Wizyta w Gdyni
Walerego Woszynina, organizatora obozów medycznych w Rosji i doktora Upadhji w
Muszynie podczas zjazdu Sai zaowocowała szybciej, niż się spodziewaliśmy. Bo
jeszcze wiosną w Gdyni, podczas ogólnopolskiego spotkania poświęconego sewie,
przeważał pogląd, żeby za bardzo się nie spieszyć, nie robić nic na siłę. Na
szczęście, nasi koordynatorzy zdecydowali się jednak na szybką realizację
wspaniałej idei i szczęściarze, którym udało się przyjechać na Podlasie do
Żytkiejm, przeżyli niezapomniane chwile, pracując na rzecz ubogich i
potrzebujących. Żytkiejmy to wielka wieś, w miarę zadbana, przypominająca
miasteczko, posiadająca szkołę, ośrodek zdrowia i kilka sklepów, położona w
pobliżu granicy z Okręgiem Kaliningradzkim i na skraju Puszczy Rominickiej.
Większość uczestników poświęciła się
jednak służbie w postaci pracy fizycznej na rzecz wsi. Wykonana została ogromna
praca przy remoncie mocno zniszczonej chaty, ale były też usługi fryzjerskie,
sprzątanie terenu czy wreszcie służba gastronomiczna, czyli wspaniały
poczęstunek dla mieszkańców wsi. Potrawy z soi były tak znakomicie
przyrządzone, że konsumenci bigosu wegetariańskiego głośno chwalili wyjątkowo
delikatną cielęcinę. Pochwały i podziękowania należą się osobom przygotowującym
w spartańskich warunkach posiłki z artykułów przywiezionych przez uczestników i
zakupionych od miejscowej ludności. Wkładali w to ogrom sił i serca.
Były też zajęcia
rekreacyjno-sportowe dla dzieci pod hasłem „miłość i jedność poprzez zabawę”,
których plonem była wystawa prac plastycznych na ścianie stodoły czy dwa
turnieje sportowe.
Spaliśmy w wielkim budynku
gospodarczym, aktualnie adaptowanym na komis meblowy,
więc było na czym spać. Warunki były bardzo spartańskie, rolę łazienki pełniła
drewniana budka z plastikową zasłonką i zbiornikiem na dachu, w której
można było nawet wziąć prysznic, a zęby czyściło się na dworze. Niektórzy
wybrali nocleg w stodole.
Piątek, pierwszy dzień obozu,
zakończył się ogniskiem, na którym kapela ludowa z udziałem Jarka Rynkiewicza
dała prawdziwy popis zbierając gromkie oklaski.
Spektakl zagraliśmy w zaimprowizowanej stołówce, w miejscu naszego
zakwaterowania i mieszkańcy mogli zobaczyć, że mieszkamy bardzo skromnie, co
chyba zmniejszyło dystans między nami.
Obok służby
medycznej najważniejsza i najcięższa praca odbywała się w gospodarstwie pana
Felka, ojca pięciorga dzieci, dorywczego pracownika leśnego. W prace
budowlano-remontowe zaangażowanych było kilkanaście osób, z których większość
przeistoczyła się w malarzy i po dwóch dniach spora, zabytkowa, drewniana
chałupa, nigdy wcześniej nie malowana, przeistoczyła się w elegancką, brązową
willę.