Swami i Arthur Hillcoat 

numer 34 - lipiec-sierpień 2006

 Bóg w naszym życiu

Czasopismo internetowe Heart to Heart w numerach 7 i 8 z b.r. przedstawiło zapisy wystąpień wieloletnich wielbicieli Bhagawana, Poppy i Arthura Hillcoatów, na spotkaniu Sathya Sai w Ebell Club w Los Angeles (Kalifornia) 7 września 2003 r. Wybraliśmy po jednym fragmencie z każdego wykładu.

Dzwoni Bóg

          Zdumiewające, jak Bóg działa w naszym życiu. Jakiś czas temu w sobotni wieczór duchowny protestancki pracował do późna w biurze swojego kościoła, przygotowując się na następny dzień. Postanowił zawiadomić żonę, że zaraz będzie w domu. Było około dziesiątej. Zadzwonił, ale żona nie odbierała telefonu. Duchowny dość długo czekał, gdyż nie spodziewał się takiej sytuacji. W końcu zdecydował dokończyć pracę i zadzwonić jeszcze raz. Gdy zadzwonił drugi raz, żona natychmiast podniosła słuchawkę, a spytana, dlaczego nie odpowiadała za pierwszym razem, stwierdziła, że telefon w ogóle nie dzwonił!

          W najbliższy poniedziałek duchowny znów był w swoim kościelnym biurze. Zadzwonił telefon – ten sam, którego używał w sobotę wieczorem. Duchowny zupełnie nie rozumiał, o czym mówił człowiek z drugiej strony. Skojarzył jednak jego słowa 'Telefon dzwonił i dzwonił, ale ja nie reagowałem' z niewątpliwą swoją pomyłką i przeprosił rozmówcę za zakłócenie spokoju dodając, że chciał wtedy zadzwonić do żony. „Nic nie szkodzi – mówi ów człowiek – niech pan posłucha, co mi się przydarzyło. W sobotę wieczorem planowałem odebrać sobie życie. Przedtem jednak pomodliłem się. Powiedziałem: ‘Boże, jeśli tam jesteś i jeśli nie chcesz, abym to zrobił, daj mi teraz jakiś znak.’ I zaraz potem rozdzwonił się mój telefon. Kiedy spojrzałem na wyświetlacz identyfikatora, pokazywał, że dzwoni ‘Wszechmocny Bóg’.” Człowiek ten tak się przestraszył, że bał się podnieść słuchawkę. Okazało się, że ów identyfikator pojawił się dlatego, że kościół, w którym pracował duchowny, nazywał się „Wszechmocny Bóg, Pebenaco.”

Swami odpowiada na wezwanie

          Czasami wzywałem Swamiego, ale nie musiałem krzyczeć. Pewnego razu w 1986 r. zbudziłem się o czwartej nad ranem z wielkim bólem w klatce piersiowej i wzdłuż obu rąk. Byłem przerażony, gdyż czułem się tak, jak gdyby moje ciało miało za chwilę eksplodować i rozlecieć się po całym pokoju; może znacie tego rodzaju uczucie. Zadzwoniliśmy po lekarza. Zanim przyjechał czułem się coraz gorzej.

          Gdy sięgałem po wibhuti, jak zwykle odezwał się mój małpi umysł: ‘Wątpię, by skutecznie zadziałało.’ Wibhuti pochodziło z pewnego obrazu w Malezji. Nie bacząc na umysł, włożyłem popiół do ust i ... cały ból ustąpił. Natychmiast! Zupełnie zniknął!

          Przyjechał lekarz i pyta: „Kto tu jest pacjentem?” „Ja” – odezwałem się. „Co panu dolega?” „Jestem okey.” „Nie wzywałby mnie pan o tej wczesnej porze bez poważnego powodu; proszę powiedzieć, co to za powód.” Wyjaśniłem mu więc, co się zdarzyło, a on zarządził: „Musi pan natychmiast iść do szpitala; miał pan ciężki zawał!” „Ale ja czuję się dobrze!” – zaprotestowałem. Lekarz powiedział: „Nie opuszczę tego domu, dopóki pan się nie zgodzi na szpital.” Zgodziłem się więc stwierdzając, że zawiezie mnie jedna z moich córek. „Nie, nie! Musi pan jechać w ambulansie ze specjalistyczną aparaturą.” Wyraziłem na to zgodę i lekarz odjechał, a potem przyjechał ambulans. Wpadli z urządzeniem do rozruchu serca i niemal mnie zanieśli, mimo, że chodziłem normalnie po pokoju. Przez całą drogę pouczano mnie, że od teraz nie mogę robić rzeczy, które dotąd robiłem, że muszę uważać na siebie itd. W szpitalu EKG zrobił mi młody, przystojny Chińczyk. Powiedział on: „Wszystko jest w porządku. Nie znajduję niczego podejrzanego.

Widzicie więc, że działał tu Sai. Sai znajduje się wewnątrz nas.

[Oprac. KMB]

powrót do spisu treści numeru 34 - lipiec-sierpień 2006

 

Stwórz darmową stronę używając Yola.