Uduchowiona medycyna

Wpływ Sathya Sai Baby na praktykę lekarską
Kompilacja i edycja: Judy Warner

Geriatria według Sai
Dr Jonathan Lieff
   Wyraźnie dostrzegam obecność Bhagawana w moim życiu i Jego prowadzącą rękę w mojej praktyce medycznej. Wydaje mi się, że otrzymałem wiele błogosławieństw i doświadczyłem wielu dziwnych zbiegów okoliczności ratujących mnie w ostatniej chwili, które musiały pochodzić od Niego. Pokonałem wiele trudności bez żadnej kontroli z mojej strony, poza wiarą w Niego i przekonaniem, że prowadzi mnie od lat.
Uważam, że błogosławieństwo nauki w koledżu i w szkole medycznej na Harvardzie i Yale oraz moja pozycja zawodowa były bezpośrednimi darami Swamiego. Moja duchowa wizja i doświadczanie Atmy oraz spokój wypływający z kontemplacji Swamiego stały się najważniejszą sprawą w moim życiu.
   W koledżu Yale skupiłem się na religii, matematyce i na zajęciach licencjackich poprzedzających studia medyczne. Po otrzymaniu dyplomu w Harvardzkiej Szkole Medycznej i po stażu na oddziale psychiatrii, moją specjalnością stała się psychiatria geriatryczna, zajmująca się pacjentami cierpiącymi na dolegliwości neurologiczne, psychiatryczne i spowodowane innymi chorobami. Duży procent pacjentów stanowili ludzie starsi. Pozostali byli przeważnie dotknięci urazami mózgu oraz młodsi z innymi dolegliwościami. Kieruję zespołem i głównie aplikuję chorym leki psychotropowe.
   Ponieważ w 1972 roku, kiedy rozpoczynałem praktykę medyczną, nie istniała jeszcze dziedzina nazywana dzisiaj psychiatrią geriatryczną, miałem okazję zainicjować różnego rodzaju programy, które zyskały później akceptację. Obecnie jestem dyrektorem programu zapewniającego pomoc około 300 domom opieki i czterem szpitalom. Moją rolą w tej organizacji jest nadzorowanie psychiatrów, psychologów i pielęgniarek podróżujących do domów opieki i zajmujących się pacjentami oraz leczenie osób znajdującym się w najcięższym stanie. Obejmuje to pacjentów chorych z medycznego punktu widzenia, to znaczy bardzo pobudzonych lub nie przyjmujących pokarmów oraz pacjentów psychiatrycznych, którzy mogą być agresywni lub ze skłonnościami samobójczymi. Zajmujemy się również ludźmi niepełnosprawnymi z kłopotami neurologicznymi połączonymi z zaburzeniami psychiatrycznymi.
    Gdy zaczynałem pracę we wczesnych latach siedemdziesiątych, pociągała mnie wschodnia, medycyna holistyczna. Stworzyłem kilka programów łączących medycynę zachodnią z medycyną chińską, ajurwedyjską i szamańską. Bardzo interesowałem się rolą medytacji, diety wegetariańskiej i sztuki uzdrawiania w praktyce medycznej. Przed ukończeniem nauki, zaangażowałem się w rozwój kilku eklektycznych[1] centrów leczenia, obejmujących warsztaty weekendowe i cotygodniowe zajęcia medytacyjne. W tym czasie byłem nieco radykalny w swojej wierze w przydatność praktyk medytacyjnych i leczniczych oraz odrobinę sceptyczny wobec konwencjonalnej psychofarmakologii. Do dziś mocno wierzę w przydatność tych technik. Ale w latach siedemdziesiątych nie było to takie oczywiste, że zostanę prezesem zachodniej, specjalistycznej organizacji i że będę kierował dużym programem szpitalnym wykorzystującym zachodnie leki psychotropowe. Moje podejście do praktyki medycznej zmieniły przeżycia w Brindawanie w 1978 roku.  
    Chociaż przed wiosną 1977 r. nieświadomie postrzegałem Sathya Sai Babę, to aż do majowej podróży do Vancouver nie łączyłem z Nim wizji Jego twarzy pojawiającej się w mojej medytacji. Po dziesięciu latach uprawiania różnego typu technik medytacyjnych i angażowania się w nauczanie medytacji w szpitalach i na lekcjach tańca sufickiego, poczułem, że dryfuję duchowo. Byłem rozczarowany spotykanymi guru w trakcie poszukiwań nauczyciela i mistrza jogi. Chociaż zainicjowałem rozwój programów geriatrycznych, to podczas dwóch lat rezydentury psychiatrycznej wciąż rozglądałem się za własną niszą zawodową. Byłem wówczas uprzedzony zarówno wobec wschodnich tradycji leczenia jak i agresywnej psychofarmakologii.
   Przez kilka lat pomagałem w kierowaniu satsangiem prowadzonym przez różnych nauczycieli. Byłem również liderem grupy muzycznej zapewniającej akompaniament podróżującym guru oraz uczestnikom tańca sufickiego. Nasza szesnastoosobowa grupa muzyczna została zaproszona do występu na ważnej konferencji ONZ poświęconej osiedlom ludzkim w Vancouver. Mieliśmy wykonywać utwory muzyczne pochodzące z różnych religii świata, tworzące tło obrad. Graliśmy mieszankę muzyki opartej na modlitwach i mantrach w stylu gospel, reggae oraz rock and rolla. Ta okazja pojawiła się w dziwny sposób. Pracowałem jako uzdrowiciel i udało mi się pomóc Brytyjczykowi o imieniu Patrick, który pracował dla Organizacji Narodów Zjednoczonych i cierpiał z powodu ciężkiego przypadku choroby Parkinsona, przejawiającej się drżeniem i niezgrabnym chodem. Bezskutecznie podróżując po świecie od jednego uzdrowiciela do drugiego trafił w końcu na mnie. Patrick organizował konferencję ONZ poświęconą osiedlom ludzkim. Bardzo go zainspirowały nasze praktyki uzdrawiania i pragnął, aby nasz zespół wystąpił podczas konferencji.
   Pewnego wieczoru, kilka dni przed wyjazdem w tę niezwykłą podróż, natrafiłem w kinie przy Kenmore Square w Bostonie na festiwal filmów krótkometrażowych poświęconych psychice. Wszedłem tam spontanicznie. Pokazano między innymi pierwszy film Richarda Bocka poświęcony Sai Babie. Oglądając go uświadomiłem sobie, że twarz Sathya Sai Baby wydaje mi się znajoma i w końcu zrozumiałem, że pojawiała się w moich medytacjach. Byłem oczarowany i bardzo podekscytowany widokiem Baby, ale nie wiedziałem co robić ani gdzie pójść, aby znaleźć o Nim informacje. Następnego dnia, tuż przed wyjazdem, natrafiłem na sklep z ubraniami indyjskimi, w którym sprzedawano książkę „Sathya Sai Speaks. T.1”. Zabrałem ją ze sobą w podróż. Na pokładzie samolotu lecącego do Vancouver po raz pierwszy przeczytałem książkę Swamiego. To podczas tej pamiętnej, jedynej w życiu wyprawy na konferencję ONZ poświeconą osiedlom ludzkim, zacząłem myśleć o Swamim. Wyprawa zakończyła się pełnym sukcesem. Nasz zespół nigdy nie był w tak dobrej formie jak wówczas. Graliśmy i śpiewaliśmy tysiącom ludzi pieśni duchowe pochodzące z wielu tradycji religijnych. Ktoś opowiedział mi o małej, czteroosobowej grupie dyskutującej o naukach Sai Baby. Był to zaczątek brooklyńskiego ośrodka Sai Baby położonego niedaleko Bostonu, który w latach 1984-1994 przeniósł się do mojego domu. W tamtych czasach nie byłem jeszcze w Indiach i nigdy tak naprawdę nie myślałem, aby tam pojechać. Ale kiedy ta niewielka grupa zakomunikowała mi, że wyrusza na Boże Narodzenie zobaczyć Swamiego, zdecydowałem, że jadę z nimi.
    W grudniu 1977 r. pięciu członków naszego ośrodka pojechało odwiedzić Swamiego. Byłem ogromnie podekscytowany i nie wiedziałem czego się spodziewać. Czytałem wtedy książkę dr. Sandweissa „Sai Baba, święty i psychiatra”. Pewnie wielu czytelników wie o niespodziewanych i niezwykłych cudach, które są częścią wyjazdów do Swamiego. Książka Sandweissa opisywała trudną i interesującą wyprawę z lat siedemdziesiątych.
   W noc poprzedzającą spotkanie ze Swamim nie mogłem zasnąć. Rano wybraliśmy się w linie darszanowe i znaleźliśmy się blisko pierwszego rzędu. Oczywiście, nie było tam wtedy wiele osób. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Swamiego, szedł prosto w moją stronę i mówił: „Zobaczę się z tobą jutro”. Oczywiście, przyjąłem znaczenie słowa „jutro” w mojej skali czasowej, a nie w Jego. Następnego dnia kompletnie mnie zignorował i czułem się załamany. Kilka dni później podszedł do mnie ponownie i powiedział: „Wznosisz się i opadasz, nie rób tego. Nie martw się. Zobaczę się z tobą jutro”. Z tym ponownym zapewnieniem radziłem sobie trochę lepiej. W czasie tej pierwszej wspaniałej podróży były chwile, gdy siedziałem bardzo blisko Swamiego podczas ceremonii ślubnej oraz u Jego stóp, gdy w trakcie bożenarodzeniowego obiadu wygłaszał dyskurs o Jezusie. Potem wróciliśmy do Bostonu.
     To tylko pobudziło mój apetyt. Nieustannie tęskniłem za powrotem do Indii i za jak najszybszym, ponownym spotkaniem ze Swamim. Taka okazja pojawiła się następnej wiosny, kiedy dowiedziałem się, że Swami urządza na obrzeżach Bangalore trzydziestodniowy kurs „Summer Showers”. Słyszałem, że adresuje go do indyjskich studentów, ale mogą w nim uczestniczyć również Amerykanie. Gdy w 1978 r. wyjeżdżałem tam na sześć tygodni, nie wiedziałem co mnie czeka. Pojawiłem się w koledżu przed rozpoczęciem kursu i dowiedziałem się, że osoby z Zachodu, pragnące wziąć w nim udział, mogą zamieszkać w hostelu. Ziściło się moje marzenie. Natychmiast się zapisałem i otrzymałem pokój z dwoma amerykańskimi studentami. Udział w kursie na poziomie koledżu i mieszkanie w indyjskim aśramie stwarzało dziwną sytuację. Spaliśmy na podłodze, wstawaliśmy na długo przed świtem, aby uczestniczyć w męczących zajęciach z hatha jogi w stylu Iyengara[2] i pracowaliśmy ciężko przez cały dzień aż do wieczornego dyskursu Swamiego i bhadżanów. Po powrocie do pokoju ogarniała nas atmosfera akademicka, podobna do atmosfery w szkole medycznej. Każdego dnia chodziliśmy na wykłady opowiadające o religijnych doświadczeniach, a wieczorem słuchaliśmy dyskursów Swamiego poświęconych przeważnie „Bhagawacie” oraz szczegółowym opowieściom o Krisznie i pasterkach. Swami, wracając do Swojego domu kilkakrotnie przechodził blisko nas.
    Pod koniec tych trzydziestu dni pozwolono nam wraz z chłopcami wziąć udział w egzaminach. Dyplomy otrzymaliśmy z rąk Swamiego. Ale najwspanialszą częścią egzaminów było to, że dwie osoby z Zachodu otrzymały tabliczki pamiątkowe za doskonałe wyniki. Pozwolono nam dotknąć stóp Swamiego, kiedy nam je wręczał. Ktoś w tym momencie zrobił zdjęcia i od tej pory znajdują się one na moim domowym ołtarzyku. Podtrzymują mnie na duchu, kiedy pojawiają się trudności.
    Tego lata wydarzyło się wiele rzeczy, które miały trwały wpływ na moje życie. Skupię się jedynie na czterech konkretnych wydarzeniach, które są istotne dla mojej praktyki medycznej. W niedziele nie było wykładów i Swami zabierał nas ciężarówkami do wiosek, by służyć. Ładowano nas na ciężarówki z miotłami i torbami, aby sprzątać jedną z wiosek. Pod koniec kilkugodzinnej pracy wioska wyglądała pięknie, a Swami przychodził i częstował nas lodami. To doświadczenie zostawiło w moim umyśle niezatarty ślad. Pokazywało, że w ciągu kilku godzin można zmienić brudną, niezdrową osadę w przepiękną Śangri La[3].
   Drugim wydarzeniem była nagła, niespodziewana wizyta Swamiego w naszych pokojach. Pewnego dnia podczas południowej sjesty usłyszeliśmy, że Swami jest w hostelu. Pobiegliśmy korytarzem i ujrzeliśmy Swamiego w sypialni, obserwującego dwóch studentów amerykańskich, z których jeden masował drugiego. Słyszałem słodki głos Swamiego, gdy mówił: „Nie, nie w ten sposób. Tutaj…”. Wyciągnął rękę i zmaterializował dla nich wibhuti. Zaskoczyło mnie, że Swami podkreślał znaczenie wiary w uzdrawianiu masażem.
     Trzecie zdarzenie wiązało się z tym, że podczas trzydziestu dni wykładów poświęconych religiom na świecie i poziomom oddania Bogu, tylko jeden z nich odnosił się do sufizmu. W tym czasie sufizm był moim podstawowym systemem religijnym. Nauczałem go od dziesięciu lat. To nie mógł być przypadek, że podczas tego jedynego dyskursu o sufizmie Swami usiadł w audytorium na krześle stojącym przede mną i pozostał na nim przez cały wykład. Nie pamiętam niczego co zostało powiedziane w tym czasie, ponieważ koncentrowałem się na Jego włosach znajdujących się na wysokości mojej twarzy. Swami twierdzi, że są one lasem, do którego ludzie przychodzą odpoczywać. Tego dnia i wielokrotnie potem odpoczywałem w Jego włosach. To wydarzenie było w pewien sposób zwieńczeniem moich zawiłych i krętych poszukiwań kierunku duchowego rozwoju.
    Czwarte zdarzenie było najbardziej dramatyczne. Wierzę, że zasadniczo wpłynęło na kierunek mojej praktyki zawodowej. W 1978 r. koledż był nieduży. Na dziedzińcu, mającym kształt kwadratu, rosło drzewo pod którym odbywały się darszany. Główny budynek administracyjny był jednym z budynków wokół dziedzińca, po środku znajdowała się klinika, po lewej hostel, w którym mieszkaliśmy, a po prawej dom Swamiego. Audytorium, w których odbywały się zajęcia i gdzie słuchaliśmy codziennych dyskursów, znajdowało się poza tym terenem, niedaleko ulicy. Sai Baba udzielał nam darszanu dwa razy dziennie, mieszkał w Swoim domu, a za Jego domem mieszkała Sai Gita.
     Pewnego dnia, gdy uczyłem się w przerwie obiadowej, do mojego pokoju wbiegł nieznajomy Hindus. Jak się później dowiedziałem, był lekarzem. Powiedział, że mają problem i że muszę natychmiast z nim pójść. Zapytałem, co to za problem, a on wyjaśnił, że jeden z amerykańskich studentów jest chory i wymaga mojej opieki. Nie miałem na to ochoty, ponieważ uważałem się za ucznia, a nie za wizytującego doktora. W domu uważano mnie za radykalistę medycznego, z moimi zainteresowaniami medytacją, tańcami sufickimi i medycyną holistyczną. W Indiach byłem anonimowym konserwatystą, prostym uczniem w szkole duchowości. Rygorystyczny i pracochłonny program doskonale wpływał na moją duszę. Czułem, że nie chcę przyciągać niczyjej uwagi ani angażować się w niecodzienne sytuacje, które mogłyby mnie w jakikolwiek sposób wyróżnić. Odpowiedziałem więc temu panu, aby poszukał pomocy u indyjskiego, pełniącego dyżur lekarza. Nie zgodził się ze mną i zażądał, abym poszedł i ocenił stan Amerykanina. Powiedział, że jako amerykański lekarz, będę bardziej przydatny Amerykaninowi, który ma kłopoty.       
     Gdy szliśmy korytarzem do pokoju Amerykanina, przypomniałem sobie, że wracając z wykładów przechodziłem obok jego pokoju. Jego zachowanie wydawało mi się dziwne, ponieważ odnosiłem wrażenie, że nie bierze udziału w zajęciach i nie korzysta z kursu Swamiego. Leżał na materacu i patrzył w sufit. W tym czasie nie zwracałem uwagi na nikogo. Swami powiedział, że w Jego aśramie ponosimy odpowiedzialność za swoje postępowanie. Nie przebywamy tutaj w celach towarzyskich, ale żeby się uczyć. Dodał, że jesteśmy nie tylko odpowiedzialni za swoje zachowanie, ale również za błędne interpretacje naszego zachowania. Wydawało mi się to dziwne i nie chciałem się w nic angażować, aby uniknąć jakichkolwiek błędnych interpretacji mojego zachowania. Swami pragnął, abyśmy okazywali bliźnim szacunek i nie razili konserwatywnej wrażliwości kulturowej otaczających nas Hindusów. W pewnym stopniu był to sprawdzian naszej zdolności do integracji. Dlatego nie chciałem mieć nic wspólnego z żadnymi problemami. Ale jak się okazało, Swami miał coś innego na myśli.
    Weszliśmy do pokoju Amerykanina. Leżał na materacu i patrzył w sufit. Był lekarzem i partnerem wielbicielki ze Stanów. Nie chciał ze mną rozmawiać, więc mówił niechętnie. Czuł gniew i wydawało się, że ma urojenia. Zrozumiałem, że dokonuję oceny psychiatrycznej człowieka, który nie wyraził na to zgody i nie jest moim pacjentem, w miejscu, które nie jest moją kliniką oraz w kraju, którego zwyczaje, prawa, zasady i leki są mi nieznane. Nie sądziłem, abym miał uprawnienia lub licencję na praktykowanie medycyny w Indiach.
     Im dłużej tam przebywaliśmy, tym bardziej umacniałem się w przekonaniu, że amerykański lekarz ma zaburzenia psychiczne. Odnosiłem wrażenie, że cierpi na halucynacje. Ktoś powiedział, że od wielu dni nieodpowiednio się odżywia i być może te psychotyczne majaczenia zostały wywołane zaburzeniem elektrolitów lub odwodnieniem. Pomyślałem, że istnieje także możliwość, że cierpi na jakąś poważniejszą przypadłość, np. na schizofrenię. Nie znaliśmy jego historii poza faktem, że był lekarzem, który niedawno otworzył praktykę.
     Nagle mężczyzna wstał i szybko wyszedł z pokoju. Zaskoczeni, ruszyliśmy za nim. Po chwili szedłem za nim sam. Nie znałem zakresu swojej odpowiedzialności, ale byłem przekonany, że nie mogę go zostawić. Czułem, że w tej sytuacji tylko ja mam prawo podejmować decyzje. Dziwacznie wyglądający, zaburzony psychicznie Amerykanin wyszedł z hostelu i skierował się w stronę dziedzińca darszanowego. W tej chwili nie odbywał się tam darszan, ale kilku spacerujących Hindusów obrzuciło go podejrzliwymi spojrzeniami. Nie byłem tym zaniepokojony, ponieważ tak samo spoglądali na mnie, łącząc mnie w myślach z tą niezwykłą i dziwną sytuacją. Zrozumiałem, że moja zachowawcza osłona rozsypała się w proch.
     Amerykanin przeciął dziedziniec i zmierzał w stronę domu Swamiego. Jedynie ja szedłem za nim. Wydawało się, że chce zobaczyć słonicę. Zacząłem się martwić, bo niewątpliwie znajdowaliśmy się w niewłaściwym miejscu. Zaskoczyło mnie, że nie wiem co robić. Podczas wielu samotnych nocnych dyżurów na pogotowiu psychiatrycznym, gdzie co chwila wybuchają wszelkiego rodzaju katastrofy, nigdy się nie wahałem. Gdyby ten człowiek znajdował się na moim dyżurze, już byłby poddawany leczeniu. Pewnej nocy policjanci przywieźli do szpitala bardzo agresywnego mężczyznę. Próbował atakować wszystkich, którzy się do niego zbliżali, nie wykluczając mnie. Został zmuszony do przyjęcia leku przeciwpsychotycznego, a potem zamknięty w bezpiecznym dla niego pomieszczeniu. Następnego dnia wypuścił go stamtąd inny lekarz. Tego samego popołudnia chory wrócił do szpitala z bronią w ręku i zastrzelił lekarza, który go uwolnił. Zostałem przeszkolony i wiedziałem jak postępować w niebezpiecznych sytuacjach. Lecz czy wolno mi to robić na dziedzińcu Swamiego? W jaki sposób powinienem go tutaj leczyć?
Byliśmy teraz przy furtce prowadzącej do domu Sai Baby. Strzegący domu starszy Hindus podszedł do rozgniewanego Amerykanina i powiedział: „Nie, nie może pan tutaj wejść. Proszę się zatrzymać”, po czym delikatnie położył na nim ręce. Wysoki Amerykanin stał w melancholijnej pozie ze skrzyżowanymi ramionami. Nagle otworzył swoje ogromne ramiona, a starzec poleciał do tyłu, upadł i uderzył się w głowę.
     „O mój Boże! Poczekaj sekundkę!”, pomyślałem. Starszy mężczyzna był najwyraźniej nieprzytomny, a Amerykanin ruszył za dom Swamiego, aby zobaczyć Sai Gitę. Musiałem coś zrobić, ponieważ sytuacja wymknęła się spod kontroli. Podniosłem staruszka i zaniosłem go do szpitala – jak się potem okazało do szpitala dla kobiet. Potem kilku z nas pobiegło i pochwyciło Amerykanina. Wbrew jego woli zataszczyliśmy go do budynku administracyjnego. Indyjscy lekarze powiedzieli, że muszę go teraz leczyć. „Jakie podać mu leki?”, pytali. Znowu byłem niechętny. „Co macie na myśli mówiąc, że muszę go leczyć? Jesteśmy w Indiach. Nie mam indyjskiej licencji na dozowanie leków. To wy powinniście go leczyć”, powiedziałem. „Jak?”, zapytali. „To Amerykanin i pan najlepiej wie jak byłby leczony w Stanach”. Nawet nie wiedziałem jaka w Indiach obowiązuje farmakopea[4] i jakie leki są tu dostępne. „Jakie macie leki?”, zapytałem. Posiadali odmianę thoraziny, więc zrobiłem mu zastrzyk. Po chwili pacjent stał się o wiele spokojniejszy.  
Niepokoiłem się. To była doprawdy dziwaczna sytuacja. Wyjechałem z Ameryki, gdzie pracuję na oddziale psychiatrycznym i podaję pacjentom thorazinę. Jednocześnie jednak prowadzimy poszukiwania alternatywnego sposobu leczenia, mniej toksycznego. I oto nagle po drugiej stronie świata, w aśramie Swamiego, otrzymałem polecenie zrobienia zastrzyku domięśniowego z thoraziny. W pierwszej chwili odmówiłem, chociaż w tej sytuacji było to najodpowiedniejsze i najlepsze rozwiązanie, zarówno w aśramie jak i w Stanach Zjednoczonych.
   Zaraz potem otrzymaliśmy informację od Swamiego, że pozwala Amerykaninowi opuścić aśram i leczyć się w szpitalu. Dowiedziałem się, że stosuje się w nim powszechnie terapię elektrowstrząsową. Prosiłem jednak, żeby z tym poczekali, ponieważ moim zdaniem taką decyzję można podjąć dopiero w Stanach.
       Po powrocie do aśramu zdałem sobie sprawę, że ludzie łączą mnie teraz z chorym psychicznie Amerykaninem i że moje najszczersze nawet próby zmiany tego nastawienia okażą się trudne, ponieważ zbyt wiele osób widziało nas razem, gdy szedłem za nim przez dziedziniec. Jedna z Hindusek wskazała na mnie i szepnęła coś o szalonym Amerykaninie.
      Czego naprawdę nauczyła mnie ta dramatyczna sytuacja? Okazało się że nie działałem wystarczająco szybko, aby podjąć leczenie groźnego, chorego psychicznie człowieka. Na pogotowiu podałbym mu zastrzyk przy pierwszych oznakach zagrożenia. Tutaj byłem w aśramie, daleko od tego co uważałem za swoją medyczną rzeczywistość. W moim przypadku niezmiernie ważne jest zdecydowane podążanie za intuicją, podpowiadającą mi jak traktować pacjenta. W szkole medycznej, ze względu na moje zainteresowanie alternatywnymi terapiami, niechętnie korzystałem z leków i jeszcze niechętnej z elektrowstrząsów. Było to uprzedzenie nie znajdujące oparcia w wiedzy i badaniach tego, co było pomocne dla pacjentów. W wypadku wielu chorych leki są konieczne, a odpowiednio wykonywane elektrowstrząsy przynoszą doskonałe wyniki.
     Ludzie „holistyczni”, potępiający leki, nie mają więcej słuszności niż ludzie leczący bezmyślnie, w sposób niezrównoważony. Wiele leków psychiatrycznych ma obecnie dobrą jakość i często przynosi pożądane efekty. Wciąż jednak nie można naukowo określić, który z nich podać. Konieczna jest ocena sytuacji. Można ją nazwać doświadczeniem klinicznym lub intuicją. Niektórzy określają ją jako logiczny algorytm sekwencji badań leków połączony z uważną obserwacją kliniczną. Ale jeśli nie będziemy leczyć pacjentów agresywnymi lekami, często im nie pomożemy.
     Doświadczenie przeżyte podczas kursu w Brindawanie, zorganizowanego przez Swamiego, nigdy mnie nie opuściło. Gdybym szybciej zareagował, starszy człowiek pilnujący domu Sai Baby nie zostałby zraniony. Jak się okazało, następnego dnia starszy pan miał się dobrze leżąc na łóżku w aśramowym szpitalu. Swami odwiedził go i zmaterializował dla niego wibhuti. Później tego lata byłem na spotkaniu w Puttaparthi, gdzie Swami rozmawiał z nami przed wyjazdem. Siedziałem u Jego stóp napełniony wielką błogością. I chociaż Swami najwyraźniej nie gniewał się na mnie za to wydarzenie, to już nigdy nie zapomniałem, że moja praca polega na obserwowaniu pacjentów, na czujności i reagowaniu tak szybko jak jest to uzasadnione klinicznie.
     W miarę upływu lat jednym z cech charakterystycznych mojego programu jest to, że przyjmuję pacjentów którzy nie reagują na wiele zabiegów. To ważne, abyśmy nigdy się nie poddawali, próbując im pomóc. Bez względu na to ile pojawi się trudności, zestawiajmy najnowsze i najlepsze kombinacje leków. Kiedy już nie ma nadziei, pomagajmy im emocjonalnie i duchowo. 
    Jedna z pacjentek, młoda dwudziestopięcioletnia kobieta, od lat próbowała odebrać sobie życie, cierpiąc na trwałą depresję połączoną z samobójczymi myślami. Tak bardzo się poraniła, że uległa częściowemu paraliżowi i od kilku lat przebywała w centrum rehabilitacyjnym. W tym czasie wypróbowano na niej wszystkie znane leki psychotropowe. Jej kochających rodziców dręczył konflikt pomiędzy pragnieniem przyznania jej częściowej wolności, poprawiającej jakość życia, a koniecznością pozostawiania jej pod nieustannym nadzorem w ośrodku. Rozumieli, że musi znajdować się pod obserwacją ze względu na próby samobójcze, groźne i obecne od lat. Nieustannie zmienialiśmy jej leki na nowsze i łączyliśmy je ze sobą. W końcu, po trzech latach wysiłków, zadziałała dziwaczna zupa złożona z pięciu leków. Zniknęły samobójcze myśli i wyszła z odrętwienia. Była to bardzo niekonwencjonalna mieszanka leków, a więc innym łatwo ją było krytykować. Lekarze nie znający historii jej leczenia, na widok tej mieszaniny obniżali dawkę jednego z medykamentów. Za każdym razem powracała depresja i samobójcze myśli. Po kilku latach kobieta wiedziała dostatecznie dużo, aby nie dopuszczać do żadnym zmian w przepisanej mieszance. Wyglądało na to, że jest jej potrzebny dokładnie ten niezwykły układ, jaki odkryliśmy dzięki ogromnej wytrwałości. W końcu opuściła oddział szpitalny, w którym spędziła ponad pięć lat. Po trzech latach przysłała list, w którym dziękowała mi za wytrwałe zestawianie leków, aż do uzyskania właściwej kompozycji. Powiedziała, że panuje teraz nad swoim życiem i jest mi za to ogromnie wdzięczna. To lekcja od Swamiego – nigdy się nie poddawaj, kiedy starasz się pomóc.
   Innym skutkiem doświadczenia, które miało miejsce podczas kursu u Swamiego jest to, że nie przejeżdżam obojętnie obok wypadku. Potrzeba zatrzymania się i niesienia pomocy jest efektem incydentu w aśramie Sai Baby. Bardzo często jestem pierwszą osobą, która niesie poszkodowanym pomoc medyczną. Na wyspie Martha’s Vineyard[5], gdzie niegdyś mieszkałem latem, zatrzymałem się przy dwóch groźnych wypadkach, do jakich doszło na tym samym niebezpiecznym skrzyżowaniu. Za każdym razem, jeszcze przed przyjazdem ambulansu, udawało mi się ustabilizować poważnie poturbowanego człowieka. Minionego lata ponownie zauważyłem wypadek i pierwszy wkroczyłem na scenę. Pomogłem nieprzytomnej i rannej kobiecie, prześladowanej przez zdziczałego kierowcę, oskarżonego potem o spowodowanie kraksy. W innym niebezpiecznym zderzeniu dwóch samochodów wezwałem karetkę telefonem komórkowym i jednocześnie przez 45 minut unieruchamiałem głowę kobiety. Kiedyś nadjechałem w chwili, gdy pijany kierowca, nie chcąc zostać oskarżony o zranienie ofiary, próbował zmusić do wstania studentkę Koledżu Azjatyckiego jadącą na rowerze, którą potrącił. Interweniowałem, uspokoiłem ją, położyłem na ziemi i otaczałem opieką do przyjazdu pogotowia i policji. Sprawa zakończyła się w sądzie i złożyłem zeznania przed prokuratorem okręgowym. Potem dowiedziałem się, że kierowca nie posiadał prawa jazdy i był pod wpływem narkotyków. Pomimo naszych obaw o postępowanie sądowe, naszym obowiązkiem, jako wyszkolonego personelu medycznego, jest niesienie pomocy za każdym razem, gdy wymaga tego sytuacja.
    Gdy pisałem fragment artykułu poświęcony konieczności niesienia pomocy, kolega, o którym nie słyszałem od wieków, przysłał do mnie kobietę cierpiącą od lat na powracające, poważne zaburzenia psychotyczne. Chodziło prawdopodobnie o dwubiegunowość (mania i depresja) lub schizofrenię (urojenia, brak motywacji, zanik zdolności do przejawiania emocji). Podczas ataków nie przyjmowała leków. Kiedy nie chorowała, była matką dwójki małych dzieci, nauczycielką, oddaną wyznawczynią Kościoła Chrześcijańskiej Nauki[6] – mającą w nim poszerzoną rodzinę oraz żoną dbającą o dom.
    Pewnego razu mąż i brat kobiety, zdesperowani i wyczerpani całodobowymi czuwaniami, wysłali ją najpierw do kościelnego domu opieki, a potem na jeden dzień do szpitala. Dzieci umieścili u krewnych, pragnąc mieć czas na takie przygotowanie domu, aby można ją było tam bezpiecznie leczyć za pomocą modlitw i uważnej obserwować. Kobieta przebywała w szpitalu wbrew swojej woli. Jej bliscy prosili mnie o ocenę stanu jej zdrowia i o zgodę na powrót do rodziny.
    Badania potwierdziły chorobę psychotyczną. Oczywiście w każdych innych okolicznościach stanowczo zaleciłbym leki. Odkryłem jednak, że mąż i brat z wielką szczerością i miłością popierają filozofię „bez leków”. Gdy zupełnie nie zgadzając się z nimi mówiłem, że mogę jedynie szanować ich szczerość i oddanie dla Boga, jak również ich długoletni trud roztaczania nad nią opieki – usłyszałem, że była zupełnie normalną, kochającą matką i nauczycielką. Byłem uprzedzony do Kościoła Chrześcijańskiej Nauki, ale wbrew oczekiwaniom lekarzy ze szpitala, broniłem w sądzie stanowiska jej bliskich, ze względu na ich wielką wiarę. Udało mi się przekonać sędziego, że potrafią się nią opiekować. Byłem poruszony do łez.  
    W wielu sytuacjach pojawiały się trudności, które zakłócały programy stosowane w szpitalu i w naszym domu opieki. W ciągu minionych dwudziestu lat stawaliśmy na skraju katastrofy więcej razy niż chciałbym pamiętać. Chodziło o zamknięcie oddziału, o bankructwo szpitala, o usuwanie określonych pacjentów, o straty pieniężne, o podważanie przez HMO[7] poziomu naszej opieki, o obcinanie usług przez Medicare[8] i Medicaid[9] oraz o wszelkiego rodzaju nękania. Za każdym razem byłem proszony o pomoc. Przetrwaliśmy wszystko, wychodząc z sukcesem z setek kryzysów. Otaczający mnie ludzie myśleli, że jako lider i dyrektor medyczny programów doskonale sobie radzę w sytuacjach podbramkowych. Za każdym razem moją jedyną siłą była modlitwa do Swamiego. Bez Jego codziennej pomocy nie mógłbym uzyskać takiego poziomu odpowiedzialności jaki posiadam teraz, ponieważ stres sprowadza mnie na manowce.
    Jedna z takich sytuacji pojawiła się w szpitalu, w którym pracowaliśmy przez dziesięć lat. Ów oddział był podstawą naszych praktyk i musieliśmy przetrwać. Szpital był w bardzo złej kondycji finansowej z różnorodnych powodów nie związanych z naszą działalnością. Wiedząc jak bliski jest bankructwa, sprawdzałem możliwość przeniesienia oddziału neuropsychiatrii do innego szpitala. Pewien szczególnie pozbawiony skrupułów biznesmen nabył prawo do naszych budynków szpitalnych. Jego filozofia nie polegała na niesieniu pomocy, ale na wyeliminowaniu szpitala z rynku, w nadziei, że kiedy zbankrutuje, odkupi go za niższą cenę. Byliśmy bliscy likwidacji. W dodatku do piątku należało utworzyć niektóre jednostki, aby dotrzymać ustawowego terminu. W czwartek, na dzień przed fatalnym piątkiem, otrzymałem oferty z trzech szpitali. Każdy z nich proponował otwarcie oddziału uwzględniającego jeden aspekt naszej działalności. Z dwoma z tych szpitali nie mieliśmy wcześniej do czynienia. Zamiast upaść w ten trudny czwartek, powołaliśmy trzy nowe jednostki, w pewnym stopniu różniące się od siebie i zachowujące zdolność do współpracy. Ostatecznie powstał o wiele skuteczniejszy model niesienia pomocy. W jego skład wchodził oddział ocen medycznych, zamknięty oddział psychiatryczny oraz oddział długoterminowej opieki psychiatrycznej. Od pięciu lat odnosimy sporo sukcesów. Obecnie otwieramy czwarty oddział. Bardzo trudno mi uwierzyć w taki zbieg okoliczności. Mogę jedynie podziękować Swamiemu za kolejną manifestację Jego pomocy.  
   Chciałbym opisać jeszcze jeden z cudów. Nie dotyczy mojej praktyki medycznej, ale dramatycznego zdarzenia i jest rodzajem pomocy, jaką Swami udziela przy wielu okazjach.
     Kto nie przebywał w środku nocy na lotnisku w Bombaju, ten nie uwierzy w łaskę i absurdalność tego, co się zdarzyło. Dwa lata temu w drodze powrotnej z Puttaparthi znalazłem się z kolegą o godz. 23:00 w hotelu Centaur w Bombaju. Odlatywaliśmy o 3:00 rano. Mieliśmy mnóstwo czasu, ponieważ do terminala dojeżdżało się stamtąd zaledwie w pięć minut. Na wszelki wypadek postanowiliśmy wyruszyć wcześniej. Gdy taksówka zbliżała się na miejsce, zobaczyliśmy coś, co przypominało zamieszki. Były tam setki przepychających się i potrącających ludzi z walizkami na wózkach. Podekscytowani i wściekli tworzyli wielki tłum. Kierowca zatrzymał taksówkę tak blisko wejścia jak to było możliwe, rzucił na ziemię nasze bagaże i odjechał. Staliśmy oszołomieni, ponieważ przy drzwiach w szalonym korku torowało sobie drogę setki osób. Gdy zapytaliśmy co się dzieje, otrzymaliśmy odpowiedź, że w tym samym czasie na lotnisku wylądowały trzy ogromne zagraniczne samoloty, każdy z setkami pasażerów na pokładzie, a zarząd zamknął wszystkie wyjścia z budynku oprócz jednego, przez które ludzie starali się wydostać. Próbowaliśmy zachować spokój, ale uświadomiliśmy sobie, że nie uda nam się wejść do środka, aby wziąć wózek i że bez wózka nie wniesiemy bagaży. Jeśli będziemy z tym zwlekać, spóźnimy się na samolot. Byliśmy zdumieni i przerażeni widokiem tego niespodziewanego szaleństwa.
    Gdy staliśmy i rozglądaliśmy się za wskazówkami, co zrobić, zdarzyło się coś bardzo dziwnego. Obok nas przeszedł wysoki Hindus, ubrany w czarny kombinezon. Wciąż zadaję sobie pytanie, czy rzeczywiście go widzieliśmy. Ale obaj pamiętamy to dokładnie. Ów mężczyzna, z jakiegoś zupełnie nieznanego nam powodu, pchał przed sobą dwa wózki. Postawił je obok nas i ruszył dalej. Ani wtedy ani dzisiaj żaden z nas nie odkrył przyczyny, dlaczego nosił kombinezon w gorącą, letnią noc. I jak to się stało, że miał dwa wolne wózki w czasie, gdy tak wiele osób marzyło choćby o jednym? A przede wszystkim, dlaczego je nam zostawił?
    Załadowaliśmy bagaże i ustawiliśmy się w kolejce do drzwi. Wciąż toczyła się tam walka, ale ostatecznie weszliśmy do środka i na pokład samolotu. Obaj wiemy, że bez tego zaskakującego podarunku nie zdążylibyśmy na lot. Jeszcze raz muszę podziękować Swamiemu za interwencję. W pewnym stopniu doświadczenie na lotnisku przypomina doświadczenie z trzema, otrzymanymi w ostatniej minucie propozycjami, dzięki którym dysponujemy nowymi oddziałami szpitalnymi. Oba przypadki są tak nieprawdopodobne, że aż niewiarygodne. To zbyt niedorzecznie sądzić, że Swami nie pomógł. Była to pomoc wpisana w ramy codziennych zdarzeń. Dzięki codziennej pomocy wciąż pracujemy. 
    Od dwudziestu pięciu lat każdego dnia wykonuję niemal te same czynności. Leczę w szpitalu i w zakładzie opieki dla starszych osób korzystających z leczenia psychiatrycznego oraz dla młodszych pacjentów z uszkodzonymi mózgami. W ciągu ostatnich dziesięciu lat wzrosła ingerencja aspektów finansowych nad aspektami klinicznymi. Dawniej nie interesowaliśmy się specjalnie ilością pieniędzy potrzebnych na leczenie. Raczej skupialiśmy są na dobrym leczeniu. Oczywiście myśleliśmy o pieniądzach i staraliśmy się o taką ilość podopiecznych, aby zarobić na życie, lecz jednocześnie stosowaliśmy najskuteczniejsze terapie, nie oceniając ludzi i nie myśląc o oszczędzaniu. Oszczędzanie w zestawieniu z możliwością udzielania pomocy wydaje się niemoralne. Stopniowo współzawodnictwo stało się istotnym czynnikiem przetrwania. Dzisiaj bezwzględne i nieetyczne praktyki finansowe stały się podstawą działań medycznych największych klinik na świecie. Grupa, w skład której wchodzę, stara się postępować etycznie, ale jest to coraz trudniejsze.
    Dzięki wpływowi jaki Swami ma na moją praktykę medyczną nieustannie staram się być dobry i lojalny wobec ludzi, z którymi współpracuję, podobnie jak wobec pacjentów i ich rodzin. Stając przed wyborem pomiędzy wynagrodzeniem pieniężnym a etycznym zachowaniem, staramy się nie myśleć o pieniądzach. Lojalność wśród naszej grupy kolegów obejmowała organizacje, które skądinąd były w stanie wojny. Niektórzy lekarze od lat przysyłają mi pacjentów, a ja po zakończeniu terapii kieruję ich do nich ponownie. Nasza współpraca przekracza linie wykreślane przez korporacje, uważające nas za swoją własność.
   Za przykład niech posłuży zdarzenie ze starszym, doskonale znanym lekarzem działającym na polu psychiatrii geriatrycznej. Lata wcześniej ściągnąłem na siebie jego niezadowolenie, rywalizując z nim o dotacje federalne. Byłem młodym początkującym w tej dziedzinie, a oboje otrzymaliśmy duże federalne dotacje dla geriatrii. Zdenerwowałem go ponownie, kiedy otrzymałem okazję do przejęcia jego programu. Był to wynik tajnych kontaktów z administratorem domu opieki, którym ów lekarz zarządzał. Wierząc, że postępowanie etyczne jest ważniejsze od ewentualnych dodatkowych dochodów, skontaktowałem się z nim i wyjaśniłem co się stało. Zamiast zaakceptować propozycję wysuniętą za jego plecami, opisałem mu otrzymaną ofertę i zapytałem, co powinienem zrobić. Wyjaśniłem, że zawsze szanowałem jego pracę i nie chcę uczynić niczego, co mogłoby go zranić. Powiedziałem także, że inni lekarze kilkakrotnie zabierali moje programy i że nie chcę postępować jak oni. Ponieważ to jego program, więc najpierw chciałem się z nim skonsultować. Podziękował mi za uprzejmość i stwierdził, że przyjrzy się tej sprawie. Straciłem propozycję, ale zyskałem szacunek. Tego rodzaju sytuacje zdarzały się wielokrotnie. Za każdym razem starałem się pamiętać o Swamim i postępować raczej etycznie niż w sposób pozbawiony skrupułów, jak to się teraz praktykuje w Stanach.
Coraz mocniej czuję potrzebę doświadczania Swamiego w każdej minucie dnia. Dostrzegam okazje do praktykowania duchowości poprzez kontakty z ludźmi przysyłanymi mi przez Sai Babę. Mając codziennie do czynienia z około trzydziestoma chorymi, wielokrotnie stykam się z zestresowanymi pacjentami i ich bliskimi oraz z personelem medycznym będącym w nie lepszym stanie. W takich momentach mamy wybór. Możemy poświęcić czas i energię na niesienie pomocy i pocieszanie ludzi lub traktować swoją pracę jak działania biznesowe, typowe dla aroganckiego medycznego stylu życia na Zachodzie. Możemy grubiańsko opisywać sytuację pacjenta w jego obecności, jak gdyby był przedmiotem lub możemy traktować z szacunkiem osobę nawet nieprzytomną czy cierpiącą na demencję. Wierzę w to, co Swami powiedział, że sposób zachowania lekarza jest ważnym elementem terapii. Dlatego zatrzymuję się i siadam obok zrozpaczonego członka rodziny, rozmawiam z siostrą lub córką pacjenta, staram się wyjaśnić im sytuację, powiedzieć jakie mają opcje, okazać współczucie i słuchać o ich bólu.
     Swami mówi o „pochwałach i oskarżeniach”. Z trzydziestu przyjmowanych każdego dnia pacjentów część z nich wychwala mnie za wspaniałą pracę, a reszta nienawidzi uważając, że jestem nieczułym arogantem. Pochwały i nagany chorych i ich rodzin mają zwykle niewiele wspólnego z tym co zrobiłem lub czego nie zrobiłem. Często chwalą mnie za dobre wyniki pojawiające się dzięki działaniom Boga, nawet gdy ja sam nie uczyniłem niczego. Wielokrotnie byłem oskarżany o nieczułość w przypadkach, kiedy poświęcałem dodatkowy czas na zrozumienie sprawy i nie uzyskiwałem pozytywnych rezultatów. Nie możemy się przejmować pochwałami i oskarżeniami. Oczywiście, kiedy pacjenci są czymś rozgniewani i przygnębieni staram się z nimi rozmawiać i przepraszać za najmniejszy afront, nawet gdy ich nie obraziłem. Mogą mnie nie lubić ze względu na niewystarczające efekty leczenia. Gdybym ich obraził, z pewnością bym ich przeprosił. Czuję obecność Swamiego i uważam, że powinienem przepraszać za wszystko, co mogli odczuwać przeze mnie, bez względu na moje intencje. Przepraszam za każde złe wrażenie, że jestem arogancki, daleki lub niewystarczająco opiekuńczy, a potem staram się, aby poczuli się lepiej. Istnieje niezliczona ilość codziennych okazji do okazywania miłości pacjentom i ich rodzinom. Jaki inny zawód podsuwa nam codziennie tyle okazji do pocieszania i uspokajania zrozpaczonych ludzi?
    Każdego dnia mam sposobność spędzenia dodatkowego czasu na kochaniu osób przysłanych mi przez Boga. Ten nieustanny wysiłek pomaga mi coraz więcej myśleć o Swamim. Za każdym razem gdy odczuwam nerwowość, zmęczenie pracą czy gniew zatrzymuję się i zastanawiam, czego pragnąłby Sai Baba: Zacznij dzień z miłością, napełnij dzień miłością, zakończ dzień miłością. Bądź dobry, dostrzegaj dobro, czyń dobro. Ten załamany, siedzący naprzeciwko mnie człowiek to Swami, a Swami doskonale wie, jak go traktuję. Być może taka postawa wobec pacjentów jest dla lekarzy mantrą, medytacją, służbą i miłością. Obcując z ludźmi chorymi i zmartwionymi mamy okazję przez cały dzień być pokornymi i pomocnymi. Bóg naprawdę daje nam okazję do sadhany.
    Najważniejszym rezultatem wpływu Swamiego na mnie jako osobę i lekarza jest uczynienie mnie bardziej wrażliwym na cierpienia pacjentów i ich rodzin oraz identyfikowanie się z nimi, jak gdybym sam przeżywał ich udręki. Gdy czasami poruszam się zbyt szybko, uświadamiam to sobie i staram się zwolnić oraz słuchać w większą uwagą otaczających mnie osób. Kiedy popełniam błąd i jestem nieczuły, często wiem to natychmiast i modlę się do Swamiego o przebaczenie i pomoc. Natychmiast przepraszam za brak wrażliwości. Starając się dostrzegać Swamiego w każdym człowieku, szukam Świadomości w niedołężnych starcach, którzy w innym wypadku zostaliby zignorowani. Wierzę, że Swami kieruje do mnie rodziny i osoby, które musiały do mnie przyjść. Siadam i rozmawiam z nimi tak długo jak to konieczne. Największym darem Swamiego jest moje zadowolenie z życia i ze służenia pacjentom.
Trudno mi napisać ten artykuł nie wspominając o dwóch specyficznych aspektach pracy Sai Baby, które wywarły na mnie ogromny wpływ. Każdego dnia jestem świadomy istnienia Superspecjalistycznego Szpitala Swamiego i Jego projektu dostarczania czystej wody. Dla mnie to dwa największe z Jego cudów. Superspecjalistyczny Szpital jest jak daleki lśniący klejnot. Pomaga mi zrozumieć, że można praktykować medycynę we właściwy duchowy sposób. Trudno o tym zawsze pamiętać na Zachodzie, gdzie medycyna zmieniła się w komercyjny wyścig szczurów. Wiedza o szpitalu daje mi odwagę i nadzieję, że jestem prawdziwym lekarzem. Zawsze staram się myśleć o wartościach, nawet gdy walczymy o przetrwanie, gdy wchodzimy w spory finansowe z Medicare, gdy kliniki szukają pieniędzy na działalność i gdy mamy do czynienia z legionami funkcjonariuszy instytucji ubezpieczeniowych najeżdżających szpitale w akcji szukania nadużyć.
  Szpital Superspecjalistyczny jest świątynią i przykładem właściwego wykorzystania takich miejsc, a także moją wielką inspiracją. Zastanawiam się czy istnieje sposób, aby przenieść przesłanie tego szpitala do materialistycznie nastawionego amerykańskiego systemu leczenia. Szpital Swamiego nadal się rozwija i jaśnieje duchowością, posłannictwem służenia, doskonałym poziomem leczenia i odpowiednim podejściem do pacjentów. Wydaje się jednak, że chciwość, materializm i nieetyczne praktyki handlowe stworzyły spiralę po której amerykańska medycyna stacza się coraz niżej. Mając do czynienia z finansowymi problemami myślę o czasach, gdy zdejmowałem sandały i modliłem się w sanktuarium urządzonym w sali recepcyjnej Szpitala Superspecjalistycznego.
    Swami powiedział, że nasze zachowanie wywiera wpływ na świat. Wierzę teraz, że najważniejszą rzeczą, jaką mogę zrobić, jest kontynuowanie praktyki etycznej medycyny, myśląc nieustannie o Swamim. W każdej chwili możemy próbować działać jak najlepiej, unikając gniewu, chciwości i innych złych cech, o których nauczał nas Swami. Przede wszystkim jednak musimy się skupiać na pacjentach i na ich dobru, rozwijając system, który nam na to pozwoli. Jeśli chodzi o mnie, to mając pewne obowiązki administracyjne, muszę znaleźć sposób, który zapewni pacjentowi odpowiedni czas na leczenie. To trudne, ponieważ instytucje ubezpieczeniowe wypychają ich zbyt wcześnie ze szpitala.
   Od czasu kursu Summer Showers w Brindawanie w 1978 r. znaczenie bezinteresownej pracy pozostaje dla mnie zupełnie jasne. To nie tylko ćwiczenie duchowe, ale ważna część życia społecznego. Wierzę, że jedynie powszechny wolontariat przywróci systemowi właściwe wartości i uwolni go od komercji.
     Drugim wielkim cudem Swamiego dla świata jest projekt dostarczania wody. Od lat zastanawiałem się dlaczego trzeci świat nie ma czystej wody. Czy sprawia to coś w glebie lub w budowie geologicznej kontynentu i kraju, że nie można uzyskać czystej wody? Swami wywiercił w Puttaparthi czyste studnie, obsługujące ponad milion osób jednocześnie, a teraz kopie je dla tysiąca wiosek. Miał problemy z rządem i brakiem zainteresowania zdrowiem mieszkańców wiosek. Jedyną przeszkodą dla uzyskania czystej wody, był brak woli do wykopania odpowiednich studni. Jadąc teraz do Puttaparthi obserwuję cud zbiorników wodnych Swamiego. Spacerując po szpitalu mam ten obraz przez cały dzień przed oczami. To symbol dla każdego, aby czynić wszystko co niezbędne dla ludzkiego zdrowia.
    Swami ofiarował nam te dwa cuda po to, aby zainspirować nas w pracy lekarskiej. Nie ma powodu do używania złej wody. Nie ma powodu do istnienia skorumpowanych, chciwych szpitali. Kopmy dobre studnie i wznośmy dobre szpitale. Wybudujmy szpitale superspecjalistyczne na całym świecie i niech każdy człowiek ma dostęp do czystej wody. Swami! Daj nam siłę, aby pomóc Ci stworzyć nowy świat medycyny.

- tłum. J.C.
 
[1] Eklektyczny – tworzący połączenia niespójne, łączący metody (rzeczy, poglądy, pojęcia itp.) niepasujące do siebie.
[2] B.K.S. Iyengar – jeden z największych współczesnych autorytetów w hatha jodze, twórca jogi iyengarowskiej.
[3] Śangri La – fikcyjna kraina opisana przez Jamesa Hiltona w książce „Zaginiony Horyzont”, wydanej w 1933 r. Jest to odosobniona dolina położona w Tybecie u stóp fikcyjnej góry Karakal (Błękitny Księżyc), wyższej od Mount Everestu. Żyją w niej ludzie szczęśliwi, długowieczni i kultywujący mądrość, a rządzą nimi sprawiedliwie lamowie z górującego nad doliną klasztoru.
[4] Farmakopea – urzędowy spis leków dopuszczonych do użytku w danym kraju.
[5] Martha’s Vineyard – niewielka wyspa na Atlantyku, u wybrzeży amerykańskiego stanu Massachusetts.
[6] Członkowie Kościoła Chrześcijańskiej Nauki nie korzystają z pomocy lekarzy i nie przyjmują leków uznawanych przez medycynę zachodnią.
[7] HMO: Health Maintenance Organization, instytucja ubezpieczeniowa.
[8] Medicare – system ubezpieczeń społecznych administrowany przez rząd USA.
[9] Medicaid – społeczny program opieki zdrowotnej dla osób i rodzin o niskich dochodach.

 

Stwórz darmową stronę używając Yola.