Poza Tobą nie szukam innego schronienia
- Anjatha Śaranam Nasthi - część 1
Vijaya Kumari

Wstęp
Czytanie książki pani Vijaya
Kumari, zatytułowanej Poza Tobą nie szukam innego schronienia, będącej
płynącym z serca hołdem dla Bhagawana Śri Sathya Sai Baby, inkarnowanego Boga
tego tysiąclecia, jest dla mnie poruszającym serce doświadczeniem. Każdy
intymny wgląd we wczesna lata życia Bhagawana – w każdy szczegół odnoszący się
do bezgranicznej miłości Swamiego do Jego wielbicieli, w każdy opis czynionych
przez Niego cudów i materializacji, od wibhuti po złote i diamentowe ozdoby, różne
przedmioty i posążki Bogów, aż po Jego mistrzowskie jasnowidzenie,
jasnosłyszenie i teleportacje - zostały wykorzystane przez autorkę do
podkreślenia bezgranicznego współczucia Swamiego dla ludzkości oraz Jego niestrudzonych
wysiłków w dążeniu do wprowadzenia nowego porządku świata opartego na prawdzie,
dobroci, spokoju i miłości.
To jest epoka Sai.
Zwracamy się do Swamiego, ponieważ Jego pisma święte poświęcone ‘sadhanie
czynionej przez służenie’, jest potrzebą chwili i jedynym pewnym lekarstwem na
osiągnięcie stabilnego spokoju umysłowego w rodzinie, w otaczającym nas
społeczeństwie oraz na całym świecie.
W zadaniu przetłumaczenia
tej książki z języka telugu na angielski, którego się podjęłam, aby dzielić się
nią ze wszystkimi, towarzyszyła mi nieprzeparta obecność Swamiego, której
doświadczałam podczas jej czytania oraz radosny bodziec, jakim była moja wiara
w moc Jego świętych stóp, prowadzących nas wszystkich do nieba spokoju poprzez
zmechanizowane, pełne napięcia, niespokojne wody współczesnego życia. Kłaniam
się nisko Swamiemu za to, że umożliwił mi wypełnić życie Jego obecnością,
zamiast ῾zabijać czas’ niepotrzebnymi
rozmowami. Gratuluję pani Vijaya Kumari za rozświetlenie tysięcy tęskniących
serc, takich jak moje, lampą treści tej cudownej książki. Sathya Sai Baba, nasz
ukochany Swami, poza Tobą nie szukam innego schronienia – Anjadha Śaranam
Nasthi.
Andhra University, 9 czerwca 1999 r. WisakhapatnamOm Śri Sai RamPokłony panu Krisznie
Notowałam słowa mojego
Swamiego przekraczając posiadaną przez siebie umiejętność pisania - wyłącznie
dzięki temu, że myślenie o Nim budzi w nas uczucie, że zostaliśmy pobłogosławieni.
Ofiarowuję Mu tę niewielką
książkę jako dar Miłości.
Ofiara Miłości
Pan Sai - inkarnacja
Doskonałej Miłości, Prawdziwe Ucieleśnienie Boga, Najwyższy Duch, Zbawca Cichych
- urodził się w epoce Kali jugi, żeby
kierować wszystkim co może lub nie może poruszać się w tym wszechświecie i przekształcić
Ziemię w radosne królestwo niebieskie. Sposób w jaki zmienia nas w wyznawców
Miłości, posługując się najpotężniejszą bronią, jaką jest Miłość, a tym samym
łagodnie budząc uśpione w ludziach człowieczeństwo, jest czymś, z czego
naprawdę możemy się cieszyć. Wyjaśnia ukryte znaczenie życia łatwym do
zrozumienia językiem, podkreślając wielką wagę Wartości Ludzkich i wywołując
transformację serc dzięki Swoim pełnym Miłości i entuzjazmu słowom. Wyjaśnia,
że ludzie powinni się zachowywać jak ludzie, a nie jak demony. Akcentuje, że
wszyscy jesteśmy dziećmi tego samego Boga, że prawdy głoszone przez wszystkie
religie są takie same. Łapie nas w sieć Swojej Miłości i skłania do kroczenia
ścieżką Sai. Jest to zjawisko, o którym dotychczas nie słyszano. Co nie miało
precedensu w historii. Czego nieogarniona natura inspiruje, wzbudza podziw i
zasługuje na najwyższą pochwałę. Niezwykłe szczęście, dzięki któremu urodziłam
się w tym samym czasie i kraju co święta Esencja Miłości jest z pewnością
rezultatem zasług zdobytych w wielu minionych wcieleniach.
Podobnie jak w słynnym
powiedzeniu Pothany[1]: „Jedynie Ramabhadra mógł mnie skłonić do
wypowiedzenia tych słów”, wszystkie napisane przeze mnie wyrazy i każde inspirujące
was w tej książce zdanie jest dziełem Sai. Wybierając jej tytuł: Anjadha
Śaranam Nasthi, Swami przekazuje nam głębokie przesłanie. Anjadha –
w nikim poza Tobą; Śaranam Nasti – nie szukam schronienia. W Wyzwoleniu
Gadżendry - Gadżandra moksza zostały opisane wieloletnie walki
toczone pomiędzy słoniem i krokodylem. Słoń, straciwszy wolność, bezradnie
wołał do Boga o łaskę. Pan Wisznu natychmiast ruszył mu na pomoc, zapominając o
Swojej buławie i tarczy. Dopóki nie poddasz się Bogu, Bóg cię nie zbawi. Naszym
celem powinno być następujące przekonanie: „Nie mam innego Zbawiciela oprócz Ciebie”.
Za każdym razem, gdy szukamy opieki Sai, myślimy: „Panie, moje ciało, mój
umysł, moje dobra należą do Ciebie.” Jednak samo w sobie nie jest to jeszcze
poddanie się Bogu. Uwolniwszy się od najdrobniejszych nawet śladów egoizmu,
powinniśmy pozostawać poza zasięgiem prestiżu i egoizmu, pochwał i oskarżeń,
radości i smutków, a w za to rozwijać w sobie najwyższą Miłość i najwyższe oddanie,
bo na tym polega szukanie schronienia. Pan Hanuman, którego każdy włosek
rozbrzmiewał imieniem Ramy; Draupadi, która w czasach szczęśliwych i nieszczęśliwych
nieulękle i z niezachwianą wiarą polegała na Krisznie; Prahlada, który głosił,
że ojciec, który nie wielbi Narajany nie jest ojcem, byli wielkimi duszami,
które wchłonęły w siebie istotę podporządkowania się Bogu. Zdradą Boga jest
samo wypowiedzenie takiego oto zdania: „Boże, jesteś dla mnie wszystkim”, tylko
po to, aby Go zlekceważyć, gdy nadejdzie czas próby. Jako nasza Matka, nasz
Ojciec, Nauczyciel, Bóg, Krewny i Przyjaciel, jako ‘nasz cały we wszystkim’
przy każdym stawianym przez nas kroku, Swami prowadzi nas ścieżką Prawości i
zalewa deszczem nektaru Miłości. Jest olśniewającym obrazem najwyższych
ideałów. Słowami: „Jestem Bogiem i wy również jesteście Bogiem”, otwiera nam
oczy na ostateczną filozoficzną mądrość. Poprzez Swoje figle, piosenki i
postępowanie wskazuje wyraźnie na prawdziwość twierdzenia: „Moje życie jest Moim
Przesłaniem.”
„Ani krewny ani brat, ani
bogactwo, ani dom – nic, nic, nic nie należy do nas - Mata naszti pita
naszti naszti bandhu sahodarah artham naszti, bruham naszti naszthi naszthi.”
Dopiero wówczas dostąpimy
spełnienia, gdy uświadomimy sobie i utrwalimy w myślach, słowach i uczynkach,
że „nasza pozycja, nasz los i nasz sposób myślenia jest Panem Sai” i gdy sam
Bhagawan potwierdzi, że poszukiwanie Boga jest jedyną ucieczką człowieka.
Pozwólcie mi wyrazić dobre
intencje kryjące się za publikacją tej książki. Opisane w niej cudowne moce
Bala Sai (młodego Sai) są niezwykłe. Nigdy o takich nie słyszeliśmy ani o
takich nie śniliśmy. Jego figle, Jego prowokacyjne psoty, Jego słodkie żarty
oraz pieśni porywające serca wielbicieli sprawiały, że kołysaliśmy się na
falach oceanu radości. Moim celem jest zaproszenie was do zanurzenia się w tym
błogosławionym stanie. Pozostaniemy na zawsze zobowiązani Swamiemu za to, że
obdarzył nas tak niezwykłym szczęściem. Pisanie tej książki dobiegło końca
cztery lata temu. Ostatniego roku, podczas święta Daśary (6.1.1996 r.) Sai
nadał jej tytuł: Anjadha Śaranam Nasthi, a po roku (22.10.1997 r.)
polecił ją wydać. On wie najlepiej co, gdzie, kiedy i jak należy zrobić. Jeśli
powierzymy Mu podjęcie decyzji, sprawy potoczą się gładko. Dlatego mówię:
cieszmy się doskonałym spokojem, zdobądźmy stałe miejsce w sercu Sai i czujmy
się lekko, pozostawiając pod Jego opieką wszystkie nasze obowiązki.
Inkarnacja epoki - Sai
W epoce Kali drogą wiodącą do zbawienia jest
droga Sai. Właściwą praktyką duchową, sadhaną, jest śpiewanie Jego
imienia. Naszym najwyższym obowiązkiem jest służenie społeczeństwu i obejmowanie
miłością każdego człowieka, będącego naszym bliźnim. Tym, czego wymaga od nas
współczesny świat nie są sztuczne przemówienia, lecz doskonałe wypełnianie
obowiązków. Społeczeństwo nie pragnie wystawności, ale szczerej praktyki.
Okazujmy oddanie, zamiast się nim popisywać. Starajmy się, by twarde jak kamień
ludzkie serca odświeżyły się i ożywiły się pod wpływem Miłości. To co nazywamy
potrójną czystością – czystością myśli, słów i uczynków – zmieniło się w
dekorację nieba. Gdy bogactwo staje się bogiem, wówczas marnieje współczucie i
nikt nie chce się do niego zbliżyć. Wraz z pasją i apatią szerzącymi się jak
pożar, współczucie spala się na popiół. Samolubstwo wchłania bezinteresowność
jak ocean, osłabia ją i wysusza. W społeczeństwie, które pozbyło się
najmniejszych nawet śladów poświęcenia, rozwija się chciwość. Sai jest idealnym
Bogiem. Jego oświadczenie: „Moje życie jest Moim Przesłaniem” jest ścieżką
usianą kwiatami i źródłem słodkiej Miłości. Demonstruje ją na każdym kroku i
jest za to otaczany uwielbieniem. Będąc obrazem najwyższego Boga stanowi dla
nas przykład. Mamy ogromne szczęście i wielkie błogosławieństwo rodząc się w
epoce Sai, mieszkając w imperium Sai i co ważniejsze, przebywając w boskiej
obecności Sai, cenniejszej od największych skarbów. Tama powstrzymuje przepływającą
w rzece wodę od przerwania nasypu i zalania gęstego lasu, bo byłoby to marnotrawstwo.
Podobnie Matka Sai przyszła uratować ludzkość od stoczenia się w nicość,
powstałą wskutek przekroczenia granic moralności i dyscypliny. Matka, która
przybyła by pocieszyć ludzkość, wznosząc zaporę wielbienia i miłości, jest
naszą Matką Sai. Sai jest też Ojcem, który przyszedł nauczyć dobrego zachowania
młodą generację, która pod wpływem obecnej cywilizacji zachowuje się jak
wściekłe pisy. Sai wprowadza społeczeństwo na ścieżkę dobroci, położoną z dala
od bezmyślnej, zwierzęcej egzystencji, która nie zna ani Miłości do Boga ani
lęku przed grzechem. W tej kalijudze,
gdy umierają Wedy i niszczona jest dharma, Sai jest Bogiem, który
przyjął ludzką postać i pragnie udowodnić nam prawdę słów wypowiedzianych w Gicie
przez śpiewającego znawcę Gity, Śri Krisznę:
Żeby umocnić dharmę, będę pojawiał się
w każdej epoce, przyjmując ludzką formę –
Dharma samsztapanartaja sambhawami juge juge.
Matka Sai jest Matką Wed
zrodzoną po to, żeby wykorzenić Swoim chwalebnym i delikatnym wdziękiem
wszechobecny i przerażający taniec ciemności wykonywany przez ateizm. Naszym
wielkim szczęściem, owocem naszego minionego i cennego jak złoto uwielbienia
jest to, że urodziliśmy się na kolanach Matki Sai jako Jej najdroższe dzieci.
Niechaj ta więź uczuciowa, niechaj to transgenomiczne[2] połączenie, ta boska emocjonalna bliskość
rozkwitną jako nierozerwalne przywiązanie. Niech przyniosą nam radość. Sai nie
jest Bogiem, którego wolno wzywać tylko w krytycznych chwilach. Jest Bogiem
zasługującym na adorację wszystkich ludzi, zarówno młodych jak starych.
Naszym rodzinnym Bogiem
jest Pan Wenkateśwara, forma Maha Wisznu. Każdego dnia wielbimy też Muniśwarę,
czczonego przez wielbicieli Śiwy. Mieszkamy w małej wiosce Kangundi Kuppam.
Kwitnie w niej handel, ponieważ z jednej strony otacza ją Andhra Pradeś, a z drugiej
strony stan Tamilnadu. Na ogół eksportujemy własne produkty – przede wszystkim
olej sandałowy i poduszki. Mój ojciec, pan Radha Kriszna, rzecznik partii kongresowej,
wywiera ogromny wpływ na wioskę. Uhonorowano go za to publiczną służbą – został
jej sołtysem. Cieszy się tak wielkim szacunkiem, że ludzie szukają jego rad.
Bardzo go lubią haridżani[3], nietykalni. W tamtych czasach starsi
cieszyli się wielkim poważaniem. Gdy wybuchały epidemie, np. epidemia cholery, ojciec
otwierał swoje pokryte strzechą chaty i lekceważąc różnice kastowe i religijne,
rezygnując z jedzenia i snu, zaciągał chorych w bezpieczne miejsca. Był ekspertem
w zaopatrywaniu ich w konieczne udogodnienia. Gdy szedł drogą, nikt nie odważał
się do niego podejść. Ponieważ doskonale znał angielski, każda ważna osobistość,
która zawędrowała w te strony, czy to minister czy jakiś inny dygnitarz,
odwiedzali najpierw nasz dom, ciesząc się jego gościnnością. W tamtych czasach
ojciec jeździł do Simli, a po powrocie był gorąco witany. Bardzo współczuł
biednym i osieroconym. Droga biegnąca do jego rezydencji została nazwana na
jego cześć ulicą Radha Kriszny. Od samego początku Swami nazywał nas ‘rodziną
Kuppam’ i tak zostało do dzisiaj.
Od najwcześniejszego
dzieciństwa rozkoszowałam się pięknem natury. Czerpałam głęboką radość przyglądając
się godzinami ze skupioną uwagą blaskowi promieni wschodzącego słońca, grze
światła o zimowym świcie i obserwacją ciężkich chmur przebiegających przez
niebo jak małe, psotne dzieci. Zwykłam opisywać szczegółowo i najlepiej jak
umiałam miejsca, które wzbudzały we mnie radość. Następnie rozszerzałam tę relację
i przepisywałam ją na czysto. Czyniłam tak za każdym razem, gdy udawałam się na
pielgrzymkę lub na wycieczkę w piękną okolicę. Gdy po raz pierwszy ujrzałam naszego
Pana, Swamiego, mój umysł zaczął funkcjonować jeszcze szybciej. Powodem tego
były Jego słodkie słowa, Jego czarująca twarz, przypominająca kwiat lotosu i
ujmujące figle, które stały się inspiracją do napisania tej książki. Swami,
opuszczając stary mandir i wprowadzając się do Prashanti Nilayam zaznaczył, że
zamyka okres swojego dzieciństwa i staje się Mistrzem. Czy pierworodny może
żądać teraz od matki tyle samo miłości co dawniej? Czy to oznacza, że matka
opuściła swoje pierwsze dziecko? To samo odnosiło się do nas. Wcześniej graliśmy,
śpiewaliśmy i biegaliśmy radośnie ze Swamim przez 24 godziny na dobę - teraz
nie mogliśmy spędzić z Nim nawet minuty. Idea wplecenia w girlandę książki
wszystkich tych bezcennych doświadczeń, notowanych dotychczas na skrawkach
papieru, pojawiła się po raz pierwszy w mojej głowie w 1954 r. i została
pokornie przedłożona Swamiemu. Swami odpowiedział na nią z uśmiechem:
„Doskonale. Zrób to.” Wyjął mi z ręki notes, wpisał do niego piękny wiersz i
pobłogosławił mnie. Ta książka, ten dzban wypełniony nektarem, jest owocem
słodkich błogosławieństw Swamiego. Nie jestem poetką i w jeszcze mniejszym
stopniu pisarką. Mam tylko jedno życzenie – podzielcie się ze wszystkimi
radością jaką ja się wtedy cieszyłam. Czy możemy się teraz przyjrzeć ujmującym
figlom Bala Sai? Czy możemy posmakować nektaru błogości?
Strumień zabawnych psikusów
Nie wytłumaczyłam wam jeszcze w jaki sposób
wygrałam odrobinę miejsca w królestwie serca Swamiego oraz szczęście
ofiarowania Jego lotosowym stopom swojego uwielbienia! Pewnego wieczoru
Ananthamma, córka starszego brata mego ojca, wybrała się wraz z siostrą na
przechadzkę po dzielnicy Malleswaram, leżącej na przedmieściach Bangalore. W
pewnej chwili usłyszały dźwięki melodyjnego bhadżanu płynącego przez okno
mijanego domu. Zajrzały tam i zobaczyły grupę ludzi zgromadzonych wokół chłopca
siedzącego na krześle. Jego twarz jaśniła boskim blaskiem. Chłopiec zobaczył je
i skinął ręką by weszły. Uczyniły to i usiadły w rogu. Po bhadżanach
ciemnoskóry chłopiec rozdał wszystkim prasadam. Prosząc je z własnej
woli o szczegóły oznajmił, że przyjadą do Puttaparthi. Gdy odpowiedziały, że
nawet nie wiedzą, gdzie ono leży, uśmiechnął się czarująco i wyjaśnił, że
nazywa się Sathya Sai Baba i wytłumaczył im dokładne jak mogą tam dojechać.
Potem ponowił Swoje zaproszenie: „Przyjedziecie do Puttaparthi.” W taki sposób
trafiły do Niego. Po powrocie do Kuppam opowiedziały o wszystkim mojej mamie. Powiedziały
do niej z przekonaniem: „Swami jest bardzo słodki i zawsze uśmiechnięty.
Pierwszym Swoim spojrzeniem skradł nasze serca. Bardzo lubi pieśni. Ty dobrze
śpiewasz, więc musisz Go odwiedzić.” Mama bardzo pragnęła to uczynić i przedstawiła
tę propozycję mężowi. Odrzucił ją z miejsca mówiąc: „Powiedziałaś, że ma 16 lat
i jest reinkarnacją Śirdi Baby. To bzdura. To fałszywi sannjasini. Nie ma
potrzeby tam jechać.” Tata nie lubił sannjasinów ani sadhów. Tamtej nocy w mamy
śnie pojawił się przystojny młodzieniec i powiedział: „Czekam na was
wszystkich. Przyjedźcie jak najszybciej.” Gdy mama odpowiedziała na to: „Lecz
ja Cię nie znam”, wybuchnął śmiechem i zapytał: „Czy Ananthamma nic ci nie powiedziała?
Nazywam się Sathya Sai Baba. Wiem, że przyjedziecie.” Potem znikł. Mama
natychmiast obudziła ojca opowiedziała mu o tym śnie. Ojciec tak to wyjaśnił:
„Przez cały dzień myślałaś o podróży. Dlatego ci się przyśnił. Zaśnij z powrotem.”
Urocza twarz młodego Chłopca, jak żywa stała przed oczami mojej mamy, że nie
mogła zasnąć do rana. Rankiem posłała po moją kuzynkę i zapytała ją: „Jak
wygląda Baba?” Usłyszawszy, że ma twarz podobną do kwiatu lotosu, głowę pełną
błyszczących, ciemnych włosów i długą do stóp szatę, wykrzyknęła: „Ojej! To On
ubiegłej nocy ukazał się w moim śnie. Zaprosił nas do Siebie.” Zaskoczona tymi
słowami, kuzynka stwierdziła: „Ciociu! Naprawdę musisz tam pojechać. Czy
wyobrażasz sobie, jaki przystojny jest Baba? I jakie to piękne miejsc?” Zanim wyszła,
starała się przekonać do tego także mojego ojca. Nie mam pojęcia w której z
pomyślnych chwil odezwała się do niego, lub uprzejmość którego z Bogów wpłynęła
na zmianę decyzji, lecz ojciec nagle się zgodził. To zresztą bez znaczenia.
Samo w sobie było to wielkie szczęście! Z tą myślą opuściliśmy dom i wyruszyliśmy
do Parthi. Tata zarządził, że nie zatrzymamy się tam dłużej niż na trzy dni.
Mój młodszy brat był wówczas dziewięciomiesięcznym bobasem. Gdy dowiedzieliśmy
się, że nie kupimy w Puttaparthi nawet soli, zapakowaliśmy i zabraliśmy ze sobą
tamarynd, czerwone chili i naftę oraz wiele innych potrzebnych rzeczy.
Historię tego szczęśliwego
roku zachowamy w pamięci do końca życia. To było coś niezapomnianego. Dzień, w
którym zostaliśmy pobłogosławieni fortuną smakowania radości Boskiej Łaski, był
bardzo szczęśliwym dniem. Wyruszyliśmy w październiku 1945 r. O pierwszej w
nocy wysiedliśmy z pociągu w Penugondzie. Wyskoczyliśmy z przedziału, spadając
jak kamienie. Okazało się, że nie ma tam nawet peronu. Było ciemno jak oko
wykol. Drżeliśmy z lęku. Chociaż intensywnie wpatrywaliśmy się w mrok, to nie
było nic widać. Ojciec udał się do biura kierownika stacji. Znajdowała się w
nim niewielka, słabo świecąca lampka wyglądająca jak robaczek świętojański.
Chłód tego pokoju przenikał nasze ciała. Nie poruszał się tam żaden człowiek! W
tych gęstych ciemnościach drzewa i krzewy wyglądały jak duchy. Nagle rozległ
się dźwięk przypominający szuranie za zasłoną. Czyżby zaczęło padać? Rozległ się
grzmot i niebo przeciął piorun! Zadzwoniło nam w uszach. Oprócz ziemi i nieba
nie mieliśmy żadnej ochrony. W tym momencie wrócił tato. Podjęliśmy dalszą
podróż, gdy powiedział: „Na zewnątrz są wozy. Zdaje się, że w mieście jest
gospoda dla pielgrzymów. Chodźmy.” Na widok koni zaczęliśmy się zastanawiać,
czy są żywe. Może to tylko zabawki? Były tak chude i osłabione, że w każdej
chwili mogły paść na miejscu martwe. Baliśmy się, że nie pociągną wozu, jeśli
do niego wsiądziemy. Woźnica jednak ostro nas popędzał.
Załadowaliśmy bagaże, a potem, pełni niepokoju,
sami do niego wsiedliśmy. Zanim konie postawiły cztery kroki, pękła uzda i
jedno szarpnięcie sprawiło, że przesunęliśmy się do przedniej części wozu.
Mieliśmy szczęście, że nie pospaliśmy z niego jak worki z ryżem i nie potłukliśmy
się dotkliwie. Woźnica związał uzdę sznurkiem. Zbyt przestraszeni, żeby siedzieć
w wozie, szliśmy z tyłu nie mówiąc ani słowa. Po godzinie dotarliśmy do wioski.
Wskazując na kamienną płytę na poboczu, woźnica kazał tam poczekać. Na nasze
pytanie: „Jak mamy spędzić tutaj noc?” odpowiedział szorstko: „A kto miałby
otworzyć wam gospodę w środku nocy? Zostańcie tutaj do rana.” Z grymasem na
twarzy zrzucił nasze bagaże na ziemię i odjechał. Dziecko zaczęło płakać. Rozlegające
się wokół nas szczekanie psów było nie do zniesienia. Dwa cienkie prześcieradła
rozpostarte między kamiennymi płytami posłużyły nam za dach. Padające na nie
krople deszczu wzbudzały klekoczące dźwięki. Za chwilę zaczęło padać jeszcze
mocniej i nasza sytuacja zaczęła przypominać sytuacje garbusa obrzucanego
kamieniami. W cienkim płótnie pojawiły się dziury. Siedzieliśmy pod nim licząc
każdą minutę. Bóg deszczu zesłał nam ulewę trwającą pełne dwie godziny.
Miejsce, w którym siedzieliśmy, przypominało półwysep. Byliśmy bardzo głodni i
śpiący. Nagle znajdujące się za nami drzwi otworzyły się ze skrzypieniem,
odsłaniając niewielką restaurację. Gdy pomyśleliśmy, że znajdziemy tam
schronienie, wyszedł z niej mężczyzna wyglądający jak prawdziwy Pan Wigneśwara.
Wyglądał na dobrego człowieka. Za chwilę usłyszeliśmy nadjeżdżający autobus.
Popędził nas, mówiąc: „Kupcie bilety. Jeśli go przegapicie, następny będzie
dopiero jutro.” Gdy ojciec podbiegł do autobusu, konduktor krzyknął na niego:
„I po co ten cały kram? Poczekajcie trochę.” W międzyczasie zjedliśmy ciastka z
ryżu i soczewicy. Nagle podbiegła do nas grupa małp i zaatakowała nasze bagaże.
Ojciec na próżno podchodził kilkakrotnie do
kierowcy, żeby kupić bilety. Kiedy w końcu wsiedliśmy okazało się, że
prawdziwym powodem tego zdarzenia była niechęć żywiona do Swamiego. To byli ordynarni
ludzie. „Ten człowieczek wielkości palca rozpowiada, że jest Sai Babą. A wy mu
wierzycie i biegacie za nim jak szaleńcy. Nie macie za grosz rozumu.” Gdy tak
wrzeszczał, nie wiedzieliśmy co robić. Zatkaliśmy uszy i siedzieliśmy cicho. Po
chwili nasz ‘złoty rydwan’ ruszył. Zamiast nazywać go autobusem, stosowniej
było by powiedzieć, że przypominał pudełko z cienkiego tworzywa. Pasażerowie
operowali obelżywym słownictwem. Słońce było nieznośnie gorące. Około 12:00
dotarliśmy do Bukkapatnam. Powiedziano nam, że musimy pokonać jeszcze sześć
kilometrów wozem ciągniętym przez woły. To była niewielka, bardzo brudna osada,
złożona z zaledwie dziesięciu domów. Jej mieszkańcy byli nieokrzesani. Roili
się wokół nas jak muchy i obrzucali nas takimi obelgami, że puchły uszy. Czuliśmy
wewnętrzny bunt. Gdy to miało miejsce, podszedł do nas jakiś mężczyzna i
powiedział: „Proszę, wejdźcie do środka i usiądźcie. Wypijcie trochę maślanki.
Poślę po wóz.” Te słowa były dla nas jak oaza na wielkiej pustyni. Rodzina
Jadalam, okrążona demonami niczym Wibhiszana na Lance Rawany, zapewniała
wszelkie możliwe wygody pielgrzymom zmierzającym do Puttaparthi. Podjechał wóz.
Patrząc na niego, przeżyłam szok. Składał się z czterech nierównych desek.
Powyżej ani poniżej nie było niczego. Rozłożyliśmy na nich materac i chcąc się
wydostać ze szponów tych potworów wsiedliśmy, powtarzając w myślach imię Boga.
Droga była okropnie nierówna, pełna wybrzuszeń i zapadlisk. Poczuliśmy, że
będzie lepiej, jeśli pójdziemy piechotą. Za każdym razem, gdy wjeżdżaliśmy na
pochyłość, przyciskaliśmy do siebie przesuwające się bagaże. Musieliśmy też
uważać, żebyśmy sami nie spadli. Wóz tak bardzo podskakiwał, że mocno nas
poobijał. Przez cały czas wyskakiwaliśmy z niego i wskakiwaliśmy. To było
irytujące. Pomyśleliśmy, że jeśli podróż w dalszym ciągu będzie taka męcząca,
to nigdy nie dotrzemy do celu. Na myśl, że Swami wybrał dla Siebie siedzibę w
takiej okropnej okolicy, czuliśmy irytację. Biedne woły miały spienione pyski i
szły wolno jak żółwie, stąpając po gorącym piasku i znosząc żar słońca
przepalającego im czaszki. Denerwowaliśmy się. Dojechaliśmy do Karnatakapalli.
Sądząc, że to aśram, zwróciliśmy się do jakiegoś mężczyzny, a on odpowiedział:
„Nie! Musicie przejść przez rzekę i skierować się tam.” W tym momencie ogarnął
mnie szalony gniew. Zawzięty, protestujący wewnętrzny głos zdawał się mówić z
westchnieniem: „Dlaczego Swami tutaj zamieszkał? Czy nie mógł znaleźć sobie lepszego
miejsca?” Kiedy z zaciśniętymi zębami weszliśmy do rzeki, zdawało nam się, że toniemy
w sięgającej po łokcie wodzie. Dysząc ciężko jak woły, podążaliśmy za woźnicą.
Wyschły nam gardła. Przesuwając stopy po mokrym piasku czułam, że nasze życie
jest poważnie zagrożone. Mimo to przekroczyliśmy rzekę i stanęliśmy na drugim
brzegu.
Kochany przez wszystkich Bala
Jacyś ludzie stojący na szczycie wzgórza położonego
naprzeciwko nas zaczęli machać i iść w naszą stronę. Byliśmy zdziwieni, bo nie
znaliśmy ich. Podeszli blisko. Jeden z chłopców w tej grupie wyglądał bardzo
słodko. Był niezwykle czarujący. My jednak byliśmy zbyt zmęczeni, żeby Mu się
przyjrzeć. Jego pełniej satysfakcji w oczach. Gdyby to od nas zależało,
natychmiast byśmy zasnęli. Gdy zwrócił się do nas z serdecznym uśmiechem,
poczuliśmy, że znamy Go od dawna. Gdy zaczął opisywać trudności, na jakie się
natknęliśmy, w taki sposób, jak gdyby oglądał to wszystko, poszliśmy za nim z
oczami pełnymi zdumienia, czując niewysławioną, ogarniającą nas radość. Pomyśleliśmy,
że jest uczniem Baby. Słuchając Jego słów, zapomnieliśmy o minionych trudnościach.
W międzyczasie dotarliśmy do aśramu. Był niewielki, ale wyglądał czarująco. Ów Chłopiec
wszedł do aśramu szybko i spojrzał na nas z dziwnie pociągającym uśmiechem, jak
gdyby witał nas słowami: „Chodźcie.” Siadając na krześle powiedział: „Bajammo[4], podaj jak najprędzej jedzenie. Ci
biedacy są bardzo zmęczeni. To ludzie z rodziny Kuppam.” „Dobrze, Baba”, odpowiedziała
starsza kobieta, wchodząc do pokoju. Patrzyliśmy na Niego przez całą minutę,
oczarowani i niezmiernie zdziwieni, myśląc sobie: „Och! Nie wierzę! To Baba?!
Jest taki młody! Wygląda jak mały delikatny chłopiec. Więc to On jest tym szanowanym
Babą!?” Ta myśl sprawiła, że złożyliśmy ręce i pokłoniliśmy Mu się. Baba, wyglądający
jak lilia wodna w pełnym rozkwicie, roześmiał się głośno i powiedział: „W
porządku. Kto tu jest?” Objął mojego starszego i młodszego brata, śmiejąc się
jak długoletni przyjaciel. Poklepał ich po głowie i patrzył na nas uważnie,
budząc w nas radosną świadomość. Odnaleźliśmy w Jego spojrzeniu delikatną matczyną
Miłość i niezwykle opiekuńczą troskę. To sprawiło nam radość. Ciekawość
wypełniła nam umysły pytaniem: „Kim jest ten Baba?”. Jednocześnie wszystko
wokół nas zdawało się być napełnione iluzoryczną magią. Z jakiegoś powodu
czułam, że poszukiwana przeze mnie matczyna Miłość oraz ucieleśnienie Miłości,
za którym tęskniłam, właśnie stanęły przede mną. Czułam, że znalazłam niezwykły
skarb. Swami jawił się w moich oczach jak prawdziwa Dżagatmatha, Matka
Wszechświata. „Matko!” – ten okrzyk wypłynął z głębi mojego serca. Baba objął
mnie miłym spojrzeniem, na co moje ciało odpowiedziało drżeniem. Patrzyłam w
Jego lotosową twarz, zaspakajając potrzebę swego serca. Pomyślałam ze zdziwieniem:
„I to tego delikatnego chłopca, jaśniejącego jak księżyc w pełni, tamci ludzie
obrzucali przekleństwami?” Sprawiało mi to ból. Swami wstał nagle i powiedział:
„Idźcie! Zjedzcie obiad i odpocznijcie przez chwilę.” Zachwyciła mnie Jego
matczyna Miłość. Podążałam za Nim oczami, nie mogąc ich od Niego oderwać.
Pociągały mnie Jego delikatne policzki, błyszczące figlarnością oczy, prosty
nos, sięgająca Mu do kostek i spływająca na stopy biała szata oraz unoszący się
tuż nad ziemią rąbek dhoti. Stał blisko nas, nadzorując podawanie
posiłku. Położyliśmy się w niewielkim pokoiku obok i zasnęliśmy twardo jak kłody.
Czarna kukułka nieustannie tęskni
za blaskiem księżyca w pełni.
Wielbiciel wciąż szuka bliskości Boga.
Chory człowiek marzy o silnym lekarstwie.
A Parthiwasa, Pan z Parthi, wyczekuje zastępów wielbicieli.