numer 25 - styczeń-luty 2005

I znowu u Lotosowych stóp Kochanego Baby

        W piękny, pogodny dzień październikowy odwiedziła mnie koleżanka, oświadczając: „jedziemy do Baby!” Zamieniłam się cała w słuch. Do Baby? „Tak” - usłyszałam. Kiedy? - zainteresowałam się. „W listopadzie”- padła odpowiedź. Ile osób? - kontynuowałam. „Dziesięć!” Westchnęłam ciężko. W listopadzie! O ileż to bardziej sprzyjający miesiąc niż wczesna, gorąca hinduska wiosna lub również pełne, gorące lato. Tak bardzo chciałabym pojechać lecz koszty wycieczki przerastały moje możliwości. Stojąca obok mnie córka zobaczyła moje zakłopotanie i smutną minę. „Mamusiu jedź” - usłyszałam jej głos pełen aprobaty. Za co? - jęknęłam. Opuściła na chwilę pokój i zaraz wróciła z tą samą aprobatą mówiąc: „Jedź! Ja ci pomogę, sfinansuję Twoją podróż.” Dziecko - szepnęłam - przecież sama nie masz tyle pieniędzy. Stanowczym jednak głosem ponownie powtórzyła: „Jedź, Baba mi powiedział, żebym tę podróż opłaciła, a jeśli mi zabraknie, to mam trochę pożyczyć od ciebie, a po powrocie oddać.” Otucha wstąpiła w moje serce. Przecież tak bardzo chciałam ponownie zobaczyć Babę. I ta pora, już nie taka gorąca. Z natłokiem myśli, tego wieczora spokojnie zasnęłam. W nocy miałam sen, że jestem na poczcie. Na jednej ze ścian wisi lista osób wyjeżdżających do Baby. Obok stoi pracownik poczty i mówi do mnie: „Pani jest na tej liście, ale decyzję dotyczącą wyjazdu musi pani podjąć sama.” Obudziłam się z mieszanymi uczuciami. Ten sen był trochę dziwny. Jestem na liście wyjeżdżających, a decyzję muszę podjąć sama - dlaczego? Sen ten cały dzień nie dawał mi spokoju. Ale na wszystko jest przecież rada. Powinnam zapytać Babę i poprosić o rozwikłanie zagadki. Niedługo czekałam na wyjaśnienie. Miałam kolejny sen, że jestem w przepięknej świątyni w Puttaparthi, siedzę w pierwszym rzędzie. Na środku świątyni zobaczyłam Babę. Powoli zbliżał się do mnie, nie spuszczając ze mnie wzroku. Był taki odmłodzony, z pełną czupryną czarnych włosów. (Ja nieraz posyłałam Mu myśli - Baba nie trać tych pięknych włosów - taki więc mi się ukazał.) Zatrzymał się przede mną i spoglądał na rozłożoną na moich kolanach książkę, w której miałam jeszcze trochę nie przeczytanych i nie przerobionych stronic. Kiedy się obudziłam, wiedziałam już, że Baba mnie zaprasza i nic już nie było w stanie mnie powstrzymać. W zakłopotanie wprawiły mnie trochę te nieprzerobione strony książki. Pomyślałam, że coś na pewno mam jeszcze do przerobienia. Ale co? - szukałam w myślach. Powody mogą być różne. Baba przecież ze szczególną uwagą patrzył na te końcowe strony. Problem pozostał otwarty.

          Czas szybko mijał. Zbliżał się czas wyjazdu, pora była wykupić bilety. Poszłam załatwiać formalności. Z lekkim zakłopotaniem zapytałam, czy już wszyscy wykupili bilety? Ku mojemu zdziwieniu usłyszałam: „Pani jest pierwsza.” Myśli zawirowały w mojej głowie. Co mam począć? A jeśli zostanę sama? Chwila wahania i podjęłam decyzję - jadę! Sen o podjęciu przeze mnie decyzji okazał się prawdziwy. Decyzję musiałam podjąć sama, bo reszta osób z różnych powodów zrezygnowała. Być może przyczynił się do tego strach przed terroryzmem. Przecież jeszcze wszyscy mieli w pamięci tragedię w Nowym Jorku z dnia 11 września. Znajome osoby również odwodziły mnie od wyjazdu okazując szczerą o mnie troskę. Lecz nikt nie był w stanie mnie powstrzymać. W ciągu dnia ktoś do mnie zadzwonił. Znalazła się jedna osoba, która chciała dołączyć do mnie. Wieczorem otrzymałam telefon spoza Warszawy. Następna osoba wyraziła chęć dołączenia do nas. Była więc nas trójka. Baba zadziałał. Do Frankfurtu wyleciałyśmy chłodnym rankiem 27 listopada. Dotarłyśmy na miejsce punktualnie, choć mocno wysłużonym samolotem, w którym trzeszczało, bulgotało jakby ktoś piłował i czyścił zużyte rury. Siedziałam przy oknie i oglądałam blaszane łaty na skrzydle samolotu. Nie napawało to entuzjazmem. Lubię siedzieć przy oknie i takie miejsce otrzymałam na całej trasie przelotu, chociaż o to nie prosiłam. Z Frankfurtu do Bangalore było już trochę lepiej, lecz ciasno, a wyżywienie skromne - nie takie jak na liniach hinduskich. Lot trwał 10 godzin ale bez przesiadki. Samolot był po brzegi wypełniony Hindusami. Naliczyłam może zaledwie 5 białych twarzy. W samolocie zwrócił się do mnie pewien Polak zamieszkały w Niemczech z pytaniem czy lecę do Baby. Odrzekłam twierdząco. Zobaczyłam dwie radośnie uśmiechnięte twarze: Wojtka, bo tak miał na imię i siedzącego obok Hindusa.

          Podróż przebiegła spokojnie bez zakłóceń. Informacje na ekranie wskazywały, że lecimy 12 km nad Ziemią, w temperaturze minus 52o. Prędkość 920km/godz. Z zapartych tchem śledziłam trasę nad Oceanem. W głębi ciszy wyczuwałam prace przyspieszonych silników, pokonujących 950km/godz.

          Po północy już we czwórkę, po szczęśliwym wylądowaniu w Bangalore, opuszczaliśmy pokład samolotu. Przed nami było jeszcze do pokonania 180 km. Wynajęliśmy taxi i koszty tegoż przejazdu wynoszące 1200 rupii podzieliliśmy po równo między siebie. Dobrze było podróżować nocą ze względu na chłodne powietrze. Przeszkadzał jednak trochę dość wzmożony ruch samochodów ciężarowych na zbyt wąskich drogach.

          O godzinie siódmej rano dotarliśmy na miejsce. Miło było znów znaleźć się w zasięgu bram wjazdowych do aśramu. Ich widok zawsze napawa wzruszeniem. Na poranny darszan już nie zdążyliśmy, lecz zaraz po załatwieniu formalności z zakwaterowaniem spotkaliśmy kilka osób z Polski, które już od miesiąca przebywały u Baby. Ich rozradowane twarze wyrażały wszystko. Przed chwilą opuścili pokój Baby. Mieli interview. Wszystkie kobiety otrzymały sari, wibhuti, a niektórzy z uczestników piękne złote pierścienie. Miło było to usłyszeć i dzielić ich radość. Nam też los sprzyjał. Pokój otrzymałyśmy na parterze z oknem na północ. Cóż lepszego można było sobie wymarzyć. Temperatura w pokoju nie przekraczała 27o, a więc i pod tym względem było znośnie. Na dworze pomimo, że był to już grudzień, cały czas temperatura utrzymywała się w granicach 30o.

          Na pierwszym darszanie w świątyni byłam sama. Wokół mnie same obce osoby, głównie Hinduski. Aśram trochę opustoszał, bo ludzie rozjechali się po urodzinach Baby. W pierwszej chwili nie skojarzyłam sobie tego i byłam zaskoczona małą ilością ludzi w świątyni. Na zakończenie bhadżanów nie było Arathi, nie biły dzwony. Kompletna cisza i pustka. Po aśramie tu i ówdzie snuli się wojskowi. Grupa nieznanych mi dotychczas osób głównie mężczyzn przenosiła się błyskawicznie z miejsca na miejsce. To terroryści - przemknęło mi przez myśl i zrobiło mi się bardzo smutno. Ale nie, to byli bardzo biedni ludzie. Byli czarni jak węgiel brunatny. Na sobie mieli długie czarne koszule sięgające kolan i długie czarne spódnice po kostki. Twarze i oczy tak czarne, że trudno było odróżnić ich czarne włosy od twarzy. Raz jeden spotkałam między nimi młodą kobietę ubraną podobnie jak mężczyźni. Na rękach trzymała równie czarne niemowlę, ubrane w czarną sukieneczkę. To był dla mnie prawdziwy szok. Ogarnęło mnie ogromne współczucie dla tych ludzi. Włosy tej kobiety świadczyły o tym, że nigdy nie widziały grzebienia. Skąd przyjechali? Kim byli wśród ludzi ubranych na biało i kolorowo?[1] Tego się nie dowiedziałam. Po tym co na wstępie przeżyłam, pragnęłam tylko spokoju. Chciałam wtulić się w cichy kącik świątyni, aby nikt mnie nie zauważył. Ale w obecności Baby było to niemożliwe. Kiedy Baba pojawił się na darszanie, poczułam tak dobrze mi znany zapach jaśminu. A więc zostałam zauważona. Odczułam to jak przywitanie. Przez następne trzy dni dwa razy dziennie płynął do mnie ten cudowny zapach. Tak Baba oswajał mnie z otoczeniem, abym nie czuła się samotna. Raz za razem otrzymywałam drugi rząd. Nie lubiłam pierwszych miejsc z uwagi na duży tłok, przepychanki kto pierwszy dopadnie miejsca i z uwagi na przestrzeganie wyznaczonej linii, której nie wolno było przekroczyć. Ale Baba zna myśli każdego, nie da się ich ukryć. I tak w przeciągu trzech tygodni otrzymałam czternaście razy miejsce w drugim rzędzie. Czułam opiekę Baby i byłam Mu za to ogromnie wdzięczna.

          Ale w pokoju, przykro mi o tym pisać, atmosfera była przytłaczająca - ciężka. Lubię spokój więc z trudem znosiłam dominujące narzucanie woli koleżanki. Prosiłam o chwilę ciszy i spokoju, lecz wszystko to nie skutkowało. Nieraz wybiegałam z pokoju w poszukiwaniu spokojnego miejsca, gdzie mogłabym się wypłakać. Któregoś razu, zmuszona sytuacją wybiegłam z pokoju i „wpadłam” wprost na samochód, którym jechał Baba. Posyłał wszystkim ten cudowny uśmiech i błogosławieństwo. Odetchnęłam z ulgą i udałam się na popołudniowe bhadżany. I tak mijał dzień za dniem. Trzy tygodnie pobytu szybko zleciały, a że nie udało mi się załatwić biletu powrotnego w dowolnym terminie, 22 grudnia przed świętami Bożego Narodzenia musiałam wrócić do kraju. Wracałam sama. Na ostatnim darszanie poprosiłam Babę o opiekę w podróży i o znak, że mnie wysłuchał. Tym znakiem, o który prosiłam miał być jeszcze jeden raz drugi rząd. Otrzymałam pierwszy. Prośba moja została wysłuchana. Na darszanie Baba skierował swoje pierwsze kroki wprost do rzędu, w którym siedziałam. Stanął naprzeciw. Do osoby z lewej strony coś powiedział. Ode mnie przyjął list, który dała mi znajoma, a dziewczynie z prawej strony zmaterializował wibhuti. Nie spieszył się z wyjściem. Wszystko potoczyło się jak we śnie, który opisałam na początku. Na kolanach trzymałam zeszyt (we śnie książkę). Po powrocie do kraju już wiedziałam co mam jeszcze do przerobienia. Po chwili Baba skierował się do sektoru mężczyzn. Niespodziewanie odwrócił głowę i nasze oczy spotkały się na moment. To było wzruszające! Tak żegnając, Baba wyprawił mnie w podróż. Bez żalu opuszczałam aśram. Przecież otrzymałam więcej niż się spodziewałam.

          O godz. 2030 przyjechała taksówka, by mnie odwieźć na lotnisko do Bangalore. Kierowca był sympatyczny i kulturalny. O północy zatrzymał się w podróżnej kawiarence, zapraszając mnie na kawę. Jednak pomna uwag Baby, aby nie korzystać z żadnych posiłków poza aśramem, grzecznie podziękowałam i pozostałam w samochodzie. W międzyczasie spadł ulewny deszcz. Kilka kilometrów jechaliśmy w jego strugach lecz do Bangalore dojechaliśmy spokojnie.

          Na lotnisku otrzymałam kartę pokładową. Sama stewardesa wypełniła mi ją mocno mnie odmładzając. Był to chyba kolejny żart Baby, aby mnie rozśmieszyć, bo jeszcze nie wiedziałam co czeka mnie w dalszej podróży. Lot przebiegał spokojnie i bez zakłóceń. Mając w pamięci ostatnie chwile u stóp Baby oddałam się marzeniom. Po szczęśliwym dotarciu do Frankfurtu musiałam przesiąść się do samolotu odlatującego do Warszawy. Czasu miałam niewiele. Zaczęłam się więc szybko rozglądać za wejściem do sali odlotów. Zobaczyłam nr 51, który miał mnie zaprowadzić do celu. Ale w pewnej chwili zobaczyłam tych numerów więcej. Każdy wskazywał inny kierunek: w lewo, w prawo, w dół, w górę itd. Pogubiłam się w tym całkowicie, a może to tylko było zmęczenie po nieprzespanej nocy, co przyciemniło mój umysł. Popadłam w lekkie podniecenie. Pytałam więc i jedni mówili mi, że trzeba zjechać w dół. Na dole usłyszałam, że trzeba wjechać do góry. I tak w kółko biegałam góra - dół i z powrotem. Już nic nie rozumiałam i nie wiedziałam gdzie jestem. Zjechałam kolejny raz na dół i zobaczyłam dwóch celników stojących przy wyjściu, których wcześniej nie widziałam. Ponowiłam pytanie o lot do Warszawy. Spojrzeli na mnie i niemal jednocześnie krzyknęli: „to nie tu, to na górze, szybko, bo samolot za chwilę odlatuje!” Wyjechałam schodami kolejny raz na górę. Stanęłam i znowu to samo. Wszystkie numery wirowały mi w głowie. Przecież nic się nie zmieniło. Byłam zrozpaczona. Perspektywa siedzenia na lotnisku kolejną dobę nie napawała mnie entuzjazmem. Nie mogłam już uspokoić swoich rozkołatanych nerwów. Nie przyszło mi nawet na myśl, że miałam zapewnioną opiekę Baby. Skąd więc te emocje? Tak stojąc bezradnie - poddałam się. Baba nie opuścił mnie. Idąc w moim kierunku, wolnym krokiem zbliżał się młody mężczyzna. Kiedy był już przy mnie, naiwnie zapytałam go czy jest Polakiem. Nie, Niemcem usłyszałam odpowiedź. Nie mogę znaleźć wyjścia do sali odlotów w kierunku Warszawy - wyszeptałam. I wówczas jak echo usłyszałam: „Jadę do Warszawy!” Nie było czasu na roztkliwianie się. W tej samej sekundzie, tam gdzie staliśmy nadjechała kolejka. Drzwi przed nami rozsunęły się i wpadliśmy do wnętrza. Na drugim przystanku wysiedliśmy. Zdążyłam na samolot. Powoli zaczęły wracać wspomnienia, przecież cały czas w Indiach czułam opiekę Baby. I tu też mnie nie opuścił. To ostatnie spojrzenie dane mi na drogę mówiło: „zaufaj Mi”. Dopiero teraz to zrozumiałam. To była dla mnie bardzo dobra lekcja. Być może celowo przez Babę zaplanowana. To był kolejny test na moją wiarę i zaufanie. Za wszystkie lekcje, których doświadczyłam, z całego serca dziękuję Ci Baba.

          Do Warszawy zbliżałam się w ogromnej mgle. Żadnej widoczności. Ten czas znowu wydał mi się nieskończenie długi, zanim wydostaliśmy się z tej matni. Ale czego się bać. Baba był cały czas z nami.

Om Sai Ram.

Józefa Kurek

powrót do spisu treści numeru 25 - styczeń-luty 2005


[1] W styczniu 1998 roku spotkałam w aśramie Sathya Sai podobnie wyglądających ludzi. Zaprzyjaźnieni z nami wielbiciele Sai wytłumaczyli nam, że są to pielgrzymi, którzy na okres pielgrzymki ubierają czarne, skromne szaty i cały czas poświęcają się modlitwie. Kiedy okres pielgrzymki się kończy, wracają do normalnych zajęć i noszą już zwykłe ubrania.

E.G.

 

Stwórz darmową stronę używając Yola.