Życie oddane służbie
– rozmowa z panem K. Chakravarthi  cz. 2

Utrzymanie żywotności i ciągłości działania Trustu Centralnego

Karuna Munshi: A teraz pytanie dotyczące raczej doczesności. Co się dzieje, gdy członek Trustu Centralnego idzie na emeryturę? Czy istnieje jakiś wewnętrzny mechanizm trustu zapewniający mu ciągłość i przypływ nowej krwi?

K. Chakravarthi: Przyjęto, że czynni powiernicy przedstawią kandydaturę i jeśli zostanie ona przyjęta, wyślą zaproszenie do wybranego kandydata i zaproponują mu, żeby wszedł w skład rady. Tak samo postępuje się we wszystkich trustach i korporacjach. Jeśli wymaga tego sytuacja, jeśli istnieje potrzeba włączenia kogoś nowego, wszystko odbywa się w naturalny sposób. Zastanowimy się wspólnie, kto może być zaproszony i upewnimy się, że chce pełnić służbę. To są zwykle rzeczy zachodzące wszędzie. Potem podejmiemy decyzję o formalnym wprowadzeniu kandydata, rozszerzymy ją o zaproszenie, a potem powitamy go w radzie powierników. Myślę, że tak to się odbędzie.

Karuna Munshi: Czy to zawsze będzie ‘on’?

K. Chakravarthi: Przyjrzyjmy się chociażby radzie zarządzającej, powołanej w czasie gdy Swami był jedynym powiernikiem – członkiem rady została wtedy Rajmata z Nawanagar, niezwykle czcigodna osoba. A potem mieliśmy sędzinę Padmę Khastagir z Najwyższego Sądu w Kalkucie. Swami nie wprowadził twardej zasady, że mają to być to wyłącznie mężczyźni... nie sądzę. Nawet jeśli pomyślimy o władzach uczelni, to być może będziemy mieli kiedyś panią prorektor. O ile chodzi o Trust, to myślę, że płeć nie stanie nikomu na przeszkodzie. Przypatrzmy się historii. Niech wskaźnikiem dla nas będzie sposób w jaki Swami osobiście powołał radę zarządzającą, kiedy był jedynym powiernikiem.

Karuna Munshi: Dobrze jest o tym wiedzieć. Wróćmy do czasu mahasamadhi, gdy na naszych oczach cały świat zstępował w dolinę Prasanthi Nilayam. Jednak kilka miesięcy później kongregacja uległa zmniejszeniu. Czy Trust się tym martwi?

K. Chakravarthi: To nie tylko sprawa Trustu. Jak powiedziałem, ludzie muszą mieć czas, żeby odbudować swoją egzystencję. Widzi pani, kiedy zdarza się coś takiego jak mahasamadhi, traktujemy je jak ostanie spojrzenie na ciało fizyczne. Nie można tego wydarzenia przyrównywać do zwykłych dni, kiedy przyjeżdżamy i odjeżdżamy. To złożenie ostatniego hołdu... fizycznej ekspresji boskości. To zasadniczo inna sprawa. Przyglądamy się, jak ludzie przechodzą obok składając pokłon przeszłości...

Karuna Munshi: Setki tysięcy osób w ciągu trzech dni.

K. Chakravarthi: To przeważnie mieszkańcy wiosek, niektórzy z obszarów podmiejskich. Wielu z nich powracało tu wielokrotnie, żeby rzucić ostatnie spojrzenie. Samo to wskazuje, że chodzi o ludzi pragnących stać się częścią ogromnego zgromadzenia wielbicielu. Być może z ich punktu widzenia przybycie tutaj nie jest wyrazem oddania. Jeśli wciąż nosimy Bhagawana w sercu, to możemy zostać w domu, możemy się modlić. Są inne sposoby wyrażania oddania. Myślę jednak, że w miarę upływu lat wielu poczuje naturalne pragnienie, żeby przyjechać i pooddychać powietrzem, którym On oddychał, żeby stąpać po ziemi, po której On stąpał i posłuchać muzyki – nie muzyki konwencjonalnej, ale harmonii sfer.

Karuna Munshi: To bardzo prawdziwe. Uwznioślająca i natchniona muzyka!

K. Chakravarthi: Nie uważam, żeby zmniejszenie się liczby przyjezdnych można było przypisać innemu czynnikowi jak tylko temu, że ludzie muszą się pogodzić z wielką stratą. Nie wiemy prawie nic o innych miejscach, lecz weźmy na przykład Śirdi. Mówiono, że przez szereg lat po mahasamadhi odwiedzało je niewiele osób. Ale w ostatnim dziesięcioleciu świątynię odwiedziło mnóstwo ludzi. Przypuszczenie, że to sprawa turystyki, jest raczej naiwne.

Karuna Munshi: A nawet obraźliwe.

K. Chakravarthi: Myślę, że można to przypisać sposobowi, w jaki chwała tej manifestacji poruszyła ludzkie serca. Odnoszę wrażenie, że podobny zalew uczuć zamanifestuje się w sposób naturalny, gdy przyjedziemy i staniemy się częścią tego miejsca, jeśli taka będzie wola i decyzja Sathya Sai.

Karuna Munshi: Wszystko się dzieje zgodnie z Jego planem.

K. Chakravarthi: Tak będzie. Kolejnym miejscem, które przychodzi mi na myśl, jest Tirupathi, gdzie ludzie od dawna czują w sercach i umysłach coś bardzo pocieszającego, bardzo kojącego, coś, co rzeczywiście wiąże ich z Potęgą, której wprawdzie nie potrafią opisać, ale której doświadczają w swoim wnętrzu. Myślę, że Swami robił to przez cały czas – poruszał serca. Stanie się tak, gdy wola wyrażająca się w życiu tych ludzi ponownie się zamanifestuje. Nie wiemy jak przejawi się u osób, które Go nigdy nie widziały. Myślę, że powinniśmy na tym poprzestać. To tajemnica ukryta w łonie czasu, która, jak sądzę, odsłoni się kiedyś.
Osobista podróż: od IAS (Indian Administrative Service  -  Indyjska Agencja Administracyjna) do SAI

Karuna Munshi: Tak! We właściwym czasie, jak to się działo ze wszystkim, co objawił nam poprzez Swoje życie Bhagawan. Proszę pana, mówił pan o dotykaniu serc. Zmieńmy teraz odrobinę temat. Niewątpliwie, Bhagawan dotknął pana serca w 1975 r. i sprawił, że znajdując się na szczycie kariery, zdecydował się pan zrezygnować z bardzo bezpiecznej egzystencji. Bez wątpienia porzucił pan miejsca, na które pan ciężko zapracował i gdzie pan działał zawodowo. Zamiast tego zrobił pan zwrot i przyszedł służyć mistrzowi. Ludziom bardzo trudno uwierzyć, że od lat prowadzi pan bardzo skromne życie w pokoiku mierzącym 10 stóp na 10 stóp. Czy kiedykolwiek zastanawiał się pan, czy to była dobra decyzja?

K. Chakravarthi: Nigdy nie zadawałem sobie tego pytania, ponieważ przybywając tutaj wiedziałem w głębi duszy, że postąpiłem dobrze.

Karuna Munshi: Skąd czerpał pan tę pewność?

K. Chakravarthi: Nigdy nie miałem poczucia straty, nawet jeśli spojrzeć na to z materialnego punktu widzenia. Pierwszy darszan Swamiego otrzymałem w 1975 r. Gdy zostałem przeniesiony do Hyderabadu Swami podarował nam ogromny budynek.

Karuna Munshi: Zdaje się dawny pałac.

K. Chakravarthi: Tak, był to pałac jakiegoś nababa[1]. Swami kupił go i założyliśmy w nim szkołę. Z łaski Swamiego, był to ogromny pałac. Moja żona została dyrektorką i korespondentką szkoły. Swami uznał, że byłoby dobrze, gdyby tu zamieszkała, ponieważ w przeciwnym wypadku straci wiele czasu na dojazdy. Powiedział nam tak: „Dotąd mieszkaliście w wynajętym mieszkaniu rządowym. Teraz zamieszkacie we własnym domu”.

Karuna Munshi: Przyjechał i zatrzymał się w tym domu dwukrotnie!

K. Chakravarthi: Tak. Tak zrobił. Z tego powodu nigdy nie mieliśmy poczucia straty. Zyskaliśmy, nawet materialnie. Minęło sporo czasu zanim po przyjeździe tutaj pozwolił mi porzucić pracę dla rządu. Gdy w końcu mi na to pozwolił i zostałem sekretarzem, wybudował nam osobny dom. Myślę, że był to piękny dom.

Karuna Munshi: Tak, na tym miejscu znajduje się teraz Sri Sathya Sai Mirpuri College of Music.

K. Chakravarthi: Budynek już nie istnieje, ale to było bardzo ładne miejsce, przestrzenne, pełne powietrza. Dom posiadał wszystko, o czym można było zamarzyć. Myślę, że nie potrafiłbym wybudować lepszego. Swami dał go nam nie tylko po to, żebyśmy w nim zamieszkali – czasami tam wpadał, żeby z nami pobyć. Co więcej, po raz pierwszy byli wówczas z nami moi dwaj synowie. Widzi pani, pierwszy syn gdzieś się uczył i drugi też studiował. Teraz studiowali wspólnie na Uniwersytecie Swamiego. Gdybym pracował w innym miejscu, przypuszczam, że uczęszczaliby na dwa różne uniwersytety lub udaliby się do dwóch różnych miast. Kiedy tu przebywali, a nawet po ich wyjeździe, moim codziennym obowiązkiem, zgodnie z poleceniem Swamiego, było wizytowanie akademika. Przychodziłem po kolacji, pomiędzy 20:00 a 21:45, ponieważ potem rozlegał się dzwonek i wszyscy udawali się na wieczorną modlitwę. Pracując na uniwersytecie zachodziłem tam niezmiennie każdego wieczoru. Myślę, że poznałem wielu studentów. Przypuszczam, że nie tęskniłem za swoimi dziećmi, ponieważ przebywałem wśród tutejszych dzieci – studentów, doktorantów i uczonych. Panująca tu atmosfera pomagała mi odczuć, że jestem częścią bardzo dużej rodziny posiadającej dorosłe dzieci. Czasami, znając ich przeszłość, bardzo się cieszyłem widząc jak się rozwijają. Oczywiście, przypuszczam, że Swami znał przeszłość każdego. Zwykł mnie pytać: „Widziałeś tę osobę, widziałeś tamtą osobę, widziałeś tamtego chłopca, widziałeś tego chłopca?” Chcę powiedzieć, że musiałem znać tych chłopców, wprawdzie nie tak dobrze jak Swami, ale na ile tylko mogłem.

Służenie bez obowiązku

Karuna Munshi: Ma pan niewiarygodnie dobrą pamięć. Pamięta pan wydział i rok ukończenia uczelni każdego z nich.

K. Chakravarthi: Wydaje mi się, że spowodowała to konieczność zdawania relacji Swamiemu. Mogę mieć niezłą pamięć, ale Swami okazywał zainteresowanie dziećmi, ponieważ chłopcy pisali do Niego listy, w których żalili się jak bardzo są chorzy, albo jak bardzo chorzy są ich ojcowie lub matki. Gdy wchodziłem do Jego pokoju zwykł mówić: „Ach, widziałeś tego chłopca?” Naprawdę musiałem się nimi interesować, odwiedzać chorych i orientować się, który z nich jest chory i na co. Zanim Swami zdążył spytać, oznajmiałem: „Tak, Swami, widziałem go.” Przez trzy, cztery dni codziennie składałem raport ze stanu jego zdrowia. Nie chodziło o to, że Swami nie wiedział. Była to raczej kwestia postawy funkcjonariuszy, mających obowiązek wiedzieć wszystko, co powinni wiedzieć na temat dobrego samopoczucia studentów.

Karuna Munshi: Nie słyszałam o innym uniwersytecie, w którym sekretarz musiałby odwiedzać akademik i nawiązywać kontakt z uczniami.

K. Chakravarthi: Wynikało to z niezwykle bliskiego związku pomiędzy Rektorem i studentami. Sekretarz musi utrzymywać z nimi kontakty przynajmniej na planie fizycznym – choć prawdopodobnie nie na planie serca, wykorzystywanym przez Swamiego – i zbierać na ten temat jak najwięcej informacji. Ta praca sprawiała mi dużo radości. Nigdy nie traktowałem jej jako ciężkiego obowiązku. To przyszło w naturalny sposób. Pamiętałem stopnie niemal każdego z nich, orientowałem się, który zbiera najlepsze oceny. Brało się to z mojego pragnienia, żeby wiedzieć o nich jak najwięcej i dzięki temu móc im pomagać. Nie znam ani jednego sekretarza uniwersytetu postępującego w podobny sposób, ponieważ na zwykłych uniwersytetach najbliższy kontakt ze studentami mają opiekunowie akademikiów. Studenci są ich wychowankami. Tutaj Swami znał nie tylko każdego studenta, ale także jego babcię i dziadka, a także ojca lub wujka. Powstawała w ten sposób ogromna rodzina, w której odgrywałem swoją niewielką rolę polegającą na tym, żeby usuwać trudności, być pożytecznym i przedstawiać to Swamiemu, co jak myślę było bardzo ważne. Nie dlatego, że o tym nie wiedział. Funkcjonariusze mieli obowiązek informowania Swamiego, jako Rektora uniwersytetu, o pomyślności studentów. Lubiłem to. To było dobre. Patrząc wstecz uświadamiam sobie, że dzięki temu czułem się młody. W umyśle nigdy nie czułem się stary, ponieważ miałem towarzystwo rozwijających się dzieci.

Związek z Boskim Rektorem

Karuna Munshi: Pamiętam, że jako studentka obserwowałam naszego pierwszego prorektora dr V.K. Gokaka i właśnie pana spieszących przed każdym darszanem na spotkanie z Bhagawanem.

K. Chakravarthi: Tak, poświęcał nam czas. W tamtych dniach, w pierwszym okresie działania uniwersytetu, wypadało to pomiędzy 6:40 a 7:20 rano.

Karuna Munshi: A potem jeszcze raz po południu!
K. Chakravarthi: Tak! Przychodziłem przeważnie o 18:30. Sekretarz i prorektor wspólnie informowali Swamiego o wydarzeniach z minionego dnia. W tamtych czasach Swami chciał wiedzieć dokładnie o wszystkim – o zarządzie uniwersytetu, o strukturze, o pracy, o radzie akademickiej, o programach nauczania, o sposobach rekrutowania studentów. Wielokrotnie zasiadał w komitecie wybierającym profesora lub sekretarza. Jego obecność sprawiała, że każdy traktował swoje zadania bardzo poważnie. Nawet jeśli czasami czyniliśmy to wyłącznie z powodów zawodowych, to przy Nim podchodziliśmy do zajęć nie tylko na serio ale także z poczuciem obowiązku. Skoro Swami poświęcał tak dużo czasu na stworzenie instytucji, to wszyscy zainteresowani powinni poświęcać go tyle samo. Tak właśnie czuliśmy w tym pierwszym okresie, kiedy wciąż powstawała infrastruktura. Pamiętam, że rozpoczynając pracę sekretarza nie miałem w biurze stenografa. Musiałem się cofnąć do starych czasów studenckich i pisać wszystko ręcznie, a potem dawać do przepisania na maszynie. Różniło się to zasadniczo od tego, do czego byłem przyzwyczajony – do obecności dwóch lub trzech stenografów i dyktowania oraz pewności, że wywiązuję się z codziennych obowiązków. Tutaj musiałem wziąć białą kartkę, zapisać ją i przekazać człowiekowi obsługującemu maszynę do pisania. Wracając do wspomnień, odczuwaliśmy wtedy, że w tej nowej atmosferze kryje się wielki sens, że stanowimy część wielkiej historii.

Karuna Munshi: Oczywiście, pewnego dnia, oglądając się wstecz, trudno będzie w to uwierzyć.

K. Chakravarthi: Osoby współpracujące ze Swamim rozwinęły w sobie zdolność dbania o najmniejsze detale. Dlatego myślę, że ludzie będą traktowali taką postawę jak element własnej tradycji... Bez względu na to w jakim stopniu się zaangażują, z pewnością będą chcieli wziąć na siebie tę wielką odpowiedzialność i zajmą się każdym szczegółem. Czuję, że instytucje budowane przez Swamiego niemal każdego dnia Jego pobytu na Ziemi nie zostaną potraktowane lekceważąco. Jestem pewny, że dzisiaj lub jutro, a może pojutrze ludzie spojrzą na nie jak na widzialne ucieleśnienie wiecznego ducha.

Przywilej składania raportu Boskiemu Szefowi

Karuna Munshi: Gdy Bhagawan posiadał formę, pan, jako archiwista czy sekretarz Trustu, składał bezpośrednie sprawozdania Istocie uznawanej przez miliony ludzi za Boga. Pana szef był Bogiem dążącym do realizacji wielu praktycznych celów. Jak to jest – zgłaszać się każdego ranka do Istoty, która w opinii milionów jest wszechwiedząca, wszechmocna i wszechobecna?

K. Chakravarthi: Cóż, myślę, że osobowość Swamiego kazała nam wierzyć, że jest On ludzką istotą i skłaniała nas, jak sądzę, do maksymalnego wysiłku.

Karuna Munshi: Czy w przeciwnym wypadku skamieniałby pan z przerażenia?

K. Chakravarthi: Tak, wielu z nas wiedziało jak Swami reaguje. Natychmiast czuliśmy, że mamy do czynienia z Osobą, która w pełni zdaje sobie sprawę kim jesteśmy i wie o nas wszystko – i w porządku – ale wciąż pragnie, żebyśmy pracowali, uczyli się i składali z tego sprawozdania. Kiedyś, gdy przy jakiejś okazji stwierdziłem: „Swami wie wszystko”, odpowiedział mi: „Swami wie wszystko, ale chce wiedzieć, czy ty wiesz wszystko o naszym instytucie”. (śmiech!) Nie można było powiedzieć, że Swami wie wszystko i milczy. Kiedyś zapytał: „Skoro wiem wszystko, to po co cię trzymam?” Powinniśmy poznać siebie. To nie tak, że Swami wie, więc my nie musimy nic wiedzieć. To pozwala nam odczuć, że musimy pracować wypełniając przyjętą rolę. On nigdy nie wywoływał wrażenia, że przebywamy w towarzystwie kogoś, kto nie jest otwarty na nasze wnioski czy na nasze rozumienie problemu, lub że w pewnym stopniu pragniemy, żeby potwierdził, że nasze sugestie są prawidłowe. Wielokrotnie przychodziliśmy do Niego mówiąc: „Swami, to jeden sposób zrobienia tego, a to drugi” i na tym poprzestawaliśmy. A On odpowiadał: „Zrób to, nie rób tamtego”. Po jakimś czasie zorientowaliśmy się, że Swami zapewnia nam wszelkie potrzebne wsparcie, wszelką pomoc. Nie traktowaliśmy Go jak istoty ludzkiej mającej głębszą wiedzę niż my. Był kimś więcej. Mieliśmy do czynienia z Potęgą i dlatego traktowaliśmy Go jak Istotę pod każdym względem przewyższającą człowieka. Od samego początku wierzyliśmy, że mamy do czynienia z Istotą Boską. Prof. Gokak zwykł mówić: „Będąc na zewnątrz ryczę jak lew, lecz w Jego obecności staję się owieczką”. Myślę, że to wszystko wyjaśnia. Rozumie pani, możemy być nie wiadomo kim, ale w Jego obecności...
    Była to zawsze kwestia umiejętności danej osoby starającej się robić to, co Go cieszy i unikać wszystkiego, co Go nie zadawala, ponieważ w bardzo stanowczy sposób odrzucał niewłaściwe rzeczy, które zrobiliśmy być może nawet nieświadomie. Stąd mowa o perfekcji. Czym jest perfekcja? Jak można zdefiniować perfekcję? Trzymanie się w drobnych sprawach odpowiednich rzeczy rozbudza w nas umiejętność robienia właściwych rzeczy we właściwy sposób. Częścią naszej natury musi stać się unikanie tego, czego robić nie należy i wykonywanie rzeczy, które powinny być zrobione... Ta postawa ma wrosnąć w naszą osobowość. Myślę, że wielu, wielu ludzi którzy mieli okazję przebywać ze Swamim czuje tak samo jak ja.

Służenie równoważy rodzinę

Karuna Munshi: Panie Chakravarthi, zaangażowanie jakie okazywał pan służąc Swamiemu wymagało mnóstwa godzin spędzonych w pracy. Myślę, że od dziesiątków lat nie wyjeżdżał pan w dłuższe trasy poza granice aśramu i że pozostawał pan dyspozycyjny, kierując tym miejscem i wykonując wszystko, czego żądał od pana Bhagawan. To musiało wpłynąć na pana życie rodzinne.

K. Chakravarthi: Na szczęście, jak przypuszczam, kiedy dzieci zakończyły tutaj naukę, Swami pobłogosławił ich nauką za granicą. Wiedzieliśmy, że to element życia. Dzieci muszą dorosnąć i opuścić gniazdo jak ptaki. Tak jest dobrze. Jeśli chodzi o moją żonę, to sądzę, że była jeszcze bardziej oddana Swamiemu niż ja. Przekonałem ją bez trudu, że musimy tu zostać ze względu na taki czy inny obowiązek. Po drugie atmosfera panującego tu spokoju sprawiała jej wtedy ogromną radość... Bardzo pragnęła brać udział w porannych i wieczornych darszanach. W tym okresie Swami przychodził dokładnie na określoną godzinę. Ja pojawiałem się o 6:30, patrzyłem na Swamiego, zostawiałem żonę w świątyni, a sam szedłem do koledżu. Postępowaliśmy tak przez pewien czas. Potem Swami powiedział: „On ma teraz mnóstwo pracy. Przychodźcie tylko wieczorem”. Bardzo ją to przygnębiło, ponieważ traciła jeden darszan. Wiedziała jednak, że czas jest cenny i wszystko musi zostać wykonane bardzo dobrze. W tamtych czasach Swami pojawiał się popołudniami około 15:30 lub 15:45. Przychodziłem zobaczyć Swamiego o 13:15 lub 13:30, wracałem zabrać żonę, aby zostawić ją tutaj ponownie przed 15:30, a potem szedłem do koledżu. Wieczorami Swami pytał: „Czy wykonałeś tę pracę?” Mówił mi coś na przykład o 14:30 i oczekiwał, że spotkam się z Nim o 17:20. Czasami udawało mi się wykonać Jego polecenie, lecz innym razem ludzie, z którymi miałem się spotkać, byli niedostępni. Zawsze chodziło o to, żeby zrobić to, co trzeba było zrobić w rygorystycznie nakreślonych ramach czasowych.

Karuna Munshi: Czy to pana stresowało?

K. Chakravarthi: To jest właśnie jedna z tych wspaniałych rzeczy lub może błogosławieństwo Swamiego – nie tylko dla mnie, ale dla wielu, wielu pracujących z Nim osób – że nie odczuwaliśmy zdenerwowania. Nie sądzę, że moglibyśmy gdziekolwiek pracować w ten sposób przez dłuższy czas.

Karuna Munshi: Żadnych weekendów ani wakacji?

K. Chakravarthi: Żadnych. W rzeczywistości weekendy wymagały od nas większego zaangażowania, ponieważ na soboty i niedziele przyjeżdżało mnóstwo wielbicieli, żeby otrzymać darszan. Często nie wiedzieliśmy czy to poniedziałek czy wtorek. Nie miało to zresztą najmniejszego znaczenia, ponieważ każdego dnia nadchodził piękny poranek i piękny wieczór. To znaczy, byliśmy ze Swamim. Sztuczny kalendarz z niedzielami i sobotami lub z październikiem i listopadem nie miał dla nas żadnego znaczenia... Każdy dzień był radosny i pełen obietnic. O ile sobie przypominam, myślałem i czułem że napięcie nie istnieje i że nic mi nie zagraża.

Chodzenie po linie w roli przedstawiciela Trustu

Karuna Munshi: Pana pozycja była bardzo delikatna, wielokrotnie miał pan do czynienia z osobami, które starały się zbliżyć do Bhagawana, do samego Bhagawana. Czy musiał podejmować pan trudne decyzje i czy wypływały one na pana relacje z innymi?

K. Chakravarthi: Prawdopodobnie większość ludzi wiedziała kim jest Swami i dlatego znała nasze ograniczenia odnośnie przekazywania informacji Swamiemu, czy powtarzania instrukcji od Swamiego. Sądzę także, że bardzo wiele osób mających do Swamiego dostęp za pośrednictwem  biura, rozumiało czego Swami się po nich spodziewa i jak mają funkcjonować. Nie miałem żadnych trudności z kimkolwiek, ponieważ w chwili, gdy mówiłem: „Myślę, że Swami powie, że chce rozmawiać z tobą bezpośrednio”, Swami często w tej samej chwili oznajmiał: Vaaditho nenu maatlaaduthaanu – „Porozmawiam z zainteresowanym”. To jasno wskazuje, że wiedzieli, iż Swami, rozmawiając z nimi wcześniej, nie powiedział tego! Zostawali dłużej na dzień, dwa lub więcej. Planowali trzydniowy pobyt, a spędzali w aśramie dwa tygodnie. Przydarzyło się to wielu osobom. Wiedzieli, że mamy ograniczone możliwości jeśli chodzi o zrobienie czegoś w sposób oczekiwany przez ludzi w konwencjonalnych organizacjach. Przypuszczam, że rozumieli, że są rzeczy które mogą przekazać Swamiemu przez pośredników, być może spotykających Swamiego rano, w południe i wieczorem – ale także, że istnieją dla tych osób nieprzekraczalne ograniczenia nie pozwalające przekazywać wiadomości Swamiemu i dostarczać Jego odpowiedzi.
c.d.n. z H2H tłum. J.C.
[1] Nabab – tytuł muzułmańskiego księcia, potocznie bogacz. 

 

Stwórz darmową stronę używając Yola.