numer 37 - styczeń - luty - marzec  2007

Wielkanocny wschód Słońca

Czy może być piękniejszy symbol zmartwychwstania i wiosennego odrodzenia, niż wschód Słońca w urokliwym miejscu, najlepiej nad jeziorem?

    Od jakiegoś czasu mam taki zwyczaj, że na Wielkanoc idę witać wschód Słońca, na swój sposób święcę wtedy pokarmy i spożywam pierwszy, skromny na razie wielkanocny posiłek. W pierwszych latach tych praktyk wsiadałem w nocny pociąg, który dowoził mnie w pobliże wybranego przeze mnie miejsca, dalej szedłem pieszo, a po powitaniu wschodu wracałem pociągiem porannym. Potem, kiedy polikwidowano wszystkie nocne pociągi, musiałem się zadowolić jakimś miejscem na terenie miasta lub w jego najbliższej okolicy - co prawda nadających się do tego miejsc jest wystarczająco dużo, ale to jednak nie to samo. Teraz, kiedy od niecałego roku mam samochód, otworzyły się możliwości dotarcia tam, gdzie dawniej było to dla mnie nieosiągalne.

Wybierając się na powitanie wschodu Słońca w Wielkanoc tego roku, zastanawialiśmy się z Iwoną, moją partnerką, dość starannie nad wyborem odpowiedniego miejsca. Wreszcie dość nagle zdecydowaliśmy się przeprowadzić to nad jeziorem Dadaj, w pobliżu wioski Ramsowo, ok. 30 km od miejsca naszego zamieszkania.

Ubraliśmy się bardzo ciepło, prawie zimowo – o wschodzie Słońca w Wielkanoc rzadko się zdarza, żeby nie było to konieczne. Wyjechaliśmy o godzinie 4 nad ranem, kiedy było jeszcze zupełnie ciemno. Ponieważ jednak jechaliśmy na wschód, więc widzieliśmy już, jak na horyzoncie zaczyna się przejaśniać. Mimo, że prawie do końca jechaliśmy drogą krajową, było pusto, z rzadka tylko mijaliśmy jakiś samochód, co dawało dodatkowe uczucie wolności i swobody. Ok. 4.30 dojechaliśmy do Ramsowa i zaparkowaliśmy samochód pod jednym ze sklepów. Kiedy wysiedliśmy, od razu uderzył nas śpiew ptaków, jakiego w centrum miasta się nie spotyka, i tchnienie wiosny, które też było znacznie silniejsze, niż u nas w mieście.

Do brzegu jeziora mieliśmy jeszcze ponad 2 kilometry. Mogliśmy poszukać miejsca do zaparkowania gdzieś bliżej, ale chodzi też o to, żeby kawałek przejść pieszo. Dniało już, kiedy wyruszyliśmy. Tak jak się spodziewaliśmy, było bardzo zimno, na polach był widoczny szron, ale było też bardzo rześko i przyjemnie. Szło się bardzo dobrze. Kiedy z asfaltu zeszliśmy na drogę polną, po chwili rozpoznałem ośrodek, w którym kończyłem mój pierwszy rajd studencki. Zupełnie zapomniałem, że to właśnie tam, było więc dla mnie sporym zaskoczeniem i miłą niespodzianką ponownie się tam znaleźć. Ośrodek był dobrze zamknięty i postanowiliśmy nie przełazić przez płot, tylko znaleźć inne miejsce obok. I rzeczywiście, po chwili znaleźliśmy całkiem sympatyczne miejsce w pobliskim lasku, tam, gdzie drzewa akurat były przerzedzone, i rozciągał się bardzo ładny widok na jezioro. Jezioro było w całości zamarznięte. Lód przy brzegu pochodził z tej nocy i z łatwością dawał się łamać, ale dalej od brzegu myślę, że bez obawy można by było po nim chodzić. Niebo było czyste, tylko nad horyzontem widać było kilka niewielkich chmurek pierzastych. W świetle Słońca znajdującego się już blisko mieniły się odcieniami różu i pomarańczy, co dodawało uroku zjawisku.

Do wschodu mieliśmy niecałe pół godziny, ale do tego należało trochę doliczyć, gdyż Słońce musiało jeszcze wyjść ponad pagórki i drzewa. Zaśpiewaliśmy 9 razy mantrę Gajatri, w której mowa jest między innymi o słońcu. Później jednak było tak, jak prawie zawsze w takich przypadkach – ptaki śpiewały tak pięknie, widoki były tak urokliwe, a nastrój tak czarowny, że zamiast cokolwiek intonować umilkliśmy i tylko wsłuchaliśmy się i wpatrzyliśmy w trwające już zjawisko przebudzenia się przyrody. Ze wszystkich stron dolatywał śpiew różnych gatunków ptaków, w pobliżu przeleciały kaczki, kilka metrów od nas usiadł na gałęzi wróbel. Co jakiś czas w oddali wrzeszczały żurawie. Niebo stawało się coraz jaśniejsze, przechodząc stopniowo od pomarańczy, przez róż, do prawie żółci. Po kilkunastu minutach takiego czuwania dobiegł nas dźwięk dzwonów kościelnych z pobliskiego Ramsowa, a nieco później – z Wipsowa. Dzwony te świetnie wkomponowywały się w nastrój wiosennego przebudzenia.

Jak zwykle z niecierpliwością czekaliśmy, aż na przeciwległym brzegu jeziora pojawi się Słońce. Wreszcie pojawił się najpierw malutki jego promyk, a potem powoli, przez kilka minut wyłaniało się całe. Uniosłem wtedy ręce witając je. Słońce było czerwone, mieniło się całe w tej czerwieni dając wrażenie nieustającego ruchu. Tak jest tylko wtedy, kiedy znajduje się tuż nad horyzontem, zaraz potem jaśnieje już całym blaskiem i wrażenie to zanika. I to jest ten moment, w którym uświadamiam sobie ogrom procesów, jakie w nim nieustannie zachodzą, w którym jakbym wyczuwał te reakcje termojądrowe, jakie tam się dzieją na niewyobrażalną skalę, a które w końcowym efekcie dają nam życie. To jest moment, w którym jak w żadnym innym wyczuwam związek między czysto fizycznymi procesami a życiem i duchowością. I – jak mówię – trwa to chwilę, zaraz potem Słońce jaśnieje tak, że nie można na nie patrzeć dłużej niż ułamek sekundy i nawet przez tę chwilę nie widać już tego zjawiska tak dobrze.

Słońce wzeszło tak, że drzewo na przeciwległym brzegu jeziora było akurat wpisane w jego tarczę. Kiedy już pojawiło się całe nad pagórkami i drzewami, odśpiewaliśmy z Iwoną „Wesoły nam dzień dziś nastał”, a potem jeszcze kilka pieśni z Taize. Po czym ponownie zamilkliśmy. Umyłem twarz i ręce w wodzie z jeziora – najlepiej jest w ogóle do niego wejść i umyć się całemu albo przynajmniej do połowy, ale na coś takiego nie zawsze się zdobywam. Po takim obmyciu się zacząłem święcić przyniesione pokarmy, co polegało na tym, że brałem je w ręce, unosiłem wystawiając do wschodzącego Słońca, intonowałem krótką modlitwę do Boga o ich pobłogosławienie, po czym wznosiłem jeszcze na cztery strony świata. W ten sposób poświęciłem najpierw jajka, potem chleb, sól, sałatkę warzywną przyrządzoną przez nas, i ciasto, upieczone przez Iwonę. Myślę, że taki sposób święcenia jest niezgorszy od tradycyjnego, przez pokropienie wodą.

W czasie, kiedy święciłem pokarmy, dobiegł nas śpiew rezurekcyjny z kościoła w Ramsowie, co było o tyle dziwne, że dzieliło nas od niego ładnych parę kilometrów. Słyszeliśmy go przez chwilę. Po poświęceniu pokarmów przystąpiliśmy do ich symbolicznego spożywania – właściwe śniadanie wielkanocne przygotowaliśmy w domu, na miejscu tylko „wstępnie” skosztowaliśmy pokarmów zaraz po ich poświęceniu. Zjedliśmy jedno jajko, łamiąc się nim (zapomniałem zabrać noża) i trochę chleba. Iwona na tym poprzestała, ja zjadłem po trochu również pozostałych pokarmów. Herbatę z termosu popiliśmy głównie po to, żeby się rozgrzać. Podczas tego święconego posiłku niedaleko nas usiadł na lodzie okazały ptak. Zawołałem Iwonę, ale kiedy przyszła, odleciał zanim zdążyliśmy mu się uważnie przyjrzeć. Niezbyt dobrze znam się na ptakach a tego mało dokładnie widziałem, ale chyba był to jakiś mniejszy gatunek orła. Na jastrzębia w każdym razie był za duży.

Chwilę jeszcze postaliśmy nad jeziorem, po czym spakowaliśmy manatki i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Kiedy wracaliśmy, na łące niedaleko ośrodka stały cztery sarenki. Przez długi czas mogliśmy się im przyglądać ze stosunkowo bliskiej odległości, one nam również się przyglądały, zanim zdecydowały się oddalić. Potem minęliśmy jeszcze ciekawe ptaki, z czubkiem i czerwonym brzuszkiem, niestety nie wiem, jaki to był gatunek. Do samochodu doszliśmy sporo przed godziną siódmą. Mieliśmy dużo szczęścia, jeśli chodzi o pogodę, bo kiedy dochodziliśmy, niebo się zachmurzyło i cały dzień potem był pochmurny. Zanim ruszyliśmy, musiałem zagrzać ręce przy ogrzewaniu samochodu, gdyż zapomniałem rękawic i były tak zgrabiałe z zimna, że nie bardzo mogłem kierować. Cały obrzęd trwał krótko, ale na to, żeby trwał dłużej, było po prostu za zimno, i raczej jest to reguła.

Chcieliśmy zajść do kościoła w Ramsowie lub do któregoś po drodze, ale wszędzie trwały msze rezurekcyjne, więc nie przeszkadzaliśmy. Dopiero w Olsztynie po zaparkowaniu samochodu poszliśmy do znajdującego się niedaleko kościoła, żeby odwiedzić symboliczny grób zmartwychwstałego Chrystusa i zjednoczyć się w świętowaniu ze wszystkimi obchodzącymi Wielkanoc ludźmi, mimo, że nasze sposoby obchodzenia tego święta są różne. Wizyta ta bardzo dobrze zwieńczyła cały obrzęd. W przyszłym roku postaram się lepiej przemyśleć jego przebieg, zaplanować modlitwy, i zastanowić się, w jaki sposób mogę zanieść ludziom błogosławieństwo, otrzymane podczas wschodu Słońca. A może ludzie mają własne błogosławieństwo i trzeba się nimi po prostu wymienić?

Za każdym razem utwierdzam się w przekonaniu, że raz w roku warto zarwać noc, iść i stać w zimnie, żeby wziąć udział w tym zjawisku, a poranek Wielkiej Nocy jest do tego najodpowiedniejszy. I że w taki sposób można połączyć kult zmartwychwstałego Chrystusa z uwielbieniem Natury.

Przemysław Kapałka


powrót do spisu treści numeru 37 - styczeń - luty - marzec  2007


 

Stwórz darmową stronę używając Yola.