Zbawiciel Sai
R.C. Nair
Rozdział 1
Transformacja
Błogością jest to, że w porze świtu jest się żywym
Ale bycie w Obecności jest samym niebem
         O ile dobrze pamiętam było to w środę rano 1966 r., godzina 1100. Czułem niepokój w umyśle, ciało niezdecydowanie domagało się wypoczynku. Nie miałem powodu wyjaśniać rodzinie, dlaczego zostałem w domu. Napisałem wniosek o dzień urlopu i szukałem kogoś, kto by go dostarczył. W pobliżu nie było nikogo, więc zaniósł go mój kolega.
        Niechętnie opadłem na krzesło stojące na werandzie, ignorując fakt, że mama woła mnie na śniadanie. Martwiło mnie, że nie potrafię zaleźć ważnego powodu usprawiedliwiającego trwonienie wolnego dnia – cennego bonusu dla takiego urzędnika państwowego jak ja. Mimo to coś sprawiło, że nie ugiąłem się i nie zmieniłem decyzji. Sprawdziłem. Środa nie miała jakiegoś nadzwyczajnego znaczenia. W środkowych i północnych Indiach hinduskie kobiety i mężczyźni przeznaczali kilka dni w tygodniu dla siebie, starając się przebłagać postem wybranych bogów – niedrogi pomysł za wielkie łaski. W pewnej chwili postanowiłem nawet wstać. Ale moje ciało przykleiło się do krzesła.
       Letni upał wzmagał się coraz bardziej. Spóźnieni pracownicy biurowi zmagali się z gorączką południowego słońca. Zardzewiały skrzypiący rower, pokryty łatami czerwonej farby, niechętnie podwiózł do furtki listonosza. Zamiast listu, listonosz szukał paczki w większej torbie. Spojrzał na nią, a potem dwukrotnie na numer umieszczony na ścianie naszego domu i podszedł do drzwi frontowych. Nie musiał pukać, ponieważ adresat siedział przy nich. To była książka.
        Przypomniałem sobie, że kiedy zawiodły wszystkie moje protesty i błagania skierowane do mamy, bardzo niechętnie złożyłem zamówienie w jednym z wydawnictw w Palakkad w Kerali, prosząc o przysłanie mi w języku malajalam jednego egzemplarza życiorysu Bhagawana Śri Sathya Sai Baby – Sathyam Śiwam Sundaram, napisanego przez Jego biografa, pana N. Kasturiego. Nie spodziewałem się, ani nie chciałem, aby wydawca był taki szybki. Mama i pozostali członkowie rodziny nie starali się mnie uduchowić. Taki pomysł nigdy by mi się nie spodobał. W ramach dostępnych mi środków zawsze starałem się być tak ateistyczny jak to tylko możliwe. Nigdy jednak nie żałowałem pieniędzy na wizyty w świątyniach i w innych miejscach kultu, traktując to jako rytuał mający zadowolić moją mamę. Jej uwagę przyciągnęło kilku bogów. Jeden miał mi zapewnić długie życie i studia, drugi chronić mojego jedynego brata na froncie wojennym, a trzeci okazywać życzliwość mojej siostrze, która miała kilkoro dzieci. Ale wszyscy ci bogowie i boginie stopili się w jedno, kiedy kilka miesięcy temu mama odwiedziła rodzinne miasto w Kerali, gdzie dowiedziała się o Awatarze tej epoki, Bhagawanie Śri Sathya Sai Babie. Będąc pobożną kobietą, wróciła do nas wielce zadowolona.
       Kiedy dodała jeszcze jedno zdjęcie do naszego bardzo już przeładowanego ołtarza domowego, z sympatią potraktowaliśmy jej naiwność. Ona nas jednak nie oszczędzała. Nie mogłem się jej sprzeciwiać, bo bardzo ją szanowałem. Jednak z całą posiadaną pychą i cynizmem, starannie gromadzonymi przez lata, starałem się z nią wygrać. Ponieważ od mojego piątego roku życia była dla nas matką i ojcem, musiałem poddać się jej autorytetowi, gdy kazała mi zamówić do czytania – dla siebie, jeśli już nie dla mnie – egzemplarz boskiej historii napisanej w jej ojczystym języku. Chociaż moje argumenty były głupie, wziąłem pod uwagę jej macierzyński niepokój, aby umieścić nas pod parasolem Boskości.
        Chociaż książka była zamówiona dla niej, najpierw ja ją pochłonąłem. Zapomniałem o obiedzie. Mama trzykrotnie czule mi o nim przypominała. Ale ja czytałem. Moje ciało chciało wstać i załatwić swojej potrzeby. Jednak czytałem. Nie mogłem się powstrzymać. Ciepło książki konkurowało z przenikającym mnie chłodem. Jej nieodparta moc bez trudu wstrząsnęła słabymi filarami nieufności i niedowierzania podtrzymującymi moje ego. Prezentowane mamie argumenty przeciwko Boskości zaczęły pierzchać. Nie tylko przeczytałem, ale skończyłem ją za jednym posiedzeniem. Wyłączną stratą były obfite łzy, które prawdopodobnie sprawiły, że stałem się lżejszy. Było mi smutno, że wyrażałem się źle o Sai Babie. Ale mama była zadowolona, bo zostałem odkupiony, przynajmniej na razie.
       Wiara została zasiana i zaczęła kiełkować. Otaczało ją mnóstwo chwastów, a pielenie okazało się bardzo trudne. Wiele osób zadawało mi pytania. Rozumiałem, że moje argumenty są zbyt słabe, aby kogokolwiek przekonać. Musiałem je koniecznie wzmocnić. Szukałem braterstwa w nowej sferze. Moja żona, wypełniona wiedzą od stóp do głów, była na jednej czwartej drogi. Ale pewnego dnia, gdy zobaczyła jak niosę piękne zdjęcie Pana, niemal w odpowiedzi na jej niewyjawione pragnienie, poczuła, że ta chwila była znakiem zapraszającym nas do grupy wielbicieli Sai Baby. Działała tu niewidzialna ręka.
       Wojna z Pakistanem wysyłała do naszych umysłów fale lęku i obaw. Mój jedyny, młodszy ode mnie brat, walczył na froncie, zmagając się z zapierającym dech w piersiach ryzykiem. Mama ogromnie się martwiła. Nie mogła spać ani jeść. Przez wiele miesięcy na jej twarzy nie zagościł uśmiech. Przez całe tygodnie i miesiące nie było od niego wiadomości. Matka każdego dnia modliła się do Baby, aby nazwisko jej syna nie zostało odczytane w radiu z listy zabitych oficerów. Kiedy nie mogła już dłużej znieść tej męki, napisała bez naszej wiedzy list do Bhagawana:
Bhopal 14.9.65
Prośba pokornej wielbicielki
Do lotosowych stóp Bhagawana Śri Sathya Sai Baby.
      Wszechmocny, wszechobecny, wszechwiedzący, miłosierny Panie, Opiekunie wszechświata, musisz zdawać sobie sprawę z mojej męki. Zakończ łaskawie to cierpienie. Modlę się, abyś w tej tragicznej sytuacji ocalił mojego drogiego syna, nasz kraj i ludzi. Niech Twoje miłosierdzi ochroni również w przyszłości nasz kraj od podobnej agresji z jakiejkolwiek strony. Wiem oczywiście, że piszę do wszechwiedzącego Boga. Czynię to z powodu ignorancji. Litościwy Panie, odpuść mi to uchybienie. Malajalam jest jedynym znanym mi językiem.
Wybacz mi Panie.
Wielbicielka
(podpisana)
J. A.
      Odpowiedź nadeszła szybko. Następnego dnia Pan pojawił się w jej śnie i upewnił ją, że wojna niezwłocznie się skończy. Następnego dnia, lub może dwa dni później, radio przekazało pomyślną wiadomość o przerwaniu ognia. O tym, że nasza matka była instrumentem, który wpłynął na zawieszenie broni podczas wojny indyjsko-pakistańskiej, dowiedzieliśmy się później, kiedy pokazała nam swoją korespondencję z Bhagawanem! Na szczęście zachowałem pierwszy szkic jej listu.
      Mój brat, kapitan Nair, obecnie emerytowany podpułkownik Indyjskich Służb Zbrojnych, wrócił z Sialkot na krótki, 25 dniowy urlop jako bohater wojenny. Mama była gotowa natychmiast wyjechać z nim do Puttaparthi i złożyć podziękowania za jego życie u lotosowych stóp Pana. Po ich powrocie, kiedy już otrzymali podwójną porcję łask na dwóch kolejnych audiencjach, dotarł do nas zbiór literatury poświęconej chwale Awatara, który umocnił moją wiarę, rozwiewając obawy i wątpliwości. Audiencja była objawieniem. Miłosierny Pan powiedział mojemu bratu:
      „Jesteś w armii? Przyjechałeś z kaszmirskiego frontu wojennego? Byłem z tobą, u twojego boku, podczas całej tej operacji, chroniąc cię od pewnej śmierci… (Mój brat szybko przypomniał sobie groźne sytuacje i do oczu napłynęły mu łzy.)… W kieszonce munduru nosisz zdjęcie Swamiego i wibhuti. Będę zawsze z tobą…”.
      Wdzięczność mojego brata przejawiła się szlochem i załzawionymi oczami. Nie mógł wyrzec słowa. Ale co miałby powiedzieć? Mama, przepełniona emocjami i wdzięcznością, była bliska utraty panowania nad sobą. Współczujący Pan pogłaskał z wielką miłością policzek mojego brata:
      „Nie martw się. Masz złote serce, bangaru (Swami ponownie pogłaskał go po policzku). Wielbisz mnie w każdy czwartek. Wojna znowu się rozpocznie. I znowu będę przy tobie…”.
      Druga wojna pakistańska wybuchła 3.12.1971 r. na granicy Radżastanu. Mój brat znalazł się w bunkrze na linii frontu w sektorze Barwar na trzy dni przed jej rozpoczęciem. Pan pojawił się w jego śnie i powiedział: „Wojna rozpocznie się w ciągu dwóch, trzech dni. Nie martw się. Jestem z tobą. Nic ci się nie stanie…”. Mój brat był w grupie, która przebiła się przez linię wroga około 60 km w głąb terytorium Pakistanu w dawnym obszarze Sind. Broniła się przed wrogiem, który zaciekle atakował z użyciem broni strzeleckiej, lotnictwa i artylerii. Na zaminowanym terenie mój brat ominął bez szwanku 19 min. Miny nie wybuchły i zostały później rozbrojone. Zgodnie z obietnicą, Bóg chronił go nieustannie.
      Wcześniej, pod koniec 1966 r., Swami uratował go w cudowny sposób podczas niebezpiecznego wypadku w Dżammu i Kaszmirze. Pędzili dżipem wąską drogą, ciągnąc za sobą ciężko wyładowaną przyczepę. Musieli pokonać ostry zakręt na zboczu urwiska z trzystumetrowym spadkiem z jednej strony. Nagle zawiodły hamulce i kierowca stracił kontrolę nad pojazdem. Ciężko wyładowana przyczepa przyspieszyła spychając wóz na sam brzeg drogi. Kierowca i mój brat na próżno starali się ze wszystkich sił skręcić kierownicą w lewo. Brat krzyknął: „Sai Ram, Sai Ram, Swami… Swami…”. Pojazd i przyczepa odwróciły się w cudowny sposób o 1800 i zatrzymały się na jedynym skalnym brzegu drogi. Żołnierz siedzący z tyłu został wyrzucony na zewnątrz, ale jakimś cudem wyszedł z tego cało.
      Następnego dnia Bhagawan łaskawie wezwał brata i moją mamę na drugie interview. Powiedział jej o małżeństwie mojego brata i ostrzegł go w sprawach osobistych. Następnie Swami zmaterializował Swoje zdjęcie, wyjął portfel z kieszeni brata i osobiście włożył je tam mówiąc: „Będę cię strzegł”. I rzeczywiście go strzegł, opiekując się nim później w niebezpiecznej sytuacji.
      Minęły trzy lata, podczas których starałem się zostać na ścieżce Sai. Oczekiwana od wielbicieli dyscyplina i ograniczenia były obce mojemu życiu, nieznającemu zakazów. Byłem nałogowym palaczem. Lubiłem żuć betel z dodatkową dawką tytoniu. Moja łapczywość w przyjmowaniu niewegetariańskich pokarmów była czymś więcej niż obżarstwem. Mimo to wciąż starałem się choćby w jakiejś mierze pozostać sadhaką, powstrzymując się od tego wszystkiego w czwartki, w dniu poświęconym Bhagawanowi.
      W sierpniu 1968 r. moja żona i ja siedzieliśmy wraz z czwórką dzieci w salonie naszego domu, zastanawiając się nad kaprysami świata i nad współczuciem wymierzającego sprawiedliwość Boga. Nagle zrodził się pomysł, że powinniśmy każdego wieczoru wraz z małą grupką wielbicieli śpiewać bhadżany w tym samym czasie, w którym odbywają się Sai bhadżany w Puttaparthi. W ten sposób będziemy mogli cieszyć się atmosferą zbliżoną do tej w Puttaparthi. Dzięki łasce Bhagawana mogliśmy podążać za tym postanowieniem wraz z czwórką naszych dzieci, będących w wieku od trzech do siedmiu lat, które z werwą podchwyciły te poruszające duszę pieśni z Siedziby Najwyższego Spokoju.
      W lutym 1970 r. gardło, które dokuczało mi przez kilka tygodni, wciąż bolało i wzbudzało zaniepokojenie. Brałem tabletki do ssania, płukałem je i pędzlowałem, bez rezultatu. Ukochane papierosy wciąż były moimi nieodłącznymi kompanami, nawet gdy tak cierpiałem, odczuwając skrajny dyskomfort. Zaczął zanikać mi głos. Moja żona przypisywała to napięciu i wyczerpaniu. Zaleciła mi wypoczynek. Była moim lekarzem.
      1 marzec 1970: Lubiłem palić w salonie. Nie przebywał w nim nikt inny oprócz Baby i mnie. Kiedy spojrzałem przypadkowo na Jego wizerunek, automatycznie schowałem za siebie rękę trzymającą papierosa, wyrażając tym swój szacunek do Niego. Muszę wyznać, że nie byłem w stanie pozbyć się tego złego nawyku, chociaż wiedziałem z literatury o Swamim, że On nie lubił palenia i używania tytoniu. Stojąc tak powiedziałem do Swamiego na portrecie: „Panie, rzucę palenie w momencie, kiedy otrzymam Twój darszan”. Poczułem, że portret natychmiast mnie zapytał: „Dlaczego nie teraz?”. Podekscytowany, wypuściłem z dłoni zapalonego papierosa.
      Traktując to wrażenie jak iluzję, po chwili zebrałem się w sobie i zapaliłem następnego papierosa. Sytuacja bezwiednie się powtórzyła. Tym razem głos potraktował mnie ostro. „Może zamiast spotkać się ze mną i uwolnić się od wad, usuń najpierw wady, a potem przyjedź do mnie?”. Odrzuciłem papierosa, aby go już więcej nie tknąć. To było dla mojego dobra. To był boski znak. Zrozumiałem to później. Stan mojego gardła się pogorszył. Przez kilka dni cierpiałem w milczeniu. Zmieniali się doktorzy. Próbowali nowych zastrzyków i silnych leków. Dwóch z nich sądziło, że ten przypadek wymaga opieki specjalistycznej. Kolejny, trzeci lekarz, uważał, że jest to początkowe stadium nowotworu.
      Jak długo można ukrywać taki stan? Osłabłem. Nie mogłem wydać z siebie głosu, nie mogłem śpiewać bhadżanów. Moja żona i dzieci wybuchały płaczem, widząc, że siedzę jak posąg. Ten widok niepokoił wszystkich uczestników bhadżanów. Był to doprawdy smutny spektakl. Wstrząsnął przyjaciółmi i sąsiadami. Przygotowywałem się na przyjęcie werdyktu. Obliczyłem mój fundusz emerytalny i oszacowałem inne oszczędności.
      Zacząłem dostrzegać cień śmierci. Umysł nieustannie mi powtarzał, że dotknęła mnie choroba znana z tego, że potrafi unieść na skrzydłach w niewiadomym kierunku, daleko od świata władzy i pieniędzy, nawet najsilniejsze i najcięższe osoby. Moja słaba w innych przypadkach pamięć podsuwała mi przed oczy zgony do jakich doszło w mojej rodzinie i okolicy, począwszy od zgonu ojca. Wyobraziłem sobie żonę, jak stara się stawić czoła trudnej sytuacji życiowej i wychować dzieci. Wyobraziłem sobie swoje dzieci, jak pytają o ojca. Wyobraziłem sobie jak za nim tęsknią, kiedy rodzice ich kolegów przytulają swoje pociechy. Wyobraziłem sobie brata starającego się wypełniać ojcowskie obowiązki, pomagając mojej rodzinie. Wyobraziłem sobie płacz teściowej, która nagle dostrzega niespodziewane zagrożenie dotykające jej najmłodszą i zarazem najukochańszą córkę. Wyobraziłem sobie niezdecydowanie mojej żony, zastanawiającej się, czy ma dalej pracować czy nie. Wyobraziłem sobie kolegów i przyjaciół chwalących mnie po śmierci, jak zwykle w takich wypadkach. Wyobraziłem sobie jak minutą ciszy składają hołd mojej duszy opuszczającej ziemski padół.
      Coraz bardziej przyciągałem do siebie uwagę krewnych i przyjaciół. Moi koledzy i szefowie nalegali, abym pojechał do Indore i zobaczył się z wybitnym specjalistą. Zrobiłem wszystko, żeby nie zabrać tam ze sobą żony. Towarzyszył mi kolega. Znalazłem się w Indore 22.06.1970 r. Prywatny lekarz, bliski znajomy kolegi, nie tylko zbadał mnie osobiście, ale przyrzekł również polecić mój przypadek specjaliście. Szepnął na ucho mojemu koledze, że ze mną jest bardzo źle. To była niezwykle długa noc.
      23 czerwca o 1700 zgłosiłem się do lekarza. Zbadał mi gardło i przejrzał wyniki badań. Krótko wyjaśnił sytuację, mówiąc mi nie tylko to, co powinienem robić a czego nie, wygłosił także kazanie. Zalecał mi odwagę. Chociaż narośle na strunach głosowych wydawały się złośliwe, prosił, abym nie tracił serca. Lewa narośl była duża, a prawa szybko się powiększała. Chciał usunąć obie dokładnie za miesiąc, to znaczy 23 lipca 1970 r. Wyznaczył na ten dzień operację. Miałem przyjechać do Indore z żoną. Lekarz powiedział, abym nie wyjawiał jej żadnych szczegółów. Miałem jak najrzadziej mówić, ponieważ guzki mogły pęknąć. Miałem też nie prowadzić auta, nie dyktować, pić lodowato zimną wodę i po szybkim marszu siadać pod wentylatorem. Miałem postawić na biurku tabliczkę, informującą przyjaciół, żeby nie zmuszali mnie do mówienia. Zakończył tak: „Proszę się nie martwić, usunę te narośle. Ma pan wystarczająco dużo krwi, lecz mimo to proszę przyjmować multiwitaminę. Chcę, żeby pan jak najwięcej wypoczywał, ale wiem, że wtedy będzie pan o tym rozmyślał. Już lepiej niech pan chodzi do biura. Proszę przywieźć ze sobą panią Nair, żeby opiekowała się panem po operacji. Resztę spraw ustalimy później.
      Wciąż to dokładnie pamiętam. W chwili gdy doktor wypowiedział słowo „operacja”, mój wewnętrzny głos, ten, który sprawił, że przestałem palić – gwałtownie to zanegował: „Nie, żadnych operacji. Przyjedź do mnie”. Byłem już wyczerpany, ponieważ dokładne badanie trwało 45 minut, podczas których lekarz atakował moje gardło różnego rodzaju orężem ze swojego arsenału. Czułem wdzięczność za jego miłe słowa, którymi dodawał mi otuchy. Ale mój wewnętrzny głos nagle skłonił mnie do zadania pytania: „Doktorze, pozwoli mi pan na ponad 1600 kilometrową podróż?”. „Tak, pod warunkiem, że postara się pan nic nie mówić i że pani Nair będzie mówiła za pana. Proszę uważać i nie traktować tego lekceważąco. Proszę pamiętać, że musi się pan tutaj zgłosić rankiem 23 lipca”. Udało mi się powiedzieć połowę zdania szorstkim nieprzyjemnym głosem, a i to z wielkim wysiłkiem. Z trudem łapałem powietrze. Zdołałem jednak poprosić przyjaciela, aby zapłacił za wizytę i wróciliśmy do hotelu.
      Następnego dnia moja rodzina dowiedziała się o wszystkim. Wzmianka o wewnętrznym głosie rozjaśniła markotną twarz mojej żony. Nie zastanawiając się ani chwili, powiedziała: „Jedziemy do Puttaparthi. Wyślij telegram lub list i dowiedz się, jaki jest program Baby”. Natychmiast wysłałem list ze zwrotną kopertą i znaczkiem. Trudno nam było zdecydować, kiedy mamy wyruszyć, ponieważ naszymi dziećmi nie powinna opiekować się służba. Następnego dnia otrzymałem list od brata stacjonującego w Bangalore, w którym prosił, abym poczekał na mamę, która następnego dnia wyruszy pociągiem pospiesznym do Bhopalu, żeby spędzić z nami kilka dni, ponieważ on wybierał się na coroczny urlop do Trivandrum. Co za wielkie błogosławieństwo! Przestaliśmy się martwić o to, kto zajmie się dziećmi podczas naszej nieobecności. Następnego dnia, to znaczy 27, odwiedziła nas nowo poślubiona siostrzenica z mężem, pragnąc spędzić z nami dzień. Musieliśmy ukryć smutek i przez jakiś czas nosić maski uśmiechniętych twarzy. Ale moje cierpienie było bardzo czytelne.
      Dwudniowa uczta i jedzenie. Będąc Nairami, rasą wojowników, nie spożywaliśmy wegetariańskich posiłków. Przez 35 lat byłem ścisłym nie-wegetarianinem. Ale od kiedy w sierpniu 1968 r. zaczęliśmy codziennie śpiewać w naszym domu bhadżany, z takich czy innych względów zaczęliśmy kontrolować ten zwyczaj. Rzadko jedliśmy teraz mięsne dania, co przyniosło ulgę mojej żonie, będącej w pewnych sprawach osobą bardziej satwiczną niż ja. Dwudziestego ósmego nasi goście zmusili nas do zjedzenia mięsnego obiadu. O Panie! Nocą przeżyłem prawdziwe piekło. Czułem, że się duszę. Wstałem w środku nocy. Cierpiałem w milczeniu, nie chcąc nikogo niepokoić. We śnie ujrzałem Babę jak przecina szybkim krokiem werandę na pierwszym piętrze Prasanthi Nilayam i patrzy na mnie z gniewem. Rozległ się świątynny dzwon. Usłyszałem potężny bhadżan sławiący Pana Śiwę. Nie mogłem tego wytrzymać. Obudziłem żonę. Wyjęła cenne wibhuti Swamiego, przechowywane troskliwie w paczuszce umieszczonej w szafce. Szczypta tej boskiej substancji na języku sprawiła, że przez chwilę poczułem się lepiej. Potem wymiotowałem ile dusza zapragnie. Wyrzuciłem z siebie, wraz z dużą ilością krwi, wszystko co tak niechętnie zjadłem. Być może coś pękło mi w gardle. Nagle przypomniałem sobie ostrzeżenie lekarza. Mimo to poczułem wielką ulgę.
      Pełen skruchy umysł był moim bezpośrednim źródłem cierpienia. Zbliżała się 500 rano. Analizowałem w myślach swoje nawyki żywieniowe oraz wpływ potężnego, zdecydowanego głosu, posługującego się mocnymi, celowymi powtórzeniami, a także surową, pełną dezaprobaty twarz Sai Śankary, która pojawiła się w moim śnie (a może na jawie?). Czy ten głos, który zażądał ode mnie, abym rzucił palenie i przestał żuć tytoń, chce teraz, abym zmienił również swój sposób odżywiania? Nie traciłem czasu. Wykonałem swoje poranne obowiązki i poszedłem do świątyni. Ze łzami w oczach złożyłem Bogu pokłon i przyrzekłem, że przez resztę życia będę wegetarianinem. I ponownie wsłuchiwałem się w swój przewodni głos: „Teraz przyjedź do mnie”. Był to zatem proces oczyszczenia. Nie mogłem uwierzyć, że zdecydowałem się odrzucić jedzenie niewegetariańskie, bez których, jak myślałem, życie jest niemożliwe. Mama i pozostali członkowie mojej rodziny czuli, że podjąłem pochopną i bezmyślną decyzję, którą trudno będzie mi zrealizować. Mama obawiała się, że smak zmusi mnie do zmiany decyzji, co będzie jeszcze większym grzechem. Ale zostałem przy swoim bez najmniejszych trudności. Nagła zmiana nawyków żywieniowych jedynie wzmogła mój apetyt. Cieszyłem się jedzeniem jak nigdy dotąd. Żona i dzieci z całego serca podążały za mną, chociaż zależało to wyłącznie od ich dobrej woli. Tak więc pod względem jedzenia staliśmy się rodziną satwiczną.
      Kiedy zostaliśmy satwiczną rodziną, moja żona i ja tęskniliśmy za darszanem Bhagawana. Żona nalegała, abym wysłał telegram i dowiedział się, kiedy Baba będzie przebywał w Puttaparthi. Następnego dnia otrzymałem odpowiedź od pana Kasturi, informującą, że 10 lipca spodziewają się Jego powrotu z podróży. Biorąc to pod uwagę, zarezerwowaliśmy miejsca na szóstego.
      Do Prasanthi Nilayam dotarliśmy ósmego. W tamtych dniach Prasanthi Nilayam posiadało wszystkie niedogodności i utrudnienia spotykane w większości wiejskich ośrodków pielgrzymkowych. Język i zakwaterowanie były pierwszymi rzucającymi się w oczy problemami. Szukałem pokoju, aby złożyć w nim nasze bagaże i przygotować się na wieczorną sesję bhadżanową, która miała się zaraz zacząć. Nie zajęło mi  dużo czasu przekonanie się, że pokój odpowiedni do naszych wymagań był pieśnią przyszłości. Tym co oferowała nam jedna mała stołówka, nazywająca się hotelem, był miniaturowy pokoik 8 x 8, bez wentylacji i normalnej podłogi. Nie było łóżek, ubikacji ani łazienki. Gdy zapytałem o nie kierownika, uprzejmie pokazał mi matę z trzciny, a odpowiadając na resztę moich wątpliwości wskazał otwarty teren, wyglądający jak pola. Nie mieliśmy czasu na dyskusję. Umyliśmy się wodą z wiadra. Bagaż położyliśmy w pokoju, zamknęliśmy drzwi kluczem jak do domu dla lalek i pobiegliśmy do mandiru.
      Mandir określało jego wyposażenie, nie kształt. Był to zwykły dwupiętrowy budynek z salą modlitewną na parterze i siedzibą Bhagawana na piętrze. Atmosfera była spokojna i pogodna. Otoczenie mandiru napełnione było świętością i czystością. Mandir był skierowany na zachód. Po jego wschodniej i północno-wschodniej stronie znajdowały się trzy rzędy pomieszczeń z ograniczoną ilość kwater przeznaczonych dla stałych mieszkańców, a w południowej dwa pokoje z otwartą werandą zajmowane przez biografa Bhagawana, pana Kasturi. Śpiewano bhadżan – był urzekający. Natychmiast weszliśmy i stanęliśmy w kącie. Nagle ktoś zwrócił nam uwagę, że kobiety i mężczyźni siedzą w aśramie osobno. Posłuchaliśmy go. Byłem niespokojny. Chciałem wiedzieć co planuje Baba i rozważałem możliwości zdobycia wygodniejszego schronienia w aśramie.
      Bhadżany się skończyły. Staliśmy na końcu, spoglądając na mandir i niewielką grupę wielbicieli. Ktoś z tyłu zapytał, czy mam gdzie mieszkać. Wymienił jakieś nazwisko. Ale ja poszedłem prosto do pana Kasturiego. Starszy pan przykucnął na werandzie i czytał rozłożone przed nim czasopismo. Zakaszlałem, aby zwrócić jego uwagę. Tylko moje gardło było chore, natomiast moje ego było w doskonałej kondycji. Zapytałem go jednym zdaniem, które z trudem przecisnąłem przez swoje chore i osłabione gardło: „Dobry wieczór. Jestem Nair z Bhopalu. Czy mógłby pan znaleźć jakąś kwaterę dla mnie i mojej żony?”. Odpowiedź przyszła bardzo szybko: „Nie mam przy sobie listy kwater”. „Jakie plany ma Swami?”, spytało któreś z nas. „Nie ma Go już od miesiąca. Nie umiem powiedzieć, kiedy wróci”, odpowiedział. Ta odpowiedź nie uszczęśliwiła mnie. Miałem w kieszeni jego pocztówkę, w której mnie informował, że oczekują Baby w Nilayam dziesiątego lipca. Nie zdążyłem zwrócić mu na to uwagi, gdy rzekł: „Rzeczywiście, napisałem to, ponieważ w tym czasie tak wyglądały Jego plany. On jest Bogiem. Nikt Go nie pyta, co zamierza robić. Słuchamy co do nas mówi i przekazujemy to dalej. Nauczyłem się, że zmienia program. Więc nie wiem”. Wrócił do czytania czasopisma. Zadałem sobie pytanie: „Dlaczego ten starszy pan jest taki szorstki i obojętny?” i odszedłem.
      Podchodząc do mężczyzny, do którego zostałem odesłany w związku z moim zakwaterowaniem, postanowiłem nieco zmienić ton. Powtarzałem w myślach nazwisko osoby odpowiedzialnej za kwatery, prawdopodobnie przebywającego w stołówce. Przez cały czas zastanawiałem się, czy dobrze je usłyszałem. Nie miałem jednak wyjścia i musiałem dokładnie powtórzyć je w kantynie. Wydany przeze mnie dźwięk był na tyle bliski prawdy, że ktoś skierował mnie do tego pana. Wkrótce stanąłem przed wysokim, szczupłym starszym dżentelmenem, który mówił surowo, lecz z miłością. Być może rozumiał, że czuję się źle i co więcej, że przyjechałem z żoną z daleka. Dał mi klucz do pokoju 19 po wschodniej stronie świątyni, bardzo blisko Kasturiego. Widzieliśmy stamtąd drzwi do mieszkania Swamiego. Pokój jak pokój. To wszystko. Ale fakt, że znajdował się w aśramie, dodawał mi otuchy. W kącie znalazłem drewnianą śiwalingę i inne przedmioty używane prawdopodobnie podczas przedstawień teatralnych. Mogliśmy trzymać tu swoje bagaże i ubrania, zamknąć pokój i rozłożyć pościel na otwartym terenie z przodu, żeby ją przewietrzyć. Gdy wróciliśmy po kolacji, światła były zgaszone. Dowiedzieliśmy się od innych mieszkańców aśramu, że gasi się je o 20:30 lub 21:00.
      O wpół do trzeciej nad ranem wstaliśmy niespokojni, czy zdołamy wypełnić niepostrzeżenie nasze poranne obowiązki. O wpół do czwartej udało nam się wejść do dwóch zaimprowizowanych łazienek. Nieśliśmy wiadra z gorącą wodą po 50 paisów każde. O 4:45 z ochotą wzięliśmy udział w nagar sankirtanie, po wzniosłym i pięknie zaśpiewanym Suprabhatam, którego nauczyliśmy się na pamięć podczas podróży pociągiem do Puttaparthi. Dzięki nastrojowi i wymowie pieśń Suprabhatam zagłębiła się w naszych sercach kiedy zaczęliśmy ją śpiewać w domu i na spotkaniach wielbicieli. O 6:00 pospieszyliśmy na kawę i idli[1], chociaż nie mieliśmy apetytu.
Usiedliśmy po turecku przed mandirem, żeby wstać dopiero po 11:00. Bhadżany kończyły się o 11:45. Następnego dnia był czwartek, 9 lipca. Pan Kasturi zawołał za naszymi plecami, że oczekują Baby o 11:00. To była niezwykle przyjemna niespodzianka. Chmurę wielkiego rozczarowania rozpędził silny wiatr dobrych wiadomości. Znaleźliśmy się w sali bhadżanowej dokładnie o wyznaczonym czasie. Dostaliśmy ósmy lub dziewiąty rząd po obu stronach. Gdy o 11:00 rozpoczęły się bhadżany, wielbiciele zaczęli wykręcać szyje i spoglądać na drzwi wejściowe.
      O 11:20 podjechało pod portyk białe auto. Wysiadł z niego Swami w czerwonej szacie. Z wszechogarniającym uśmiechem, który poruszył serca wszystkich, zajął miejsce na srebrnym krześle i klaskał do rytmu czarującego bhadżanu. Przeżywałem pierwszy boski darszan! Moje serce przepełniło uczucie posiadania. Czułem, że Baba jest wszystkim – przyjacielem, filozofem, przewodnikiem, celem, Bogiem... Patrzył na wszystkich, z wyjątkiem mnie, z matczynym, łagodnym i pełnym miłości uśmiechem. Pomyślałem, że to przypadek. Popatrzył po raz drugi i trzeci, za każdym razem mnie omijając. Zadawałem sobie pytanie, jak może nie zauważać tak „wielkiego wielbiciela” jak ja. Być może to pytanie zawierało w sobie również odpowiedź. Zrozumiałem to później. Nie tylko „zrozumiałem”, ale wyciągnąłem z niego ważną naukę.
      Bhadżany dobiegły końca. Baba przyjął arathi. Porozmawiał z kilkoma mieszkańcami i ludźmi z zewnątrz, rozmyślnie mnie unikając. Udał się na górę. Coś mnie gnębiło. Gdzieś we mnie pulsował ból. Czułem się w pewnym stopniu obrażony i znieważony. Miałem w środku ranę. Ale dlaczego? Nie mogłem rozszyfrować Jego obojętności. Czy wszystkie moje uczynki, sugerowane przez „głos” były tylko smutnymi skutkami złudzenia? Chciałem się zobaczyć z żoną. Ona również nie miała mi do powiedzenia niczego specjalnego, poza błogością darszanu. Ktoś mi dał wibhuti. Zjadłem jego część, a resztę nałożyłem na czoło.  
      Swami, spacerując tamtego wieczoru po stronie dla kobiet, wybrał kilka z nich na interview. Z zazdrością patrzyłem na ich mężów, wstających obok mnie i kierujących się w stronę werandy. Wśród wybranych kobiet była jedna, przybyła z zagranicy z synem, cierpiącym niewątpliwie z powodu słabo rozwiniętego systemu nerwowego. Wyszła po 20 minutach z jasną twarzą i oczami pełnymi łez, szeroko otwartymi z podziwu. W jednej ręce trzymała różaniec, a w drugiej słodkie ciastko zmaterializowane dla niej przez Swamiego. Inni mieli w rękach paczuszki świętego popiołu, łaskawie ofiarowane im przez  kochającego Boga. Siedziałem patrząc na mandir, na drzewa, na piasek i na poruszające się swobodnie gołębie, dopóki do moich uszu nie doszły dźwięki wieczornych bhadżanów. Gdy zebrani wychodzili ze świątyni, ktoś wrzucił mi w ręce paczuszkę wibhuti.
      Następny dzień przyniósł więcej nadziei. Rankiem Swami spacerował pomiędzy mężczyznami, wybierając ich na audiencję. Wielu otrzymało tę upragnioną szansę. Siedziałem w trzecim lub w czwartym rzędzie. Swami nie podszedł do mnie i nawet na mnie nie spojrzał, bez względu na to gdzie był. Wybierał mężczyzn po mojej prawej i lewej stronie, przede mną i za mną, starannie mnie omijając. Czułem, że wszyscy patrzyli na mnie jak na wielkiego grzesznika. Moja żona siedziała jak przyklejona do swojego miejsca, gorąco się modląc. Zauważyłem na jej twarzy determinację godną legendarnej Sawitri. Zmartwienie ją wyczerpało. Pomyślałem, że Baba mógłby przejść na stronę kobiet, ale Swami udał się do pokoju interview. Tego ranka ostatnią parą, która dołączyła do zebranych, była para z Cejlonu, z ludu Sindhi, mieszkającą przedtem w Hajderabadzie. Nie otrzymali darszanu, ponieważ przyszli po tym, jak Swami wszedł już do środka. Tak więc, kiedy wielbiciele rozproszyli się po bhadżanach, tej miłej kobiecie zrobiło się żal mojej żony i zaczęła z nią rozmawiać. Powiedziała, że przyszli się spotkać najpierw z „Mahatmą”, mając na myśli pana Kasturiego, zanim zobaczą „Paramatmę”, Bhagawana.
      To uświadomiło mojej żonie, że tego dnia popełniłem błąd, rozmawiając z panem Kasturim „lekceważącym tonem”. Powiedziała mi później, że zwracałem się do tego szanowanego starszego dżentelmena w stylu aroganckiego urzędnika, chociaż częściowo był temu winien mój zachrypnięty głos. To oznaczało, że uchybiłem szanownemu panu Kasturiemu, czczonemu przez cały świat jako pokorny sługa Awatara tej epoki. Pragnąłem to naprawić. Udaliśmy się prosto do jego mieszkania. Upadłem mu do nóg i przepraszałem go, chociaż ta wielka dusza nie miała najmniejszego pojęcia co nam sprawiło taki ból.
      Ulżyło nam po łzach skruchy, więc zjedliśmy dobry obiad i popędziliśmy z powrotem do świątyni, by zająć dobre miejsce na darszanie. Wieczorem przyszła kolej na zapraszanie kobiet. Miałem nadzieję, że zostanie wybrana moja żona. Po selekcji mój umysł zaangażował się w samodociekanie. Uważnie przeskanowałem swój każdy uczynek od dnia, w którym rzuciłem palenie.
      Tak, miałem zbyt wielkie ego. Uświadomiłem sobie, że tego dnia gdy byłem w Indore, ktoś powiedział mi, że w pewnym domu pojawia się na obrazach wibhuti. Udałem się tam na dzień przed badaniem lekarskim. Z obrazów już usunięto święty proszek z poprzedniego dnia. Gdy wszedłem i usiadłem przed obrazami, wibhuti ponownie zaczęło się na nich zbierać. Wewnętrznie przypisałem ten fakt mojemu pojawieniu się przed nimi, obecności „wielkiego wielbiciela”, słyszącego głos Boga. Był to prawdopodobnie pierwszy atak mojego ego.
      Kiedy postanowiliśmy wyruszyć do Puttaparthi, poprosiłem przyjaciela pracującego na kolei o zarezerwowanie nam miejsc. Zrobienie rezerwacji w tak krótkim czasie było trudniejsze od dostania się na studia medyczne. Gdy z parowozu zaczęła buchać para, usłyszałem swoje nazwisko powtarzane przez pracownika kolei, który, jak dowiedziałem się później, był przyjacielem mojego przyjaciela i należał do obsługi kolejowej, który tego dnia wziął na siebie obowiązek spotkania się ze mną. Jak łatwo zrozumieć, to wystarczyło, aby rozdmuchać moje ego, tak już wtedy wielkie, że zbliżało się do momentu pęknięcia. Ten dżentelmen podarował mi cenne wibhuti Bhagawana, abym już rozpoczął leczenie. Tak, wysłał go Baba. Ale czy miałem prawo myśleć, że jestem Jego „wielkim wielbicielem”?
      Moje ego rozdęło się tak bardzo, że bezwstydnie myślałem, że Baba powita mnie przy bramie, ponieważ tęskni za tak wspaniałym wielbicielem jak ja! Kiedy się tam znalazłem, miałem czelność współczuć ludziom mieszkającym w prymitywnych pomieszczeniach, bez wiatraków, w źle klimatyzowanych pokojach, podczas gdy ja mieszkam sobie wygodnie. A kiedy dostałem pokój w Nilayam, w którym w jednym rogu przechowywano Śiwalingam i inne materiały potrzebne do dekoracji świątyni, powiedziałem sobie, że to odpowiednie lokum dla tak „wielkiego wielbiciela” jak ja. Moje ego zostało ukoronowane, kiedy Śri Kasturi powiedział do mnie następnego ranka: „Panie Nair, ma pan szczęście. Baba będzie w Nilayam za dwie godziny. Właśnie dostałem informację z Anantapur”. „Tak, musi przyjechać. Wezwał mnie. Musi tu być”, powiedziałem sobie. Co za zuchwałość! Drżę na samą myśl o tym.  Odnalazłem powód Jego obojętności. To był Jego głos, Jego rozkaz. Umieszczenie mnie w tym pokoju było Jego łaską! Rezerwacja miejsca w pociągu też była Jego łaską. To wszystko prawda. Zrozumiałem – oddzielało mnie od Niego moje ego. Wyzierało mi z oczu. Co za trudna sytuacja! Fizycznie słaby, wyczerpany umysłowo, praktycznie głupi, a na szczycie tego wszystkiego lęk przed straszną chorobą zmuszającą mnie do przekroczenia przed czasem granicy życia i śmierci! Zrobiłem się zuchwały. A jeśli zbliżał się koniec? Pewnego dnia będę musiał umrzeć. Właściwie to powinienem być wdzięczny nowotworowi, ponieważ sprowadził mnie do lotosowych stóp Boga, do których dotychczas zbliżałem się jedynie mentalnie, lub, żeby być bardziej precyzyjnym, byłem im duchowo zaślubiony. Wyleczony czy nie wyleczony, nie opuszczę Jego lotosowych stóp. Z interview czy bez interview będę się ich trzymał. Te łzy pomogły mi zredukować wielkie ego do dopuszczalnej i niezbyt szkodliwej wielkości orzeszka arachidowego.
      Zostałem wyrwany z zamyślenia przez rozcho­dzących się ludzi. Z lekkim sercem wstałem i zacząłem rozglądać się za swoją żoną. Któryś z wielbicieli podarował mi paczuszkę wibhuti i powiedział bez powodu: „Nie martw się, dostaniesz interview. Nie wyjeżdżaj”. Od dnia gdy wsiadłem do pociągu jadącego do Puttaparthi wibhuti stało się moim lekiem. Moja żona jaśniała. Tego wieczoru otrzy­mała tak upragnioną okazję dotknięcia boskich stóp. Byłem równie szczęśliwy jak ona. Przez cały czas myślałem, dlaczego Swami ignoruje moją biedną żonę, która praktycznie odbywała tutaj pokutę, ponieważ pozornie obojętny stosunek do mnie był sprawiedliwą karą za moją nadmuchaną głowę. Powiedziałem sobie, że łzy skruchy skło­niły fortunę, żeby się do nas uśmiechnęła.
      Była sobota, 11 lipca. Jak zwykle zajęliśmy dogodne pozycje po obu stronach porannego dar­szanu. Baba wyszedł i spacerując pomiędzy dwoma rzędami wielbicieli na chwilę zatrzymał się przede mną. Skoro dzielił nas tylko jeden rząd, wychyliłem się nieco, żeby dotknąć Jego stóp. Spojrzałem na Jego twarz, szukając na to zgody. Wcale na mnie nie patrzył, ale nie cofał stóp. Uznałem to za akceptację mojej pokuty i duma za­snuła mi oczy łzami. Tego wieczoru nie zostałem wezwany na interview i moja żona również. Mie­liśmy zostać w Puttaparthi jeszcze tylko jeden dzień. Musieliśmy wyjechać do Bhopalu trzynastego wczesnym rankiem, ponieważ 16 lipca moja żona musiała być w koledżu, w którym uczyła, w dniu jego otwarcia. Ponieważ jechaliśmy okrężną drogą z powodu pewnych problemów na kolei, nie mogliśmy jej skrócić. Tak więc dwunastego – z dwoma szansami na interview – miał się rozstrzy­gnąć mój los.  
      Następny dzień, dla mnie wyjątkowy, zaczął się jak zawsze słonecznie. Starałem się pogodzić z losem i w naturalny sposób byłem wolny od na­pięcia, chociaż pozostał niepokój. Moja żona była bardziej przejęta i to też było naturalne. Mnie śmierć wyzwoli, ale jej doda ciężarów. Baba to­rował sobie drogę w rzędach dla mężczyzn, nie zwracając na mnie uwagi. Małe zamieszanie, gdy się odwrócił, było wystarczającym znakiem, że nie ma szans, aby tego ranka ktoś jeszcze otrzymał audiencję. Została nam już tylko jedna szansa. Zastanowiłem się. Czułem, że moja żona miała więcej zasług niż ja. Możliwe, że zostanie zapro­szona wieczorem. W przeciwnym wypadku, o piątej rano następnego dnia wyjedziemy do Ban­galore, a potem do Bhopalu i przekonamy się, co ma w zanadrzu dla nas los. O czym więcej mógł zdecydować taki bezradny człowiek jak ja?
      Dwunastego lipca słońce było jasne i gorące, ale z pewnością nie gorętsze od mojego wnętrza. Nawet z daleka dostrzegałem na twarzy swojej żony tłumione wzburzenie. Bhagawan otworzył drzwi od Swojego małego pokoiku. Poczułem jak spogląda na mnie biednego, po raz pierwszy, z odległości nie większej niż 30 metrów. Oto jak od­czytałem to spojrzenie: „Głupcze, co ty sobie my­ślisz? Czy sądzisz, że nie wiem, co siedzi w twoim umyśle, co tobą wstrząsa? Wkrótce wezwę twoją żonę”. I przeszedł na stronę dla pań. Wybrał jedną panią, drugą a potem moją żonę! Natychmiast spojrzała w moją stronę, chcąc przyciągnąć moją uwagę. Natomiast ja zapatrzyłem się na Swa­miego, obserwując Go bez drgnięcia powiek. W Jednej chwili stanąłem na nogi, które poniosły mnie nieco za szybko w kierunku werandy. Sie­dząc na niewielkiej werandzie przylegającej do pokoju interview patrzyłem w górę i na boczne ściany. Mój wzrok padł na obraz Shirdi Baby siedzącego z ręką uniesioną w geście abhaja, zapewniającym boską ochronę wszystkim żywym istotom. Ten obraz był podobny do tego, który po­przedniego dnia znalazł się znikąd w moim pokoju w Nilayam. Nie wie­działem o co powinienem zapytać, kiedy znajdę się w środku. Baba był wciąż zajęty wielbiciel­kami. W każdej chwili mógł się znaleźć w pokoju audiencyjnym. Słyszałem i czytałem, że siłą woli i ruchem ręki materializuje przedmioty. Czy stwo­rzy coś dla mnie? Zastanowiłem się nad tym. Ale mój umysł natychmiast odpowiedział: „Nie”, po­nieważ pragnąłem jedynie Jego łaski, która potrafi stwarzać wszystko. Co mogą zrobić dla mnie pier­ścionki i medaliony? Skarciłem się za to, że w pierwszej chwili pomyślałem o pierścionku. Żeby tę myśl unieważnić, pomodliłem się, aby nie da­wał mi żadnego przedmiotu. Potrzebowałem jedy­nie Jego łaski – nie długiego życia, lecz tylko łaski, cokolwiek będzie ona oznaczała.
       Mimo tych myśli mój umysł nie zapomniał przypomnieć mi o tej rzadkiej szansie spotkania Boga, którego do tej pory do­strzegałem jedynie z daleka w świątynnych posą­gach. Stawanie twarzą w twarz z żyjącym Bogiem nie jest drobnostką. Usłyszę Go, znajdę się blisko Niego, będę oddychał tym samym powietrzem co On. Dotknie mnie, a ja dotknę Jego stóp! Szybko pomyślałem: „Och, to wielkie szczęście”. Czer­wona szata dotknęła werandy. Swami znalazł się na niej, a Jego słodki głos, pełen współczucia, wprowadził nas do środka. Pra­gnąłem dotknąć Jego stóp, ale nie mogłem odwró­cić oczu od Jego boskiej twarzy. Twarzy, która ucisza niepokój, tłumi lęki i wzbudza miłość w każdym sercu. Skinął na nas, byśmy stanęli razem. Byli­śmy niewielką szesnastoosobową grupą. Nagle zaczął zataczać prawą dłonią wielkie koło – zmate­rializowane wibhuti nakładał na czoła mężczyzn i sypał małe ilości świętego proszku w wyciągnięte dłonie kobiet. Spojrzał na młodego człowieka i na jego nowo poślubioną żonę, stojących obok nas. Z psotnym, lecz kochającym uśmiechem nazwał go łobuzem (rowdy). Ten młody elegancki człowiek, ubrany w spodnie w kształcie rurek, które podtrzymywał pasek agenta 007, prosto z Bombaju, zdenerwował się. Baba powtórzył to słowo, obserwując zmiany zachodzące na jego twarzy. Biedak, nie mógł wymówić ani słowa. Przestraszyłem się. Odkąd przekonałem się aż za dobrze kim jestem, spodziewałem się jeszcze gorszych okre­śleń. Ale Baba, prawdopodobnie współczując mojemu smutnemu położeniu, oszczędził mnie. Widząc zmieszanie tego młodego człowieka, po­klepał go mówiąc: „rowdy znaczy też psotny, prawda?” i zaczął wzywać kolejne pary do miej­sca, gdzie zaczynają się schody w rogu jednego z tych maleńkich pokoików. Jego głos był odpo­wiednio głośny dla osoby, do której był kiero­wany. Reszta prawie nic nie słyszała, mimo że stała blisko. Po interview każda rodzina wracała do zgromadzonych analizując je w myślach.
      Byliśmy trzecią wezwaną parą. Słodki uśmiech Bhagawana przeniósł nas w inne miejsce. Jego łaskawe lecz przenikliwe spojrzenie spra­wiło, że oniemieliśmy. Czułem, że promieniuje swojego rodzaju magnetyczną siłą, która nas otoczyła i poza którą nic na tym świe­cie nie istniało. Zaczął mówić tym samym dźwięcznym, brzmiącym znajomo głosem: „Kło­poty z gardłem? Lekarze, jeden po drugim, przysporzyli ci wystar­czającą ilość cierpień. Podejrzewają nowotwór. To ciężka choroba. Ale nic ci się nie stanie! Swami jest z tobą. Nie martw się, wierz mocno w Swamiego”. Mówiąc to pogłaskał z wielką miłością i współczuciem lewą stronę mojego gardła, powtarzając: „Nic się nie stanie, Swami tego dopilnuje”. Nie mogąc się po­wstrzymać, zalałem się łzami. Tak samo moja żona. Nigdy w życiu nie otrzymałem takiej miło­ści, takiej pieszczoty, takiego współczucia, takiego zapewnienia. Nastąpił wielki cud! Mówiłem dźwięcznym głosem: „Swami, moja żona cierpi z powodu chronicznej dyzenterii[2]”. Baba roześmiał się głośno. Trzymając prawą dłoń nad jej głową rzekł: „Jest zdrowa, nie ma kłopotów, to tylko niestrawność. Twój przypadek jest poważny, ale nic ci się nie stanie. Swami jest z tobą”. Ponownie pogłaskał mnie po gardle. Zapytałem: „Swami, czy powinienem poddać się operacji?”. „Nie, nie”. Potrząsnął głową z dezaprobatą. „Żadnych opera­cji”. Szybko zakręcił dłonią i zmaterializował znaczną ilość wibhuti o innej strukturze i kolorze i wsypał mi na dłoń, polecając, abym zjadł je od razu. Zrobiłem to. Poklepał mnie i rzekł: „Jesteś zdrowy”.
      Wróciliśmy i przyłączyliśmy się do grupy cze­kających. Nie mogliśmy poradzić sobie z tym cu­dem. Chciałem głośno mówić i przysłuchiwać się swojemu podarowanemu na nowo głosowi. Po przyjęciu wszystkich Baba podpisał dla nas dwa zdjęcia, rozmawiając jednocześnie z mło­dym człowiekiem. „Hej, czy nie masz czegoś wspólnego z czarnym rynkiem i przemy­tem?”. Młody człowiek to potwierdził. W ten spo­sób uzyskałem odpowiedź na pytanie, dlaczego Swami nazwał go łobuzem. Poprosiliśmy Swamiego o pozwolenie na wyjazd. Odpowie­dział: „Santoszam, santoszam – bardzo szczęśliwy, bardzo szczęśliwy”, wsypując w nasze dłonie pa­czuszki wibhuti, gdy wstawaliśmy po padanama­skarze. Wtedy to ofiarowaliśmy swoje życia Jego misji.
     Spoglądały na nas podekscytowane twarze. Wszyscy za­dawali nam pytania. Niektórzy brali nasze wi­bhuti, inni pytali o oglądane przez nas cuda. Mój głos brzmiał dobrze. Nasza radość nie miała gra­nic. Trzynastego o piątej rano wyruszyliśmy auto­busem do Bangalore. W Bangalore wsiedliśmy do pociągu i przejechaliśmy nim niepotrzebnie jakieś 80 km, ponieważ nieprzytomni z radości nie troszczyliśmy się o detale. W pociągu, wykorzy­stując fakt, że moja żona zapadła w drzemkę, świadomie wdałem się w rozmowę z pasażerami, aby słyszeć swój głos. Wcześniej przez cały czas powtarzała mi, żebym nie mówił dużo, bo ponownie go stracę.
      Wróciliśmy do domu piętnastego wieczorem. Jaśniały wszystkie twarze, małe i duże. Odprawili­śmy pudżę i arathi. Odwiedzili nas życzliwi lu­dzie, pragnący usłyszeć brzmienie mojego głosu. Najszczęśliwszy był mój młody przyjaciel, Śri Ramakrisznan, który towarzyszył nam wszędzie, za wyjątkiem pokoju interview. Dla niego to rów­nież było doświadczenie! Kiedy śpiewałem bha­dżan Dżej Bolo Dżej Nandalala, którego nauczy­łem się w Nilayam, kochający, otaczający nas przyjaciele dziękowali Bogu za okazane nam współczucie.
      Mijały dni. Kiedy minął 23 lipiec, przypo­mniałem sobie o wizycie u lekarza w Indore. Ktoś podsunął mi myśl, abym pokazał doktorowi gar­dło i poprosił o wyjaśnienie. Czułem jednak, że to niepotrzebne. Po co miałbym pokazywać komuś swoje gardło, dotknięte i pobłogosławione boską ręką, pozwalać, żeby je badał? Dlatego powtarza­łem: „Moje gardło nie potrzebuje teraz badań. Zbadał je już Lekarz wszystkich lekarzy. W krót­kim czasie stałem się „eksponatem”. Wielu chciało usłyszeć tę opowieść bezpośrednio ode mnie. Na­sze codzienne bhadżany przyciągały mnóstwo osób, zwłaszcza w czwartki. Wszyscy, w tym również my, zastanawialiśmy się, jak szybko Baba nas zmienił. Zrobił ze mnie nie-palacza, zmusza­jąc mnie do zrezygnowania z nikotyny, uczynił z nas ścisłych wegetarian i ostrych przeciwników kina. Staliśmy się osobami satwicznymi.
      „Mówienie, że musisz być czysty, żeby uzyskać moją łaskę, jest równie głupie, jak mówienie, że musisz być zdrowy, żeby uzyskać opiekę lekarza! Czyści nie potrzebują mistrza! Zdrowi nie potrzebują lekarza”.
  ~Baba
- tłum. J.C.
 
[1]Idli – okrągłe spłaszczone kluski sporządzone ze sfermentowanej soczewicy i mąki ryżowej.
[2] Dyzenteria – ostra choroba zakaźna jelit.

 

Stwórz darmową stronę używając Yola.