to wszystko mnie. Od tej chwili twój mąż nie musi już brać leków. Mam obowiązek troszczyć się o was nieustannie, jak powieka doglądająca oko. Nie powinnaś się niepokoić takimi drobnymi, nic nieznaczącymi sprawami. Bądź dzielna.” Jego oczy były pełne matczynej miłości i współczucia, wypływających z Jego wnętrza. Mówił bardzo łagodnie i z wielką powagą, dodając nam tym odwagi. Kim On jest? Wielką Matką, która nas zrodziła? Bogiem? Naszym drzewem spełniającym życzenia? Zanim jeszcze zaczęliśmy się zastanawiać skąd to wszystko wiedział, złożyliśmy ręce i pochyliliśmy Mu się z wdzięcznością do stóp. Z oczu płynęły nam łzy, bo Jego miłość poruszyła nam serca. Gdy zaczęła nas przenikać pewność, że cały należy do nas, zapomnieliśmy o sobie, rozczuleni Jego przywiązaniem i dobrocią. Wykrzyknęłam głośno, z głębi serca: „Matko!” Gdy wpatrywałam się w Niego ze zdziwieniem ani na chwilę nie opuszczając powiek, nasz czysty mieszkaniec Waikunty[3] uśmiechnął się czarująco i zamknął nas na zawsze w sieci Swojej miłości. 
      Wymagał od nas przestrzegania dyscypliny. Mężczyźni i kobiety nie mogli przebywać razem ani mówić zbyt dużo. Ubranie i zachowanie miały odpowiadać naszym tradycjom. Podczas śpiewania bhadżanów nie wolno nam było wędrować spojrzeniem tu i tam, ale koncentrować się na dużych fotografiach Bogów ustawionych naprzeciwko nas. Nie mogliśmy trzymać przed sobą książek. Nasze myśli miały być zanurzone w Bogu. Nie wypadało nam za dużo się śmiać, jak to czynią ludzie pozbawieni rozumu. Wszystko powinno być zwięzłe i właściwe. Stanowczo tego wymagał. Surowo upominał tych, którzy lekceważyli te zasady. Gdy się gniewał, czerwieniała Mu twarz, a oczy rzucały błyski jak płomienie. Mieliśmy wtedy wrażenie, że nasze ciała pochłania niewidzialny ogień. Bez względu na sytuację, nie mogliśmy dopuszczać do najmniejszego odchylenia w żadną stronę. Wszystko było uregulowane i zgodne z zasadami. W ciągu dnia nie oddalaliśmy się od Swamiego nawet na minutę.
   Na początku kobiety spały w sali, a mężczyźni na tylnej werandzie ze Swamim. W ciągu dnia byliśmy beztroscy, za to w nocy odczuwaliśmy lęk, ponieważ nocą dwa koty opite mlekiem polowały na myszy, przeskakując przez nas i sprawiając, że dzieci krzyczały ze strachu. Ponieważ nie było łazienek, chodziliśmy myć się nad rzekę. Po wykąpaniu siebie i dzieci, i po upraniu ubrań, wracaliśmy do mandiru. Mieszkańcy wioski budzili się z pierwszym pianiem koguta. Niosąc pługi i pędząc woły, przekraczali rzekę, żeby pracować na polu. Dlatego nie mogliśmy czekać na wschód słońca. Szliśmy nad rzekę o czwartej rano i wracaliśmy do aśramu przed świtem. Ponieważ nigdy wcześniej nie kąpaliśmy się w rzece, uznaliśmy to za kłopotliwe. Ale bez względu na to jak dziwnie się czuliśmy, twarz Swamiego wyglądała jak świeżo rozkwitły kwiat lotosu i jaśniała uśmiechem kochającej matki, sprawiając, że nasze obawy znikały w jednej chwili. Przebywając z Nim spędzaliśmy beztrosko czas, nie czując głodu ani pragnienia. Półtora miesiąca minęło jak minuta.
   tłum. J.C.
Polecamy również opowieści autorki w Internecie pod adresem:
  https://www.youtube.com/watch?v=7xk-eyMioXQ
[1] Vina jest rodzajem lutni, a harmonium akordeonu
[2] Wedagany - członki Wed – fonetyka (shiksha); prozodia - (chandas); miary poetyckie; gramatyka i analiza lingwistyczną (vyakarna); etymologia (nirkuta); instrukcje odnoszące się do rytuałów (kalpa); wyznaczanie odpowiedniego czasu na odprawianie rytuałów, na astrologie i astronomię (jyotishta).
[3] Waikunta – siedziba Pana Wisznu

 

Stwórz darmową stronę używając Yola.