Prócz Ciebie nie mamy innego schronienia
(wyjątki)   Cuda i zabawy
Widżaja Kumari

(…) Stojąc pod wzniesieniem, na którym rosło drzewo spełniające życzenia, Bala Sai czasami pytał: „Sprawdzimy kto trzykrotnie okrąży górę i wróci tutaj pierwszy?” To wystarczało naszemu małpiemu gangowi. Byliśmy gotowi – mój starszy brat, ja sama, dr Dżaja Lakszmi i Guindy Leelamma. „W porządku, biegnijcie”, mówił Swami. 


     Robiąc dwie pierwsze rundy, widzieliśmy Go – siedział majestatycznie i rozmawiał z nami jak król. Przyłączał się do nas w trzeciej rundzie i zanim zdążyliśmy ją ukończyć, wybiegał przed nas, kończył okrążenie i ponownie siadał. Zwycięstwo należało do Niego. Jak to możliwe? Po głośnych oklaskach chłopcy nieśli Go na ramionach, a Swami jaśniał blaskiem jak Pan Indra po podbiciu trzech światów. Nie można tego osiągnąć, nawet jeśli ktoś mknie przed siebie jak lew. Poza tym, jak udało Mu się zrobić trzy okrążenia zaledwie w jedną sekundę? Miał niespożytą energię. Bycie świadkiem tego wszystkiego było przyjemnością, którą rozkoszowały się oczy, niemożliwą do wyrażenia myślą czy słowem. Zbiegaliśmy zboczem góry i spotykaliśmy się ponownie na brzegu Ćitrawati, w miejscu wybranym przez wielbicieli. Czasami po odśpiewaniu bhadżanów słuchaliśmy dyskursu naszego Gopadewy[1] o psotach Kriszny albo opowiadań wielbicieli. Potem wołaliśmy, że jesteśmy głodni i prosiliśmy, żeby dał nam coś do zjedzenia. Gdy wsuwał ręce w górkę usypaną z piasku, wiedzieliśmy co z niej wyciągnie. Czuliśmy mocny zapach ciastek z Majsor[2]. Kapało z nich ghee i były bardzo gorące. Natychmiast kładł je na tacę i podawał nam własnoręcznie. Jak mam opisać ten smak? Były tak pyszne, że nie da się opowiedzieć. Bez względu na ilość osób, dostawał je każdy – wydawało się, że rozmnażały się bez końca. Po zjedzeniu słodyczy podnosiliśmy wrzawę mówiąc: „Swami, jest nam za słodko. Daj nam coś pikantnego”. Nasz Swami, uosobienie współczucia i miłości, wyciągał z piasku wady[3]. Nawet Pan Brahma nie zdołałby opisać ich smaku. Były smaczniejsze od nektaru oraz od najlepszego twarogu i miodu razem wziętych – próba opisania ich nie ma sensu. Po wadach wszystko inne wydawało się mdłe. Gdy wyciągał je z piasku, były gorące i ociekały topionym masłem, ale zadziwiające, nie przylegało do nich ani jedno ziarnko piasku! Jak to możliwe? Możemy tylko pytać. Nie znamy odpowiedzi. Wyciągał z pasku różańce, figurki bóstw, wisiorki i książki i dawał je tym, którzy na nie zasługiwali. Rzeczy tworzone przez Swamiego były bezprzykładnymi cudami, rzeczami, które nie mogły być gdzieś wyprodukowane, których nie można z niczym porównać! Figurki były zrobione z pięciu stopów –pańczalohy, z drzewa sandałowego, kości słoniowej, teku, srebra lub gliny. Materializował z piasku postacie Lakszmi, Narajany, Radhy, Kriszny, Śirdi Sai, Ramy, Lakszmany, Bharathy, Śatrughny, Nataradży… Różańce materializowane z piasku składały się z pereł, korali lub kryształowych paciorków. Czasami dawał komuś rudraksze[4]. Niektórzy otrzymywali jeden koralik rudrakszy, inni dwa oprawione w złoto. Wierzyliśmy, że są święte. Były rozmaicie połączone: niektóre z koralikami wyrzeźbionymi z bazylii, inne z czarnymi perłami. Kiedyś dał mojej siostrze Sarali w ślubnym podarunku sznur czarnych pereł i wisiorek z Boginią Lakszmi. Każdy koralik był pokryty zawiłym ornamentem ze złotych nitek. Gdy kilka lat później pękł, Sarala zaniosła go do jubilera. Jubiler, oszołomiony wyrafinowaniem wyrobu, powiedział oczarowany: „Nikt tego nie zreperuje. Nie rozumiem w jaki sposób te złote włókna zostały oplecione wokół koralików. Gdzie go pani kupiła?” Na odpowiedź Sarali, że to dar od Swamiego, zauważył: „Tylko On może to naprawić”. Podarunki Swamiego są bardzo delikatne, nikt inny na świecie nie potrafi takich wykonać. Jeśli chodzi o pierścionki, talizmany i wisiorki, nie da się ich policzyć. Dał mamie posążek Winajaki zmaterializowany z piasku. Nie wiemy czy został wykonany z gliny czy z kamienia. Nie do końca czarny, ma nieznaczne czerwone zabarwienie. Największym cudem było to, że posążek nie miał do końca wykształconej trąby. Gdy zapytaliśmy Swamiego, dlaczego taki jest, odpowiedział: „Każdej niedzieli odprawiajcie dla niego mleczny rytuał abiszekam[5]. Trąba dorośnie do normalnego rozmiaru”. Tak, jak obiecał, trąba każdego dnia stawała się coraz dłuższa. Po prostu nie umieliśmy docenić wartości Jego darów.
     W niektórych wypadkach uczeni nie potrafią powiedzieć, z jakiego materiału jest posążek. Zdaje się, że jakiś wielbiciel zanurzył otrzymany od Swamiego pierścionek w kwasie i w innych związkach chemicznych, nie wyrządzając mu najmniejszej szkody! Gdzie są bohaterowie zdolni wyjaśnić tajemnicę przedmiotów materializowanych przez Swamiego, który jest samym Bogiem? Niektórzy ludzie krytykują Sai Babę, mówiąc: „To manifestacja mocy siddhi. Wielu potrafi stwarzać takie rzeczy”. Ale moce okultystów mają krótki żywot. Stwarzane przez nich przedmioty istnieją tylko przez kilka godzin, w najlepszym wypadku przez miesiąc. Natomiast przedmioty stworzone przez Swamiego pozostają niezmienione nawet po 60-ciu i 70-ciu latach. Wielbiciele oddają im cześć. Zmaterializowane przez Swamiego wibhuti nie zawsze miało postać suchego proszku, ale również twardego bloku w kształcie spłaszczonej głowy cukru lub kuli. Było tak twarde, że palce Swamiego czerwieniały, gdy rozbijał je na użytek wielbicieli. Czasami miało barwę popiołu, innym razem było białe lub czarno-białe. Przy innych okazjach nosiło rozmaite kolory, jak popiół zebrany z dołu, w którym płonął święty ogień rytualnej ofiary, będącej wyrazem uwielbienia dla Boga. Smaki i zapachy wykreowanych przez Niego rzeczy również były rozmaite. Czasami pachniały mocno kamforą, drzewem sandałowym lub wodą różaną. Niektóre wcale nie miały zapachu. Dziwne i cudowne rzeczy z ‘magazynu Sai’, potrafiły trzymać w ryzach fizyczne i mentalne skłonności obdarowywanych.
     Było jeszcze jedno wydarzenie, przewyższające inne. Kiedyś, gdy odpoczywaliśmy nad brzegiem Ćitrawati, Swami powiedział od niechcenia: „Spójrzcie, nadchodzi Naga Sai!” Myśląc, że mówi o osobie, rozejrzeliśmy się wokół, ale nikogo nie zauważyliśmy. Wtedy rzekł: „Popatrzcie w tym kierunku”. Zobaczyliśmy wielkiego, zbliżającego się węża. To naturalne, że odczuwamy strach przed wężami. A to był niezwykły wąż! Wyglądał jak prawdziwy Adiśesza, król węży, na którym spoczywa Pan Wisznu. Był tak ogromny, że nie widzieliśmy jego ogona. Wyglądał czarująco sunąc do przodu, ślizgając się i poruszając faliście ciałem jak w tańcu. Gdy trochę się przybliżył, jego głowa zmieniła się w uderzająco piękne oblicze Pana Sai. Nigdy przedtem nie słyszeliśmy o takim cudzie. Jakby Swami ogłosił, że jest wszędzie i we wszystkim. Wąż jest jednak wężem i zaczęliśmy drżeć ze strachu, bo był coraz bliżej. Patrząc na Sai Ramę prosiliśmy Go: „Nie, Swami. Nie. Każ mu odejść.” Swami spojrzał na niego łagodnie i powiedział: „Teraz odejdź, Naga Sai!”. I wąż zniknął. Ten pamiętny wieczór wrył się w naszą pamięć. Naga Sai miał na błyszczącym ciemnym ciele jasnozłote cętki. Był rozkoszą dla oczu! Wspominając te wydarzenia, skomponowaliśmy piosenkę i złożyliśmy ją Swamiemu w ofierze. (…) Po zabawie, śpiewaniu i żartach wracaliśmy do mandiru i znów śpiewaliśmy bhadżany. Każdego dnia brało w nich udział wiele osób z rodziny Swamiego: Jego starsza siostra Wenkamma i synowie stryjka, Subbaradżu i Kisztappa. Pani Wenkamma śpiewała razem ze Swamim, podobnie jak Subbaradża, Kisztappa grał na bębenku. Co jakiś czas pojawiał się dziadek Swamiego. Choć bliski 90-tki, był wciąż silny i aktywny. Miał donośny głos. Gdy był młodszy, występował w sztukach teatralnych. Grając role Durjodhany, Jamy i Bhimy rzucał na widzów czar swoim kunsztem aktorskim i melodyjnym głosem. Za każdym razem, gdy Swami go prosił: „Och, dziadku! Proszę, zaśpiewaj piosenkę”, śpiewał tak mocnym głosem, że echo odbijało go ze wszystkich stron. Jeśli w tym wieku miał tak imponujący głos, to dawniej brzmiał pewnie jak dzwon! Członkowie rodziny Bala Sai również nazywali naszego Młodego Pana ‘Swamim’. Rodzice Swamiego przychodzili nieczęsto. Swami odwiedzał ich co dwa, trzy dni. Jakie poczucie obowiązku! Każdy Jego czyn zawierał, przeznaczoną dla nas, moralną naukę.
Niezwykłe cuda (fragmenty)
     Pewnego dnia, gdy szliśmy w stronę Ćitrawati, Bala Sai nagle zniknął. Gdy rozglądaliśmy się za Nim, usłyszeliśmy klaskanie i patrząc w górę odnaleźliśmy Swamiego, który nas informował: „Jestem na szczycie góry”. Była szósta wieczorem. Słońce, gasząc potoki promieni, chyliło się ku zachodowi. Niebo pokrywały ciemne chmury, otulając je czarną zasłoną. Swami polecił: „Patrzcie na Mnie. Pokażę wam słońce”. Nawet nie zdążyliśmy pomyśleć: „Jak może wrócić słońce, skoro już zaszło”, gdy za głową Swamiego ujrzeliśmy wznoszący się blask. Całe niebo wypełniły teraz białe chmury nabierające czerwonej, coraz intensywniejszej barwy. W końcu przybrały kształt płomieni i emanowało z nich takie ciepło, że zaczęliśmy się intensywnie pocić. Były bardzo gorące, takie, jakie wysyła palące południowe słońce. Nie mogąc znieść żaru, wołaliśmy głośno: „Swami! Za gorąco”. Upał zelżał. Ze szczytu góry dobiegł nas głos Swamiego: „Pokażę wam księżyc”. Za głową Swamiego zobaczyliśmy w połowie ukryte miodowe promienie księżyca. Po chwili zaczęły blednąć, stawały się coraz bielsze i bielsze. Zaczęliśmy drżeć z zimna i szczękać zębami, sztywniały nam ciała. „Swami! Zimno!” Gdy tak Go błagaliśmy, chłód powoli ustępował. Kiedy zastanawialiśmy się jaki jeszcze uczyni cud, ogłosił: „Pokażę wam trzecie oko. Patrzcie uważnie.” Trzecie oko!? Jak ono wygląda? Ciało Swamiego było teraz niewidoczne, ale Jego głowa stała się gigantyczna, wypełniała sobą całe niebo. Osłupieni i zdezorientowani przyglądaliśmy się temu. Na czole Swamiego między brwiami pojawił się otwór. Zaczęły się z niego wydobywać rozpalone, dymiące iskry, rażące nas w oczy. Przeraziliśmy się. A przecież bardziej niż o siebie baliśmy się o Swamiego. Iskry wciąż tryskały. Odwracając się do tyłu odkryliśmy, że wiele osób upadło i straciło przytomność. Nie wiedzieliśmy, co wywołało ich omdlenie. To jeszcze bardziej nas przeraziło. Popatrzyliśmy w górę, ale nie zobaczyliśmy już Swamiego. Zagubieni, nie wiedząc co robić, zaczęliśmy płakać. Nagle Swami znalazł się między nami. „Co się stało?”, pytał, klepiąc nas po plecach. „Czemu płaczecie? Dlaczego te dzieci zemdlały?” Nie wiedząc co odpowiedzieć, przytuliliśmy się do Niego, cały czas szlochając. Gdy jedna lub dwie z zemdlonych osób odzyskały przytomność i wstały, zebraliśmy siły i jednym głosem zapytaliśmy: „Swami! Czy dobrze się czujesz? Jak to się stało, że zniknąłeś?” Zadając te pytania dotykaliśmy jego twarzy i ciała, aby zyskać pewność, że naprawdę jest z nami. Swami roześmiał się serdecznie, upewniając nas, że wszystko jest w porządku. Ruchem ręki zmaterializował wibhuti i osobiście nałożył go nam na czoła. Osoby zemdlone jedna po drugiej odzyskiwały świadomość i wstawały. To było dziwne doświadczenie. Czuliśmy, że nasze ciała poruszają się niepewnie. Zdawało nam się, że płyniemy w powietrzu. Całą naszą istotę przepełniała napływająca falami niewyrażalna, zabarwiona słodyczą radość. Nie rozumieliśmy jej natury. Ale tamte sceny pozostały na zawsze świeże w naszej pamięci. Chociaż dotrzymywaliśmy kroku Swamiemu, mieliśmy wrażenie, że stopami nie dotykamy ziemi. Niektórzy poruszali się chwiejnie jak pijani. Byliśmy w jakimś innym, dziwnym świecie. To był niezwykły stan umysłu. Dotarliśmy jakoś do mandiru i usiedliśmy do bhadżanów. Ale nie byliśmy w stanie poprawnie ich śpiewać. Kręciło nam się w głowach. Trwało to przez cały wieczór. Gdy następnego dnia okazało się, że nic się pod tym względem nie zmieniło, powiadomiliśmy Swamiego. Powiedział z uśmiechem: „Podczas wielu poprzednich wcieleń modliliście się o pokazanie wam trzeciego oka. W odpowiedzi na wasze modlitwy, dałem wam jego darszan. Nie objawiłem wam jednak nawet tysięcznej części jego blasku. Nie wytrzymaliście nawet tego. Wasz obecny stan jest efektem wczorajszego spektaklu.” Przytłoczeni tą rewelacją, załamaliśmy się i zaczęliśmy płakać. Umyliśmy Mu stopy łzami i powiedzieliśmy: „Swami, gdybyśmy wiedzieli to wcześniej, to być może cieszylibyśmy się bardziej tym darszanem. Nie potrafimy w pełni pojąć boskiego daru, którym nas łaskawie obdarzyłeś. Nie mogliśmy znieść jego głębokiego oddziaływania. Przestraszyliśmy się, nie widząc Twojej fizycznej postaci. Widok otworu w Twoim czole bardzo nas przeraził”. Wciąż patrzył na nas z ogromnym współczuciem i miłością. Przytłoczeni lawiną Jego uczuć, kojących jak blask księżyca, z oczami napełnionymi łzami, złożyliśmy u Jego stóp swoje życie. Ponownie zmaterializował wibhuti i nałożył je nam na czoła. Pozornie wróciliśmy do normalności. W środku jednak czuliśmy ekstazę, wywołaną myślami o tym niezwykłym cudownym zdarzeniu, o tej nagrodzie za miłość okazywaną w minionych wcieleniach, o modlitwach jakie musieliśmy szeptać trzymając złote kwiaty, o szczęściu zyskanym być może dzięki dobrym uczynkom naszych przodków. W świątyniach naszych serc wyryliśmy złotymi literami, że to, co zobaczyliśmy było niepowtarzalną wizją, darowaną nam przez dobry los, żebyśmy mogli się wyzwolić. Bardziej niż cokolwiek innego, samo przebywanie w towarzystwie kochającego Ojca i zyskanie tej złotej szansy było ważnym wydarzeniem, kulminacją dobra uczynionego w wielu poprzednich egzystencjach.
Wielkie obchody święta dziewięciu nocy – Nawaratri
      Zbliżający się październik by dla nas zawsze źródłem radości, ponieważ lekkim, tanecznym krokiem nadchodziła Daśara Lakszmi. Sai Mahalakszmi miał wystarczająco dużo pracy, wymagającej zwykle obecności  czterech rąk!  Sai Mahalakszmi jaśniał jako dawca ośmiu rodzajów pomyślności i jako Matka spełniająca z miłością życzenia Swoich wielbicieli. Część ochotników przybyła w grupie i położyła przed mandirem i na jego tyłach czarne granitowe płyty, zapewniając nam większy komfort siedzenia. Podczas tych 10-ciu dni największą naszą przyjemnością, większą od udziału w abiszekam i w uroczystym wielbieniu Boga, były ceremonialne procesje Swamiego. To boskie doświadczenie wymyka się ludzkiemu pojmowaniu. Nie opiszą go słowa, nie wystarczy para oczu, żeby się nim w pełni rozkoszować. Ktoś z wielbicieli przyniósł dynamo i zapalił małe elektryczne lampki. Przedtem mieliśmy tylko światło z ciśnieniowych lamp naftowych Petromaxu, a jeszcze wcześniej ze zwykłych lamp naftowych, zwanych kominkowymi. Oświetlony elektrycznymi lampami mandir wyglądał pięknie. Podczas sesji bhadżanowych grupy Sundarammy, Saradammy i Dżanakammy występowały razem. Cała sala rozbrzmiewała echem, gdy śpiewały ‘Hididuba Taji’. Podczas tych 10-ciu dni jedliśmy obiad w mandirze. Pani Sawitramma, Budżdżamma i inne kobiety przygotowywały posiłki. Sawitramma aktywnie uczestniczyła we wszystkim. Jej żarty skłaniały nas do śmiechu. Kawa była gotowa na szóstą rano. Swami próbował jak smakuje, a potem osobiście ją rozdzielał. To prasadam było równe amricie[6]. Pudża kumkum rozpoczynała się o 8:00. Potem były bhadżany, a po nich podawano obiad. Z pobliskich wiosek przychodziło wiele osób, żeby uczestniczyć w wieczornej procesji. Tym razem mama przywiozła dla Swamiego cztery czy pięć jaskrawo ubarwionych jedwabnych szat. Do tej pory Swami nie nosił nic poza białymi ubraniami z bawełny. Teraz po raz pierwszy włożył jedwabne szaty! Z Majsor przyjechali członkowie królewskiej rodziny oraz pułkownik Basawaradż Urs. Maharadża z Majsor był od dawna wielbicielem Swamiego.
      Z Bangalore przyjechali kwiaciarze. Byli wielbicielami Swamiego. Pierwszego dnia, wybierając różnorodne kwiaty, utkali piękne łoże w kształcie łabędzia. W międzyczasie pojawili się członkowie zespołu muzycznego. W mandirze i na zewnątrz było mnóstwo krzątaniny. Sai Dżaganmohini[7] wszedł do mandiru o szóstej wieczorem, żeby się przygotować i wyszedł stamtąd o ósmej. Gdy otworzył drzwi, wszystkie oczy zwróciły się w Jego stronę. Nosił żółtą szatę i błękitny welon. Włosy miał tak rozdzielone, że z prawej strony było ich więcej. Wyglądał czarująco. Po długich naleganiach ozdobiliśmy Swamiego naszymi naszyjnikami i nasunęliśmy Mu na palce pierścionki. Jaśniał oślepiającym blaskiem. Pojawił się unosząc jedną ręką szatę, a drugą przytrzymując welon. Wyglądał jak Dżaganmohini. Staliśmy bez ruchu chłonąc Jego oszałamiające piękno. Zanurzyliśmy się milcząc w Oceanie Radości. Patrzyliśmy na niego, zastanawiając się: „Och! Czy patrzymy na przynoszącą szczęście Dżaganmohini otuloną w woal nieśmiałości czy na Matkę Durgę, najpiękniejszą pannę we wszystkich trzech światach? Ponieważ byliśmy wciąż oszołomieni, zapytał podchodząc do nas: „Co to znaczy? Dlaczego tak stoicie? Chodźcie, już czas.” Palankin, udekorowany kwiatami, czekał na Niego przed drzwiami. Ziemię spryskano wodą zmieszaną z krowim nawozem i pokryto dekoracyjnymi rysunkami usypanymi z mąki ryżowej. Silni mężczyźni byli gotowi do podniesienia palankinu. Gdy Swami wyszedł, powitały Go głośne okrzyki: ‘Sathya Sai Baba ki dżej – Świętujmy zwycięstwo Sathya Sai Baby.” Głośne życzenia sięgały nieba. Pięć mężatek złożyło ofiarę z ognia, arathi. Swami wszedł do palankinu jaśniejąc chwałą Pana wszechświata. Przy głośnych okrzykach radości, rozbrzmiewających ze wszystkich stron, wielbiciele unieśli palankin. Dźwięki trąbek i cymbałów napełniły niebo, było mnóstwo wesołości i zamieszania. Palankin prowadzili śpiewacy bhadżanów, za nimi podążały kobiety i dzieci, a otaczał ich ochronny krąg mężczyzn. Niektórzy nieśli kije. Za dobrem nieuchronnie podąża zło. Istniało niebezpieczeństwo, że w tym ogromnym tłumie czają się wandale, czekając na wywołanie zamieszek.
Sai, człowiek cudów
     Niezwykłą cechą tego festiwalu było to, że szliśmy tyłem, by móc patrzeć na Swamiego. Kochający Sai, siedząc w palankinie, przez cały czas rozglądał się czujnie na wszystkie strony, jak gdyby miał oczy na całym ciele i kierował nami, rzucając instrukcje: „Tu jest mokro”, „Tutaj podnosi się teren”, „Idźcie tą stroną”, etc. Kto opisze radość tamtych chwil? Czy to Waikunta czy Kailasa[8]? Była to czysta błogość i niekończąca się radość. Nasz rozbrykany, czarujący Sai, jaśniał światłem milionów słońc jak Prabhakara, Bóg Słońca. Przepełniała nas radość. Puttaparthi ma bardzo wąskie uliczki. Do tego odpoczywają na nich nonszalancko krowy i woły. Bóg jeden wie jak udało nam się iść i śpiewać. Choć to bardzo mała osada, procesja potrzebowała wielu godzin, żeby ją okrążyć i wrócić do mandiru. Palankin stawał przed domami Iśwarammagaru, Wenkammagaru, Parwatammagaru i Karanam Gopalappagraru. Zapalano dla Swamiego arathi, rozbijano orzechy kokosowe i składano Mu je w ofierze. Zazdrośnicy szybko zamykali drzwi i zostawali w środku. Taki ich los! Nieszczęśnicy, nie zasłużyli na błogosławieństwo Bala Sai. Podczas gdy ludzie ze wszystkich zakątków świata przyjeżdżali spróbować Miodu, oni, będąc w ulu, nawet go nie posmakowali! Z czoła naszego Watapatry[9] Sai wyłaniało się białe wibhuti, opalizujące jak srebro i spadało w wielkich ilościach w dół, zsuwając się z Jego kolan. Widzieliśmy lotosową twarz Swamiego i trzy wyraźne złote linie wibhuti pośrodku czoła. Wszyscy mieliśmy wspaniałą okazję patrzeć na to i radować serca. Jak księżyc w pełni na nocnym niebie, tak Swami jaśniał w blasku szesnastu promieni rozświetlających świat. Czy to ten sam mały Sai, który śpiewa i bawi się z nami? To cud! Dotarliśmy do mandiru. Mężatki przygotowały ofiarę z ognia. Swami zbliżył się w palankinie, pośród głośnych okrzyków „dżej!”. Ale mężczyźni, pragnąc by Sai Gopala pozostał tam jeszcze przez chwilę, zaczęli Go huśtać. Rozległy się kołysanki. Gdy słuchaliśmy muzyki granej przez zespół i doskonale zharmonizowanej ze śpiewem, nasze serca przeniosły się w inny wymiar. Wszystko to było niezwykle piękne! Nie ma innych słów na opisanie tego stanu. Wołając głośno „dżej, dżej!”, mężczyźni powoli opuścili palankin na ziemię. Rozbijając kokosy odprawiono ceremonię usuwającą negatywne skutki złych spojrzeń i Swami wszedł do środka. Czy patrzyliśmy na Tribuwana Sundari[10], która właśnie zstąpiła z nieba na ziemię i złożyła nam wizytę? Była bosko piękna! Nie istnieją odpowiednie słowa, zdolne opisać Jej zdumiewającą urodę.
Drugi dzień
     Swami nosił czerwoną szatę i różowy welon. Jego szyję zdobiły naszyjniki z brylantów. Czy jest Kaljana Ramą, czy delikatnym małym Kriszną? Czyż nie jest przystojniejszy od Kupidyna, Boga miłości? Ten porywający widok wzbudził w nas najwyższą radość i odebrał mowę. Swami wsiadł do palankinu udekorowanego jak rydwan Boga Słońca ciągnięty przez siedem koni, wśród rozbrzmiewających okrzyków „dżej!”. Pan Sai trzymał w ręku lejce i doprawdy wyglądał jak Bóg Słońca, jaśniejący tysiącami lśniących promieni. Słodkie współczucie płynące z oczu Baby było żywsze od piękna lotosów. Jego twarz jaśniała wspaniałością Pana Brahmy. Jak mam wyrazić tę ekstazę i błogość? Śpiewając bhadżany nie spuszczaliśmy z Niego wzroku. Pomiędzy smugami wibhuti, pośrodku czoła, jaśniało kumkum, jakby zmieszane ze sproszkowanym złotem i srebrem. Żarzyło się na czerwono niczym promienie słoneczne w południowej porze, osiągające apogeum swej palącej surowości. Gdy dotarliśmy do mandiru była trzecia rano. Śpiewając kołysanki wysłaliśmy na odpoczynek naszego Sai, Boga w ludzkim ciele. My nie mieliśmy czasu na spanie. Pobiegliśmy nad brzeg Ćitrawati, żeby dokonać porannych ablucji.
Trzeci dzień
     Nosił zieloną szatę, kremowy welon i czerwone dhoti. Jasna, przypominająca księżyc twarz, pałała niezwykłym blaskiem. Czy to Meenakszi z Madhury? Wiśalakszi z Kasi? Kamakszi z Kańczi[11]? „Matko! O, czcigodna Matko! Pokorne pokłony.” Z jednej strony wyglądał jak Parwati, z drugiej jak Pan Śiwa. Przecieraliśmy oczy i nieustannie na Niego spoglądaliśmy. Widzieliśmy jednak wciąż to samo. Och, co za oszałamiający, zdumiewający cud! Urzeczeni, uświadomiliśmy sobie, że Swami daje nam darszan Śiwy i Parwati złączonych w jednym ciele! Zadrżeliśmy. Z lewej strony wyglądał jak Parwati. Na Jej czole jaśniało kumkum, a szyję pokrywały łańcuszki i naszyjniki. Widzieliśmy żółtą bluzkę z wplecioną w nią złotą nitką, przedramię ozdobione czerwonymi bransoletkami, nos ze złotym kółkiem i szpilką, czerwone sari ze złotą nitką, jaśminy we włosach związanych z tyłu w węzeł oraz kolczyki rzucające brylantowy blask, jakby chciały podpalić świat. Urzekający uśmiech był po prostu czarujący i wydawało nam się, że rozsiewa boski zapach kwiatów. Z prawej strony wyglądał jak Pan Śiwa. Na czole miał pasma wibhuti. W jednej ręce trzymał trójząb, w drugiej bębenek. Zmatowione włosy zdobił Ganges i Księżyc. Na ramieniu miał bransoletki, szyję owijał Mu król węży. Wokół pasa nosił udrapowaną tygrysią skórę, a pośrodku czoła widniało trzecie oko! Och! Zagubiliśmy się w euforii. Niezwykły widok, przekraczający ludzką wyobraźnię! Jego fascynujący urok przenikał atomy w ciele. Był inkarnacją Śiwy i Śakti. Złożyliśmy dłonie w pozdrowieniu i ze łzami w oczach szeptaliśmy: „Śiwa wraz ze Swoją małżonką Ambą – Ambasahita Samba Śiwa”. Widząc ten wielki cud, poczuliśmy się uświęceni.

Czwarty dzień
    Palankin miał kształt tańczącego pawia. Wyglądał bardzo pięknie. Rozłożywszy ogon jak wachlarz zdawał się z niepokojem czekać na chwilę, gdy powita na sobie kochającego Pana. Swami nosił purpurową szatę z różowym welonem. Patrząc na Niego odniosłam wrażenie, że wygląda jak Karttikeja[12]. Prawda czy nie, czekał na Niego na zewnątrz pojazd w kształcie pawia. Poprzedniego dnia był Parwati i Parameśwarą, a teraz jest ich ukochanym synem, Swamim Subramanją. O Panie! O Boski Sai! Czyż nie jesteś ucieleśnieniem wszystkich Bogów? A jednak w każdej manifestacji ukazujesz nam jeden niezwykły splendor, jeden rodzaj promiennego piękna.
      Swami szybko podszedł do palankinu i wsiadł. Jaki imponujący widok! Jaki blask! Jaka złota jasność! Wszystko było doskonale przygotowane. Delikatne policzki szczuplutkiego Sai wyglądały jak mleko i miód. Te Jego psotne spojrzenia, te nieustannie uśmiechające się usta, czerwone jak dojrzały owoc przestępu[13]! Trzymając w ręku lancę rzeczywiście wyglądał jak Karttikeja. Idąc śpiewaliśmy „Dziecko Śiwaśakti”, nie mogąc oderwać oczu ani od Jego lotosowej twarzy ani od tilaki z pasty sandałowca otoczonej pasmami wibhuti. Pasta sandałowa wyglądała bardzo świeżo, jak gdyby zrobiono ją przed chwilą. Po wielu zaśpiewanych pieśniach Swami wszedł do środka.
     Z dnia na dzień tłum widzów coraz bardziej gęstniał. Nasza szczęśliwość również wzrastała zawrotnie szybko. Z powodu braku miejsca ludzie siedzieli na zewnątrz i odprawiali ceremonię nakładania kumkum. Ceremonie i bhadżany były wspaniale prowadzone. Sai Maharadż nie miał ani chwili odpoczynku. Podczas posiłków tak bardzo śmieliśmy się z Jego żartów, że aż bolały nas brzuchy. Nasz zapał i gorliwość zdawały się sięgać nieba. Musiało minąć ponad 10 dni, zanim znowu mieliśmy szansę usiąść zrelaksowani w towarzystwie Swamiego i miło z Nim gawędzić. Niecierpliwie czekaliśmy na moment, gdy usiądziemy obok Niego i będziemy patrzeć na Jego twarz, piękną niczym księżyc.
Piąty dzień
     Pomiędzy wielobarwnymi kwiatami umieścili czakrę Wisznu. Wyglądała jak błyszczący dysk Sudarśana, którą trzyma w dłoni Pan Kriszna. Swami nosił ciemnoróżową szatę i welon w kolorze papuziej zieleni. Sai, Boski Ojciec, wsiadł do palankinu pośród gwaru pozdrowień. Matka podała Mu flet. Wszystko było doskonałe. Dysk Sudarśana, flet, strój i ozdoby – były dokładnie takie jak u Pana Kriszny. Szyję otaczał Mu uroczy sznur kwiatów, w pełni usprawiedliwiający nasze przekonanie, że Sai Baba jest Kriszną, złodziejem masła, przystrojonym w leśną girlandę. Na Jego twarzy malowała się wyraźnie ochota na figle. Trzymając flet i grając na nim czarująco, trącał struny umysłów słuchaczy i zanurzał ich w Oceanie Miłości. Gdy pozdrowiliśmy Go głośno, nasze uczucia rozpaliła Jego jaśniejąca piękność, oczy równie czarujące jak lotosowe oczy Manmadhy, oraz cera przypominająca błękitne chmurki – podkreślona zielonym jedwabnym strojem, pawimi piórami we włosach i fletem. Nie wiedzieliśmy jak pomieścić radość gromadzącą się w naszych sercach, przypominającą wezbraną rzekę spieszącą ku Oceanowi Miłości. „Jamuna” naszych serc zdawała się występować z brzegów. Uśmiechy tańczące na Jego ustach podbijały umysły. Byliśmy wdzięczni Swamiemu, że udzielił nam przywileju udostępnianego w czasach Kriszny jedynie pasterzom i pasterkom. Teraz i my staliśmy się błogosławieni. Gdy zanurzyliśmy się w świecie marzeń, sennie patrząc na piękną twarz Swamiego, usłyszeliśmy nagły gwar. Zobaczyliśmy biegnących mężczyzn, trzymających w rękach kije. Zaczęły latać kamienie. Być może uczynili to potomkowie króla Kamsy, zbrodniczego wuja Pana Kriszny. Wszystkie jednak padały daleko od nas, nie trafiając w cel. Jedno spojrzenie Bala Sai w tamtą stronę skłoniło ich do ucieczki.
      Czyż Opiekun tych, którzy szukają w Nim schronienia, Pan zainteresowany pomyślnością wszechświata, pozwoliłby ich zranić? Złożył przecież przysięgę: „Zatroszczę się o ich bezpieczeństwo i powodzenie”. Gdy palankin dotarł do mandiru, Swamiemu nie pozwolono wysiąść. Wielbiciele huśtali Go jak w kołysce, ku radości swych serc. Z każdym wyrzutem palankinu poruszali się w przód i w tył, unoszeni na falach szczęścia.
Szósty dzień
     We wszystkich dniach królowało szczęście. Dekoracja palankinu przypominała ptaka Garudę. Swami wyszedł ubrany w lśniąco białe szaty. Czegoż innego można się było spodziewać, skoro miejscem odpoczynku Pana Wisznu jest ocean mleka? Sai – jesteś niezrównany! Można Cię porównać jedynie z Tobą, nikt Cię nie prześcignie! Narajana z minionych czasów przybył tutaj jako Satjanarajana i jest teraz Sai Narajaną, tańczącym przed naszymi oczami jak paw. Gdy wspinał się do palankinu mającego kształt Garudy, Jego boski blask z każdą chwilą stawał się mocniejszy. Widok ten napełnił nasze serca radością i przywoływaliśmy go w namiętnych pozdrowieniach: „Garudo o mocnych skrzydłach, podporo Pana Narajany!”, „Mądry stugłowy wężu Pana Narajany!”, „Śri Lakszmi Ramana Narajana!” Przywłaszczyliśmy sobie Jego niezrównane piękno i zamknęliśmy je w sercach na zawsze. W uszach brzmiały nam okrzyki „dżej!” i życzenia witające wolno posuwający się palankin. Zgromadzenie było tak duże, że nie był możliwy żaden ruch.
Siódmy dzień
     Palankin udekorowano w środku znakiem OM i po obu jego bokach umieszczono łabędzie. Swami usiadł w palankinie ubrany w ciemnoniebieską szatę i biały welon. Omkar symbolizuje czystość, a uosabia ją wygląd i natura Swamiego. Śpiewając „Omkara swarupa” i „Omkaraprija” rozmyślaliśmy nad tym, że Swami jest inkarnacją Omkaru i podporą życia we wszechświecie, jaśniejącym cudownym blaskiem boskich, słodkich jak nektar atrybutów. Zdawało się, że Jego lotosowa twarz emanuje oślepiającymi wiązkami wielkiej liczby świateł, płynącymi jedno za drugim. Był pięknem, piękno było Nim, stanowiło Jego naturalną cechę. Dając widzom wgląd w promienną urodę Swej boskości sprawiał, że rozpływali się w niej.
Ósmy dzień
      Palankin został udekorowany jak wąż Adiśesza. Te oczy! Te kaptury! Patrzenie na niego sprawiało, że radując się, zapominaliśmy o sobie. Swami usiadł w palankinie ubrany w cytrynowożółtą szatę i welon w kolorze lotosów. Adiśesza zdawał się swawolnie poruszać tysiącem kapturów i syczeć na widzów. Tysiące jego języków wiło się w bólu, nie umiejąc opisać Swamiego, Najwyższego Pana Wed! Mieliśmy wrażenie, że tańczy z radości mogąc rozpieszczać siedzącego na nim niezwykłego Boga bogów. Nie będzie przesadą jeśli powiem, że nawet Adiśesza nie potrafi opowiadać o Sai, o naszym Przedwiecznym Bogu, Adidewie. Umożliwia to jedynie doświadczenie przebywania blisko Śesza Sai.
Dziewiąty dzień
     Palankin przypominał ośmiopłatkowy kwiat lotosu z dwoma liśćmi. Swami nosił ciemnobrązową szatę i jasny welon. Czy to kuszące piękno lotosów, czy piękno lotosookiego Swamiego? Nie wiedzieliśmy, bo zdawały się współzawodniczyć ze sobą. Jak pszczoły zauroczone Uosobieniem Łaski, zatopiliśmy się w aromacie miodu Jego współczujących spojrzeń. Z księżycowej twarzy Pana Sai spływało wibhuti. Czuliśmy, że zbieramy je w dłonie i smarujemy nimi ciała. Jak liść lotosu zrodzony i wyrosły w wodzie, a jednak oddalony od przylegających do niego kropel wody, tak samo Sai narodził się w naszym świecie – przebywając wśród ludzi nie czuje przywiązania, jak Madhawa. Jest zawsze wolny, bez względu na rozległość i ciężar prac, które wykonuje dla dobra ludzkości. Nie odczuwa najmniejszego przywiązania, nawet tak niewielkiego jak ziarenko gorczycy. Jest Jogeśwarą, Panem joginów, Zwycięzcą.
Widżaja Dasami, pokonanie demonów (fragment)
     W wielkich obchodach Nawaratri najświętszym i najczcigodniejszym ich elementem jest Widżaja Dasami. Dlaczego? Zgodnie z Puranami, w tym dniu król Bali osiągnął wyzwolenie, Pandawowie wydobyli ukryty dotąd oręż, a Bogini Czamundeśwari zabiła demona Mahisza. W tym dniu we wszystkich zakątkach Indii ludzie modlą się do potężnych bóstw o błogosławieństwo, dekorują ich posągi i obsypują żarliwymi modlitwami, odprawiając ceremonie nakładania kumkum i abiszekam. Przed wschodem słońca myją głowy, zakładają nowe ubrania i śpiewają pieśni suprabatam, aby obudzić Sai Lakszmi, Sai Maheśwari.
Gdy cierpliwie czekaliśmy na święty darszan Swamiego, otworzyły się inkrustowane perłami wrota – wrota do prawdziwej Waikunty. Wybuchła radosna pieśń „Matko Sai Mahalakszmi prosimy Cię, przyjdź!” Swami wszedł wolnym krokiem, z uśmiechem tańczącym Mu na ustach, jak Tribuwana Mohini. Wszyscy złożyli pokłon Jego lotosowym stopom, czując błogosławieństwo oglądania Boskości. W tej radości zapomnieliśmy o sobie. Po policzkach ciekły nam łzy.
    To był ostatni dzień ofiary z kumkum. Kobiety, pełne miłości i oddania, usiadły i odprawiły ceremonię. Z powodu wielkiej liczby zebranych, dwie panie wielbiły jedno zdjęcie Swamiego. Gdy ofiara dobiegła końca, Sai Bhagawan pozwolił złożyć Mu pokłon i uzyskać błogosławieństwo. Do wielkich dzbanów zebraliśmy proszek kumkum, który przez 10 dni służył nam do wielbienia Pana i umieściliśmy go w świątyni. Tego dnia Parthi Sai odprawił dla Śirdi Baby ceremonię abiszekam. Spektakl wywołał wielkie wrażenie i radość. Wszystko było gotowe: kurkuma, kumkum, pasta sandałowa, kwiaty, mleko, miód i ser. Rozpoczęły się bhadżany. Parthi Sai stanął przed posągiem Śirdi Sai, umieścił na jego głowie trzy krople oliwy i starannie je wtarł. Obmył posąg mlekiem, obsypał serem, zwilżył miodem, wtarł w niego pastę sandałową, polał wodą z Gangesu, wytarł do sucha ręcznikiem, a na koniec obsypał kurkumą i kumkum. Powiedział nam, że ablucje zostały dokonane w intencji uśmierzenia gniewu demonów i innych mocy zła, które zwalcza i niszczy. Po ofierze ognia Swami własnymi rękoma rozdzielił prasadam ze słodkiego ryżu w soku tamaryndowym. Matka Sai, Matka naszego kosmosu, stojąc z sercem napełnionym współczuciem pozwoliła, aby każdy dotknął Jej stóp i poczuł wewnętrzną czystość. Tego dnia uroczystości Daśary dobiegły końca. Otoczyliśmy naszego Pana jak biedacy nowoodkryty skarb. Każdego dnia przygotowywaliśmy sznury kwiatów i dekorowaliśmy nimi Swamiego. Czyż nie jest Wanamaladharim, Kriszną z girlandą? Czy nie jest Pandurangą? Na placu przed mandirem zgromadzili się mieszkańcy pobliskich wiosek, pragnący obejrzeć nocną procesję. Wglądało to jak wielki jarmark. Tego dnia Swami rozdał pokarm i ubrania. O trzeciej po południu przygotowano wóz pięknie udekorowany kwiatami, którym Swami miał podjechać do świętego drzewa figowego, rosnącego w wiosce. Baba skierował się w stronę wozu, trzymając z władczą miną łuk i strzały. W naszych oczach był Kodandą Ramą i Kaljana Ramą, jaśniejącym jak wielkie światło rodziny Ratnakarów. Jaki królewski majestat! Jaka namaszczona godność! Doprawdy, matka Iśwaramma jest błogosławiona. Swami uświęcił srebrny wiek schodząc na Ziemię jako syn Kausalji, brązowy – jako syn Jaśody i żelazny – jako syn Iśwarammy. Gdy jechał udekorowanym wozem, goniły Go nasze pozdrowienia. Po dotarciu do świętego drzewa figowego Swami stanął wyprostowany, przygotował łuk, wycelował i wypuścił w jego koronę trzy strzały. Z rozbitych dzbanów spadły na ziemię monety, a Swami je podnosił i ciskał we wszystkie strony. Rzuciliśmy się, aby zebrać ich jak najwięcej. To był niezwykły uśmiech szczęścia, niespotykany nigdzie indziej. Nigdy o czym takim nawet nie słyszeliśmy. Spytaliśmy, jakie znaczenie ma to wydarzenie, a Swami wyjaśnił nam, że tego pomyślnego dnia pięciu Pandawów odmówiło modlitwy i wydobyło z dziupli drzewa ukrytą dotąd broń wraz z instrukcją jej obsługi. To był ostatni dzień procesji z palankinem. Tłumy ludzi czekały na zewnątrz. Była ósma wieczorem. Jak ptaki ćakora mieszkające na promieniach księżyca, tak my czekaliśmy na uszczęśliwiające nas pojawienie się Pana Sai, ucieleśnienia piękna. Wszedł w haftowanym złotą nitką welonie i tak samo zdobioną szatą. Jego ciało przystrajały imponujące ozdoby. Liście betelu zabarwiły Mu usta na czerwono, lśniące włosy poruszały się na wietrze jak balon, a błyszczące oczy przyciągały nas jak magnes. Gdy w podziwie zawołaliśmy: „Wspaniale!” i zaklaskaliśmy w dłonie, pochylił głowę i zapytał nieśmiało: „Czy to ładny kostium?” Odpowiedzieliśmy: „Co? Tylko ładny? Jest piękny, bez skazy, nie do opisania!” Wsiadł do palankinu jak świeżo rozkwitły, kruchy i delikatny kwiat. Słowa pozdrowień padały ze wszystkich stron. Panował ścisk i hałas. Palankin był udekorowany różnobarwnymi kwiatami. Zaledwie Swami usiadł, podniesiono palankin, a w miejscu na którym dotąd spoczywał pojawiła się wielka kobra, królowa węży. Ludzie, ogarnięci lękiem, zaczęli uciekać. Mężczyźni starali się ją dogonić i zabić trzymanymi w ręku kijami. Swami przywołał ich i powiedział: „Ten wąż każdego dnia przychodzi mi się pokłonić. Nikogo nie skrzywdzi. Nie zdołacie go złapać. Zostawcie go w spokoju.” Czy Lakszmanę można oddzielić od Ramy? Czy potężny wąż może pozostawać z dala od Śiwy? Swami powiedział nam, że w rogu mandiru w głębokiej jamie mieszka ogromna, bardzo stara kobra. Czasami z jamy wydostaje się oślepiający blask, bijący od klejnotów zdobiących pięć jej kapturów. Któregoś dnia pokazał nam ją w norze. Wąż udzielił nam darszanu ukazując się w całym swoim majestacie. Chociaż jest jadowitym stworzeniem, wyglądał pięknie. Bez pozwolenia Swamiego nie podchodziliśmy do jamy, która jest bardzo głęboka. Swami każdego dnia karmił go mlekiem i owocami. (…)
„Ojej! Palankin rusza! Chodźmy!” Z wielkimi trudnościami, posługując się kijami, mężczyźni starali się odsunąć tłum. Palankin nie mógł przesunąć się nawet o centymetr. Zebrani parli w jego stronę niczym rzeczny prąd. Przeszywające spojrzenia Swamiego padały na wszystkie strony. Tego dnia Jego lotosowa twarz jaśniała niezwykłą urodą. Posuwaliśmy się do przodu śpiewając radośnie, zapominając o sobie, smakując błogość i napełniając magazyny serc stosami słodkiej szczęśliwości. Postawienie nawet jednego kroku sprawiało nam trudność. Zgromadzenie było tak duże, że nie było miejsca nawet na pojedyncze ziarenko piasku pomiędzy jedną osobą a drugą. Mieliśmy okrążyć jeszcze jedną uliczkę. Lecz Swami rozkazał procesji wrócić do mandiru. (…)
Nie zdawaliśmy sobie sprawy, do jakiego stopnia jesteśmy wyczerpani. Powieki opadały nam same. Mama stwierdziła: „Nie mając odpowiednio dużo pracy uświadamiamy sobie wszelkiego rodzaju bóle cielesne.” Co w takim razie czuje Swami? On nigdy nie doświadcza zmęczenia. Dodaje Mu sił troska o wielbicieli.            
 tłum. J.C.
 
[1] Gopadewa – Kriszna jako Bóg pasterzy
[2] Ciastko z Majsor – przygotowywane z mąki ciecierzycy, tłuszczu i cukru. Bardzo słodkie.
[3] Wada – placek z grochu, soczewicy, ziemniaków lub z mąki z ciecierzycy, smażony na oleju.
[4] Rudraksza: wysuszone nasiona służące za koraliki różańca i używane przez wielbicieli do wielbienia Pana Śiwy
[5] Abiszekam: rytualne mycie i namaszczenie posągu
[6] Amrita  nektar
[7] Dżaganmohini – Pan Wisznu pod postacią panny Mohini
[8] Kailasa i Waikunta – niebiańskie siedziby Boga
[9] Watapatra – Pan Wisznu pod postacią niemowlęcia leżącego na liściu banianu unoszącego się na kosmicznych wodach
[10] Tribuwana Sundari – najpiękniejsza bogini w trzech światach
[11] Meenakszi, Wiśalakszi i Kamakszi są ziemskimi wcieleniami Parwati
[12] Karttikeja inaczej Subramanja, drugi syn Śiwy i Parwati.

[13] Przestęp (Bryonia) – rodzaj rośliny z rodziny dyniowatych. 

 

Stwórz darmową stronę używając Yola.