Poza Tobą nie szukam innego schronienia
- Anjatha Śaranam Nasthi
- część 2Vijaya Kumari

Aśram
Przebudziliśmy
się o piątej po południu. Baba przebywał na zewnątrz. Budynek był mały – weranda
na froncie, a wewnątrz hol, w którym mogło usiąść około 50 osób. W holu po
jednej stronie znajdowały się posągi i obrazy Boga, w tym fotografie Śirdi Baby
i Sathya Sai Baby. Za holem, znajdowały się dwa małe pokoiki, po jednym z
każdej strony. Za nimi było duże podwórze z małą łazienką, kuchnią i jeszcze
jednym niewielkim pokoikiem. W głębi podwórka była studnia, a po środku, za
ogrodzeniem, rosła otoczona kultem święta bazylia. Panowała tu spokojna i cicha
atmosfera. Inne domy były daleko. Było tam bardzo ładnie. Dostaliśmy pokój dla
siebie.
Pani Bajamma była typową mieszkanką stanu Andhra.
Miała około 60 lat. Była silna i krzepka. Dbała o potrzeby Baby i opiekowała
się Nim w każdy możliwy sposób.
Za każdym razem, gdy ktoś zwracał się do Swamiego
mówiąc „Baba” czułam się niezręcznie. Gdy zastanawialiśmy się jak odpowiednio
zwracać się do Niego, pojawiło się w naszych głowach nieznane nam dotąd
wyrażenie - ‘Swami’ - i wypłynęło nam z ust.
Wszyscy nam pogratulowali i zaczęli nas naśladować. Przyglądając się
uroczym zabawom Swamiego, Jego psotom i entuzjazmowi, myśleliśmy o małym
Gopali, o niegrzecznym Gowindzie – o ukochanym dziecku Nandy i Jaśody. Swami,
brykając jak mała sarenka, siadał na kolanach pani Bajammy, klepał ją po
policzkach i skłaniał do śmiechu. Skradał się za jej plecami, zasłaniał jej
oczy i straszył ją. Pani Bajamma codziennie czytała Bhagawad Gitę. Potem
zdejmowała okulary, kładła je obok siebie na podłodze i próbowała medytować.
Swami zwykle podstępnie je zabierał. Po medytacji otwierała oczy i przez chwilę
ich szukała, by w końcu delikatnie poprosić: „Baba, czy możesz mi oddać
okulary? Dlaczego tak dokazujesz? Oddaj mi je szybko! Mam jeszcze mnóstwo
pracy!” Gdy tak mówiła, Swami cichutko stawał za nią, ciesząc się tą sceną zupełnie
jak kiedyś mały łobuziak Kriszna. Pewnego dnia podbiegł do niej niespodziewanie,
objął ją serdecznie i zapytał: „Bajammo! Dlaczego czytasz Gitę? Co z
tego masz?” Gdy odpowiedziała niewinnie: „Taki mam zwyczaj. Czytanie Gity
nas wyzwala”, stanął tuż przed nią i rzekł śmiejąc się głośno: „To ja jestem tamtym
Kriszną. Skoro stoję przed tobą, to po co czytasz Gitę?”. Jego śmiech
płynął wartko jak Ganges. Moje serce rozpłynęło się na te słowa. Któż miałby
prawo mówić w taki sposób? To bardzo odważna deklaracja! Powiedział dobitnie,
jakby uderzał dłonią w stół: „Zaprawdę jestem Bogiem!” „Panie, kłaniam się
przed Tobą!” – rzekłam ze złożonymi dłońmi. Skupiłam na Nim swoje spojrzenie
ani na chwilę nie zamykając oczu. Zachwycił mnie sposób w jaki wyjaśnił tę głęboką
prawdę – tak prosto, jakby podawał nam obranego banana. Ów Bóg, przyjmując
postać Kriszny, pozwolił Jaśiodzie rzucić okiem na czternaście światów, kiedy
Go zapytała: „Jadłeś piasek? Co z nim zrobiłeś? Otwórz buzię.” Po chwili jednak
otoczył nas zasłoną złudzenia i przekształcił w zwykłych śmiertelników, związanych
prawem karmy. Im dłużej na Niego patrzyłam, tym bardziej chciałam z nim
porozmawiać. Przez moją głowę przelatywały niczym roje pszczół słodkie myśli.
„Wracając do rzeczywistości, kim dokładnie jest Swami? Kriszną? Ramą? Śiwą? Czy
ma to jakieś znaczenie? Wszak jest ucieleśnieniem Boga. Niechaj nam to
wystarczy. Naszym zadaniem jest doświadczać. Tu nie ma miejsca na wątpliwości.
Gdziekolwiek jest, tam znajduje się niebo.” Nie zdawaliśmy sobie wcale sprawy z
upływających minut i dni. Koło czasu obracało się bardzo szybko. Gdy ktoś
pytał: „Jaką mamy dziś datę?”, to jedyną odpowiedzą była blada i pusta twarz.
Nie mieliśmy żadnych pragnień. Całym naszym światem była obecność Swamiego –
Jego zabawy i śpiew. Co więcej, nie mieliśmy pojęcia co działo się w domu obok
ani na całym szerokim świecie. Swami!
Swami! Swami! To był jedyny nasz cel, jedyna nasza medytacja, nasz
„Cały- We – Wszystkim”.
Skłonienie
Swamiego do zrobienia czegokolwiek wymagało takiego wysiłku jak wypicie wody z
trzech mórz. Nie zjadał nawet garstki ryżu. Nie usiedział w miejscu choćby
przez minutę. Kręcił się nieustannie jak bąk. Zaprzyjaźnił się z dwoma moimi
braćmi – ze starszym Kriszną Kumarem i młodszy Amarendrą. Wszystko robili dla
Niego, nie pozwalając Mu nawet schylić się po kubek. Gdy Swami brał się do
jedzenia, kobiety i mężczyźni siadali w oddzielnych grupach po Jego bokach. Gdy
podaliśmy Mu przygotowane potrawy, mieszał je ze sobą – słodycze z kwaśnymi
warzywami i z marynatami. Połykał trzy kąski, a resztę oddawał nam jako święty
pokarm, prasadam. wielbicieli.
Skłonienie
Go do kąpieli było heroicznym wyczynem. W mosiężnym naczyniu, nad otwartym ogniskiem
wypełnionym drzewem opałowym, podgrzewaliśmy dla Niego wodę. W chwili, gdy dowiadywał
się, że woda wrze, nasz Sai Gopala przeskakiwał mur i znikał. Wówczas Jego
wielbiciele, ten rój szarańczy, biegli za Nim. Czy jednak ktoś zdołałby Go
złapać? W takich wypadkach naszym obowiązkiem było odnalezienie Swamiego. Pani
Bajamma wychodziła z domu i rozglądając się wokół wołała: „Baba! Baba! Chodź
się wykąpać, Swami!” W końcu, zmęczona chodzeniem, wzdychała i wracała do
mandiru, od razu zasypiając. Wtedy Baba wybiegał ze swojego pokoju jak osa i
siadając obok niej, z głową na jej ramieniu, mówił: „Szukałaś mnie w wiosce, podczas
gdy ja przez cały czas byłem tutaj.” I śmiał się perliście. „Ach, łobuziaku!
Chciałeś skłamać? Spójrz na te krople potu! Zobacz, pokrywają całe Twoje ciało.
Cóż! Tylko Ty wiesz, w jaki sposób znikasz i w jaki się ponownie się pojawiasz.
Mistrzu, jak udało Ci się nas oszukać i wejść tutaj, skoro tak Cię
strzegliśmy?” Pani Bajamma mówiła to z uśmiechem, zapominając o gniewie. Klepiąc
Go po policzkach, zapominała o kąpieli. Jedna z wielbicielek, Konamma, zbierała
drzewo w lesie i gotowała wodę dla Baby. Gdyby woda wystygła musiałaby zacząć
wszystko od początku. Miała zaczerwienione od dymu oczy. Gdy wszystko było już
gotowe chłopcy chwytali Babę, zaciągali Go do łazienki i zamykali drzwi od
zewnątrz, żeby nie dopuścić do Jego kolejnej ucieczki.
Czyż
nie tak samo zachowywał się Nanda Kiszore (mały Kriszna; w sanskrycie:
Nieporuszony). Sprawiał Jaśiodzie kłopoty dowodząc grupą pastuszków, kradnąc
masło i dokuczając mleczarkom, po czym wracał do domu z niewinnym wyrazem
twarzy i wydymając usta kładł się na kolanach Swojej przybranej matki, aż ze
szczęścia zapominała o sobie. Nasz Kriszna był taki sam. Obserwując Jego
psikusy, czułam jak po policzkach płyną mi łzy. Czytaliśmy o takich rzeczach w Bhagawatam.
Słyszeliśmy też o nich. Ale teraz patrzyliśmy na nie własnymi oczami i doświadczaliśmy
je sercem. Odczuwaliśmy nieskończoną błogość. Nie potrafiłby jej opisać nawet
nasz dramaturg Sai. Patrzenie na Niego było rozkoszą dla oczu. Figle Kriszny
bladły wobec figli tego Sai Kriszny. Mieliśmy niezwykłe, trudne do opisania
szczęście.
Sai – Mistrz muzyki
Nasz
Mistrz Muzyki, Sai, bardzo lubi piosenki i bhadżany. Śpiewaliśmy je rano
i wieczorem. Nasz ‘Król Muzyki’, zasiadał na poduszce pośrodku sali, a my
sadowiliśmy się po Jego bokach, osobno mężczyźni i osobno kobiety. Na wieść, że
lubi piosenki, zabraliśmy ze sobą kilka naszych własnych utworów. Moja mama,
Radhammagaru, posiadała rozległą wiedzę o muzyce, grała na vinie i harmonium[1] oraz bardzo dobrze śpiewała. To był ten
rodzaj dziedzictwa, który okazał się dla nas boską łaską. Mój brat Amarendra,
którego nazywaliśmy Ambą, i ja siadaliśmy zwykle obok Swamiego. Śpiewaliśmy
swoje ulubione piosenki, nie wyróżniając żadnego ich rodzaju. Najpierw śpiewał
Swami, potem kobiety, a na końcu mężczyźni. Na początku, za każdym razem, gdy
Swami prosił nas o zaśpiewanie określonej piosenki, odczuwaliśmy zdziwienie.
Jednak po jakimś czasie zrozumieliśmy, że nie istnieje na świecie nic o czym
Swami, będąc Bogiem, by nie wiedział. Gdy śpiewaliśmy, nasz Sai Muralidhar –
Sai Grający na Flecie, akompaniował nam na cymbałach. Tworząc piękną i boską
muzykę sprawiał, że zapadaliśmy w błogość i zapominaliśmy o sobie.
Nie istniała taka dziedzina wiedzy, która byłaby
nieznana Seszy Sai, tysiącgłowemu Bogu - wężowi, na którym spoczywa Pan Wisznu.
Jak mówi przysłowie: „To mały ptaszek, lecz ma potężny głos.” Podobnie Baba
wyglądał jak nic niewiedzący młody człowiek. Jednak obserwując go ludzie
mogliby zauważyć, że Swami ma oczy jak lotosy, a ich piękno przewyższa
przemijający wdzięk płatków tego kwiatu. Ich błysk potrafił ujarzmić każdego i
wszystko. Wypełniała je najwyższa miłość. Nawet w tym wczesnym okresie Jego
życia śpiewane przez Niego piosenki miały wielkie duchowe znaczenie:
Karma
O człowieku, dlaczego lekceważysz karmę?
Czyż bogacz w jednej chwili nie może zmienić się w żebraka?
Czyż uczony nie może stać się nagle bestią?
Czyż kij nie może przekształcić się węża, podpełznąć i ukąsić?
Karma jest przyczyną, karma jest źródłem,
choćbyś utopił ją w stawie albo w potężnym oceanie.
Nabierzesz tylko tyle wody, ile zmieści się w dzbanku.
Choćbyś chciał, nie zaczerpniesz jej więcej.
Śpiewał tę pieśń melodyjnie. Przygnębieni ludzie,
spoglądając na Babę, natychmiast zapominali o swoich smutkach i zbierali żniwo
śmiechu, jak kwiaty lotosu na widok padmagarbhy - łona lotosów, słońca.
Obserwując ciszę, patrząc na Jego piękno, otwierali usta i przemawiali jak
poeci na widok Wasanty, Bogini Wiosny. Pełni wątpliwości niewierzący zauważali
nagle rozkazy wydawane przez Niego ruchem oczu i przybiegali do Swamiego jak
pszczoły spijające nektar z kwiatów. Pragnęli odnaleźć w Nim schronienie i stać
się Jego najpokorniejszymi sługami. Jak trafnie śpiewano: „Pieśń jest
słodka. Śpiewnie jest słodkie.
Schronienie jest słodkie. Stopa jest słodka. Serce jest słodkie. W Sai wszystko
jest słodkie – Gitam maduram, ganam maduram, saranam maduram, ćaranam
maduram, hrudhajam maduram.” Jest Panem wszechświata, który, ciesząc się Swoim
mistrzostwem, przechowuje je w swoim drogim, małym żołądku. Posiada wielką siłę
intelektu niemającego sobie równych. Doskonale zna Wedy i wedangany[2]. Jest największym nauczycielem muzyki w
trzech światach. Gdyby podniósł głos i zaczął śpiewać, ludzie zapomnieliby o
pieśni kukułki, oczarowani melodią Jego pieśni i popłynęliby po Oceanie
Miłości. Pieśń dotknięta przez miłość musi wznieść się jak fala, zalać
nadbrzeże, popłynąć przed siebie jak Ganges i rzuciwszy czar sprawić ludziom
tak wielką radość, by porwani jej melodią mogli o sobie zapomnieć. Każde Jego
słowo, każda gra, każda praca jest zachwycającym gajem piękna. To może brzmieć
przesadnie, jednak wszystko co mówię jest prawdą. Konieczne jest abyśmy
doświadczyli błogości tak wielkiej, żeby nie zdołał jej wyrazić żaden język.
W
tamtych dniach bhadżany trwały trzy lub cztery godziny, a nie 30 minut
jak teraz. Nie czuliśmy upływu czasu, bo nawet on zdawał się podlegać kontroli
Pana Sai i krążył niepomny upływu minut. Po bhadżanach Baba osobiście rozbijał
kokos, składał ofiarę arathi i własnymi rękami podawał każdemu prasadam.
Czyniąc to śpiewał taką oto pieśń:
„Ten syrop cudownie słodki! Wypijcie go do dna.
Znikną wówczas złe myśli, a na ich miejscu
pojawią się dobre.
Im więcej wypijecie, tym bardziej
zmniejszy się wasza karma.”
Śpiewając
to, zanurzał nas w błogości.
„Nie uleczy was lekarstwo uzyskane przez mielenie i ubijanie ani takie które można nabyć za sto złotych monet.
Moje panaceum wskaże wam drogę, gdyż składa się z życzliwości Sai, a tylko On może was wyzwolić.
Nigdzie indziej nie znajdziecie go ani nie kupicie.
To prawdziwe remedium.
Ten, kto je otrzyma i skonsumuje, natychmiast
dostąpi wyzwolenia.
Proszę, przyjmijcie prasadam imienia Sai. Podejdźcie.
Zmieszajcie w wielkim garnku pszenną mąkę esencji Wed z mlekiem wedyjskiej mądrości, bo może je pomieścić jedynie wielki garnek.
Zobaczcie jak wasz Adi Sai, Ten, Który Nie Ma Początku,
przygotowuje dla was słodki syrop.
Prasadam Sai przyjmuje różne smaki.
Hej! Leczy ono każdą chorobę i nic was nie będzie kosztowało.
Skupcie na nim uwagę, a przyniesie wam wyzwolenie.
Bardzo ważną rolę odgrywa tutaj woźnica rydwanu,
choć rozumieją to tylko pokorni wyznawcy.
Nie musicie iść daleko, żeby je kupić.
W Puttaparthi jest go mnóstwo".
Widok
Swamiego śpiewającego tę pieśń i rozdzielającego prasadam był nadzwyczaj
święty i uspakajający. Napełniał nas najgłębszą słodyczą.
Dni
mijały nam jak minuty. Postanowiliśmy, że zatrzymamy się w Puttaparthi jedynie
trzy dni. Dokładnie po trzech dniach Swami zwrócił się do mojego ojca i
zapytał: „I co, Radha Krisznajja! Kiedy wyjeżdżacie?” Zdziwieni zaczęliśmy się
zastanawiać skąd wiedział, że przyjechaliśmy na tak krótko. Domyślając się co
myślimy, Swami uśmiechnął się ze zrozumieniem i rozwiał nasze wątpliwości. Gdy
ojciec powiedział ze złożonymi dłońmi: „Twoja wola, Swami”, roześmiał się z
zadowoleniem i rzekł: „Naprawdę? Jestem bardzo szczęśliwy. Zbliża się święto
Daśary. Możecie wziąć w nim udział, a potem wyjechać.” Jak fala zalało mnie
szczęście. Sai Baba, rzucając nam pełnie miłości spojrzenie, wybiegł z chłopcami.
Dopiero po przybyciu tutaj dowiedziałam się, że jest reinkarnacją Śirdi Sai
Baby. Byłam bardzo zadowolona. Dowiedziałam się o Śirdi Babie od mojego
mistrza. Widziałam też Jego fotografię. Gdy byłam w ósmej klasie okazało się,
że mój nauczyciel historii, pan Dżagan Mohan Rao - pobożny bramin, noszący koszulę,
czerwone dhoti, małą kępkę włosów z tyłu ogolonej głowy i kumkum
z pasty sandałowej pośrodku czoła – jest oddanym wielbicielem Śri Śirdi Sai i
skrupulatnie odprawia dla Niego tradycyjne rytuały. Bardzo mnie lubił, ponieważ
byłam inteligentna i dostawałam najwięcej najwyższych ocen w klasie. Kiedyś zaprosił
mnie do siebie. Bez zgody mamy nie mogłam wyjść nawet za próg. Dyscyplina była
bardzo ważna. Byłam pewna, że powie „nie”, jeśli ją o to zapytam – tak samo jak
to, że mój mistrz poczuje się dotknięty, jeśli do niego nie zajrzę. Czy to
ważne jak tego dokonałam? Wybrałam się do jego domu zaraz po zakończeniu
lekcji. Zaprowadził mnie prosto do pokoju modlitewnego. Były w nim wyobrażenia
wszystkich Bogów. W środku znajdowała się fotografia kogoś, kto okręcił sobie
głowę kawałkiem materiału i nosił brodę. Zapytałam mistrza: „Kto to jest,
proszę pana?” „Co! Nie znasz Go! To Śirdi Sai Baba, człowiek dysponujący wielką
duchową mocą. Jest doskonale znany w północnych częściach Indii.” Mówiąc to
podał mi książkę ze zwięzłą biografią Śirdi Baby, wraz z Jego zdjęciem i ‘prasadam’.
Ukryłam je między podręcznikami. Dotarłam do domu czując się jak przestraszony
kot i położyłam książki na półce. Właśnie wychodziłam, gdy zobaczyła mnie mama
i zapytała: „Dlaczego przyszłaś tak późno?” Miałam wrażenie, że usuwa mi się
ziemia spod nóg. Zbierając całą odwagę wymamrotałam: „Wzięłam udział w
specjalnych zajęciach” i wymknęłam się. Mój starszy brat odznaczał się wielką
czujnością. Trudno go było uniknąć. Obserwował nas nieustannie. W pewien sposób
był wszechwiedzący. Interesowały go nawet najdrobniejsze zdarzenia w naszym
życiu. W tym czasie często odwiedzałam nauczyciela. Moja sytuacja przypominała
sytuację myszy uwięzionej w bębnie. Jak długo mogłam zachować swój sekret?
Dzięki mojemu bohaterskiemu bratu, szybko się wydał. Mama uderzyła mnie w
twarz, pytając: „Czy pozwalam ci wchodzić do domów obcych ludzi? Czy wolno ci było przyjąć od niego podarunek,
bez względu na to jaki był?” To powstrzymało mnie od dalszych wizyt u nauczyciela.
Stary Mandir