Zdarzenie,
które zmieniło bieg mojego życia przypadło na październik 1965 r., kiedy miałem
dwadzieścia lat. Było to moje pierwsze spotkanie z Bhagawanem Śri Sathya Sai
Babą w Prasanthi Nilayam w Puttaparthi. Studiowałem wtedy w University College of Engineering w
Bangalore na przedostatnim roku pięcioletniego kursu. Do wyjazdu do Puttaparthi
przekonał mnie szanowany w Karnatace [stan, którego stolicą jest Bangalore] nauczyciel, Narayana Bhatt. Jego
uczniowie nazywali go pieszczotliwie 'Anna', co znaczy starszy brat. Zanim
spotkałem Annę słyszałem już o Sai Babie z Puttaparthi od innych osób, ale większość
z tego było zajadłą krytyką Sai Baby. Dlatego mój stosunek do Niego był
naznaczony niewiarą i kpiną.
We
wrześniu 1965 r. wraz z kilkoma kolegami z koledżu uczestniczyłem w
zainicjowanym przez Annę „Forum Myślicieli”. Głównym celem tego forum było
wpajanie młodzieży ideałów, dotyczyło to szczególnie studentów z Bangalore. W
comiesięcznych spotkaniach regularnie uczestniczyło około trzydziestu studentów.
Wystąpienia Anny były zawsze bardzo inspirujące, a tego dnia mówił o
powszechnym wówczas scenariuszu narodowej przyszłości i roli młodzieży w
procesie odradzania narodu. Jego wykład zrobił na mnie duże wrażenie. Miał
proste i zrozumiałe podejście do tego tematu. Mówił o inspirujących przykładach
Swamiego Wiwekanandy i Mahatmy Gandhiego. Z wielkim szacunkiem wyrażał się o
Sai Babie z Puttaparthi. Buntownicza i sceptyczna strona mojej osobowości nie
mogła zgodzić się z tym, co powiedział o Sai Babie. Przerwałem mu w środku
wystąpienia i zadałem kilka pytań dotyczących Sai Baby. Anna nie oburzył się na
to wtrącenie i bardzo cierpliwie odpowiedział na pytania. Ale to mnie nie
przekonało, więc wypowiedziałem kilka kąśliwych uwag o Sai Babie, stwierdzając,
że jako student nauk ścisłych nie mogę zgodzić się z tym, co mówił o cudach Sai
Baby. Mnie w oczywisty sposób poniosły emocje, ale on zachował spokój. Anna
zadał mi pytanie: „Czy widziałeś Sai Babę?” „Nie” – odparłem. Intonacją i
sposobem odpowiedzi dałem jasno do zrozumienia, że nie jestem zainteresowany
spotkaniem z Sai Babą. Znów spytał: „Czy czytałeś jakieś książki Sai Baby?”
„Nie.” „Czy czytałeś coś o Sai Babie?” „Nie” – odpowiadałem. „Czy słyszałeś coś
o Sai Babie od Jego wielbicieli?” „Nie. Chyba pan jest pierwszą taką osobą.”
Moja awersja dla wielbicieli Sai Baby jawnie przebijała z tej odpowiedzi. Anna
uśmiechnął się i spytał: „Czy możesz się przedstawić?” „Narasimhamurthy” – odpowiedziałem
od niechcenia. Anna wtedy stwierdził: „Narasimhamurthy, powiadasz, że
studiujesz nauki ścisłe. Nie widziałeś Sai Baby, ani nie czytałeś nic o Nim.
Nie słyszałeś nic o Nim od Jego wyznawców czy wielbicieli. Najwyraźniej
wszystko, co o Nim wiesz, usłyszałeś od Jego krytyków. Czy więc twój osąd jest
naukowy?” W jego głosie nie było ani emocji, ani sarkazmu. W rzeczywistości
stwierdzenie to było pełne uczucia i miłości. Zostałem całkowicie rozbrojony i
nie wiedziałem, jak mam odpowiedzieć na jego pytanie. Ale moje zażenowanie
wyraźnie nie odpowiadało Annie więc, nie czekając na odpowiedź, ciągnął dalej.
„Uważam, że powinieneś osobiście spotkać się z Sai Babą, a potem wyrobić sobie
o Nim zdanie.” W jego głosie nie było śladu tryumfu. Wręcz przeciwnie, odniosłem
wrażenie, że czuł się nieswojo wobec mojego kłopotliwego położenia. Powiedział
jeszcze: „Podoba mi się twoja szczerość i bezpośredniość. Jeśli masz czas,
chętnie z tobą porozmawiam po spotkaniu.” „Tak, proszę pana. Dziękuję” –
powiedziałem z ulgą. Niedługo po tym spotkanie dobiegło końca.
Później
Anna rozmawiał na osobności ze mną i z dwoma moimi kolegami z roku. Z głębokim
zrozumieniem odpowiedział na wszystkie nasze pytania. Dyskusja trwała blisko dwie
godziny i, muszę przyznać, na koniec poczułem się kompletnie zwyciężony przez
Annę. Nie mogłem uwolnić się od sceptycyzmu co do Sai Baby, jednakże
zapragnąłem pojechać na spotkanie z Nim do Puttaparthi. Na koniec Anna
powiedział: „W przyszłym miesiącu jadę do Puttaparthi. Jeśli ci to odpowiada,
możesz jechać ze mną.” Bardzo chętnie przyjąłem tę propozycję. W ten sposób w
moim sercu zrodziło się pragnienie spotkania z Sai Babą i wzrastało dzień po
dniu.
W niespełna
miesiąc później odwiedziłem Puttaparthi i miałem Darśan Sai Baby. Wezwał mnie na osobistą audiencję. Stanąłem przed
Nim w pełnej wibracji atmosferze Jego pokoju. Jego przepełniony miłością
uśmiech poruszył najdelikatniejsze zakamarki mojego serca. Patrzył na mnie tak,
jak gdyby znał mnie całe wieki. Podobne uczucie wezbrało też we mnie.
Powiedział: „Przyszedłeś tu późno, ponieważ słuchałeś złych rzeczy mówionych
przez innych. Nie szkodzi. Masz niestrawność. Nie w żołądku, ale w głowie!”
Uśmiechnął się serdecznie i mówił dalej: „Za bardzo przejmujesz się swoją
przyszłością. Nie martw się. Twoja przyszłość jest bezpieczna i pewna w rękach
Swamiego.” Byłem obezwładniony Jego miłością i troską a trafność Jego
stwierdzeń odebrała mi mowę. Nie potrafiłem wydukać ani słowa. W ten sposób Sai
Baba stał się moim Swamim, Boskim Mistrzem.
Wyjaśnię,
co Swami rozumiał przez niestrawność w mojej głowie. Moi rodzice byli bardzo
religijni. Jeszcze dziś bardzo dobrze pamiętam pudźę Satja Narajana odprawianą corocznie w naszym domu w okresie,
gdy chodziłem do szkoły podstawowej. Była odprawiana z wielką pobożnością, a
nie zwyczajnie jak rytuał. Aktywnie i z zapałem uczestniczyłem w przygotowaniach
do pudźy, a później siedziałem obok rodziców
podczas całego obrządku. Po pudźy, w
naszym domu karmiono każdorazowo co najmniej sto osób. Rodzice zachęcali mnie
do chodzenia do świątyń w dni świąteczne i do wysłuchiwania Hari kath, opowiadań o Bogu. W czasie
tygodniowych obchodów świąt Śri Rama Nawami codziennie z wielkim entuzjazmem
słuchałem Hari kath, a moje serce
wibrowało głębokim uczuciem oddania odpowiadając na historie z życia wielkich
wielbicieli. Te intensywne uczucia sprawiały, że owe historie i pieśni
natychmiast utrwalały się w mojej pamięci. Moja matka wielokrotnie prosiła
mnie, bym śpiewał pieśni, których się w ten sposób nauczyłem i z przyjemnością
ich słuchała. Wiara w Boga i dobroć wobec bliźnich są znamienne dla mojej świątobliwej
matki. Jestem dumny, będąc synem matki, która ucieleśnia prawdziwą hinduską
kobiecość. Jednak kiedy nieco dorosłem i poszedłem do średniej szkoły, ta
jedwabna nić miłości do Boga, obecna dotąd w moim sercu, została gdzieś
przerwana i przestałem chodzić do świątyń i uczestniczyć w religijnych uroczystościach.
A jeśli nawet uczestniczyłem, robiłem to z pewnym przymusem i traktowałem jako
pusty rytuał. Prawdopodobnie jedną z ważnych przyczyn całkowitego zapomnienia o
Bogu było to, że wszędzie darzono mnie zbyt dużą uwagą i podziwem z powodu
bystrości umysłu i fotograficznej pamięci, a także to, że kształciłem się w
oświatowej placówce gdzie system edukacji kompletnie pozbawiony był aspektów
duchowych i moralnych.
Gdy
opuściłem tę szkołę i zacząłem studiować w Koledżu Inżynierii (Engineering College) w Bangalore,
uległem wpływowi filozofii marksistowskiej, która wśród studentów i nauczycieli
stała się wtedy pasją u niektórych i modą u innych. Powinienem dodać, że
spontaniczna sympatia do biednych ludzi, jaką odziedziczyłem po matce, była
przyczyną moich marksistowskich skłonności. Powierzchowne zapoznanie się z
pracami Karola Marksa i Lenina uczyniło ze mnie napuszonego ateistę. Czerpałem
dumę i radość z odkrywania osób wierzących wśród moich kolegów i przyjaciół i
wciągania ich w dyskusje dotyczące istnienie Boga.
Życie
upływało mi gładko przez prawie dwa lata na przeżywaniu tej świeżo odkrytej radości
opartej na młodzieńczej intelektualnej arogancji, na propagowaniu utopijnego
ideału nowego świata wolnego od wszystkich rodzajów nierówności. Ale Bóg, do
którego szczerze modliłem się w dzieciństwie, nie zapomniał o mnie i nie
porzucił mnie mimo, że stałem się ateistą. Modlitwy mojej matki mogły być
dodatkowym powodem tego, że Bóg wybaczył mi błędy. Wysłał dwa swoje
najstraszniejsze ogary, by mnie upolowały i przyniosły do Niego. Jednym z nich
był strach przed śmiercią, jaki nagle mnie owładnął, a drugi to tajemnica życia
w tym zagadkowym wszechświecie. Oba stały się moimi obsesjami. Nawet na chwilę
nie potrafiłem usunąć ich z moich myśli. Straciłem cały zapał do życia i
spędzałem wiele nieprzespanych nocy. Nie miałem nikogo, komu mógłbym się
zwierzyć. Kiedy o swoich problemach opowiedziałem dyrektorowi koledżu, gdzie
studiowałem, bez ceregieli umówił mnie z dyrektorem Instytutu Zdrowia Psychicznego, który był jego dobrym
znajomym. Ale ja byłem pewien, że nic złego nie dzieje się z moim umysłem;
dziwiło mnie wręcz dlaczego innych nie prześladują te problemy i jak mogą spać
w obliczu tych nieugiętych realiów życia.
Przez
prawie trzy miesiące wiodłem życie pełne umysłowego zamętu i udręki. Moje życie
stało się bardzo nieuporządkowane i niezdyscyplinowane, a uczestniczenie w
zajęciach na uczelni – bardzo nieregularne. Rodzice byli daleko, w mieście
odległym o czterdzieści mil od Bangalore, gdzie mieszkałem w uniwersyteckim
akademiku związanym z koledżem. Moje głębokie przywiązanie do rodziców kazało mi ukrywać przed nimi to moje
cierpienie. Moje męczarnie pogłębiał fakt, że nie było już Boga, do którego
mógłbym się modlić. Ale miłosierny Bóg nie czekał na moje modlitwy. Na ratunek
z tego beznadziejnego stanu wysłał jednego ze swoich aniołów, w postaci kolegi
z roku.
Miał
na imię Madhav, a pierwszy raz spotkałem go jeszcze w szkole średniej w
sąsiednim mieście. Byłem tam jako przedstawiciel naszej szkoły na międzyszkolnej
debacie. Madhav reprezentował swoją szkołę. Spotkaliśmy się jako uczniowie w
podobnych rolach jeszcze dwukrotnie w różnych miastach. Znaleźliśmy się w tym
samym koledżu, ale przez dwa pierwsze lata studiów nie przyjaźniliśmy się. Nie
mieliśmy wspólnej płaszczyzny ideologicznej. On był zagorzałym wyznawcą Śri
Ramakriszny i Swamiego Wiwekanandy. W tamtym czasie gardziłem ludźmi wierzącymi.
Madhav i ja mieszkaliśmy w tym samym akademiku, trzy pokoje od siebie. Z powodu
wewnętrznego zamętu prowadziłem się wtedy bardzo nieporządnie. Moje książki, ubrania i inne rzeczy osobiste
leżały w nieładzie porozrzucane po pokoju, który dzieliłem z dwoma innymi współmieszkańcami.
Pewnego
wieczora, kiedy wstałem po długiej drzemce, z zaskoczeniem stwierdziłem, że
pokój jest uporządkowany i czysty. Moi współmieszkańcy tego nie zrobili ani nie
wiedzieli, kto to zrobił. Następnego dnia zdarzyło się to samo. Trzeciego dnia
postanowiłem sprawdzić, kto jest moim dobroczyńcą. Położyłem się na łóżku
udając, że śpię i czekałem. Po około pół godzinie wszedł Madhav. Wysprzątał
pokój, poukładał książki i ubrania, po czym wyszedł. Nie mogłem zrozumieć jego
intencji. Tego samego wieczora poszedłem do jego pokoju i rzuciłem: „Dlaczego
to zrobiłeś?” On tylko się uśmiechnął i rzekł: „Lubię cię i chętnie to dla
ciebie robię. To wszystko.” Jego serdeczna postawa była bardzo kojąca dla
mojego skołatanego serca. Od tego dnia zaczęła się rozwijać nasza przyjaźń.
Spędziliśmy
mnóstwo czasu na dyskusjach i sporach na temat naszych ideologii, nie
znajdując, jak się zdawało, żadnych wspólnych obszarów. Jednak pewna rzecz była
w nas wspólna – naturalne współczucie dla ludzi biednych i pokrzywdzonych.
Stopniowo wyjawiłem mu swoje wewnętrzne problemy i pomieszanie. Powiedział, że
są to oznaki prawdziwego duchowego aspiranta i że powinienem rozwinąć wiarę w
Boga. Gwałtownie przeciwstawiłem się jego uwadze i chciałem, by naukowo dowiódł
mi istnienia Boga. Nie udało mu się mnie przekonać, natomiast ja zbombardowałem
go ideami wielu zachodnich agnostyków, które poznałem. Zaskoczył mnie,
twierdząc, że modli się do Śri Ramakriszny o moje szczęście i pociechę dla
mnie.
Jednego
z wieczorów po kolacji wyszliśmy z akademika na spacer do pobliskiego parku
Cubbon. Nasze argumentacje za i przeciw istnieniu Boga ciągnęły się przez
prawie trzy godziny. Wreszcie wyczerpały się. Uznałem, że zachwiałem jego wiarą
w Boga i do jego umysłu też wkradł się niepokój. Na koniec powiedziałem:
„Przepraszam, za to, co ci zrobiłem. Cały ten racjonalizm nie przyniósł mi
szczęścia. Widziałem, że twoja wiara w Boga dawała ci szczęście i spokój, które
teraz zakłóciłem. Wierz mi, chcę wiedzieć, czy Bóg istnieje. A jeśli jest On
tak miłosierny, jak twierdzą wszyscy wierzący, nic nie stoi na przeszkodzie,
abym nabył wiarę nim wstanie nowy dzień.”
Było
po północy, gdy wróciliśmy do akademika. Poszedłem do swojego pokoju i zapaliłem
lampę stołową. Na stole leżał magazyn, który Madhav zostawił, kiedy
wychodziliśmy na spacer. Okładkę czasopisma zdobił piękny obraz Jezusa
Chrystusa. W moim sercu zaczęły wzbierać dziwne uczucia. Nagle załamałem się i
gorzko zapłakałem. Ze łzami spływającymi z oczu wyłączyłem lampę i położyłem
się. Z mojego rozbitego serca wydobyła się zaskakująca modlitwa: „O Boże, jeśli
naprawdę istniejesz, jeśli jesteś tak litościwy jak utrzymują Twoi wielbiciele,
okaż mi swoją dobroć i obdarz wiarą.”
Nie wiem jak
długo płakałem w łóżku, zanim nie zmorzył mnie sen. Gdy wstałem późnym ranem,
stała się rzecz niewiarygodna. Wierzyłem w Boga. Trzymiesięczna umysłowa udręka
skończyła się darem wiary pochodzącym od Wszechłaskawego. Pobiegłem do Madhava
i opowiedziałem mu o wszystkim. Jego twarz zajaśniała radością; objął mnie i
tańczył. Był to dzień wielkiego świętowania dla nas obu. Odtąd nasza przyjaźń
nabrała nowego wymiaru.
Ponieważ
wykazałem zainteresowanie literaturą Ramakriszny i Wiwekanandy, Madhav dał mi
kilka książek. Jedną z pierwszych, jaką przeczytałem, była Dźńana joga Swamiego Wiwekanandy. Ugasiła ona moje pragnienie
poznania tajemnicy śmierci i zagadki stworzenia. Później studiowałem życie Śri
Ramakriszny, co zaspokoiło głód mojego serca, aby być z Bogiem. Ale nie mogłem
pogodzić się z ideą awatara, Boga przychodzącego na ziemię w ludzkiej postaci.
Owszem, mogą być ludzie Boga, nazwijcie ich świętymi, prorokami czy mesjaszami.
Ale jak Bóg, nieodgadniona i nieskończona Moc podtrzymująca wszechświat, miałby
urodzić się na naszej maleńkiej ziemi, która jest ledwie kropką w tym rozległym
wszechświecie. Oczywiście, modliłem się do Boga o odpowiedź.
Madhav
i ja odwiedziliśmy aśram Śri Ramakriszny
w Bangalore. Braliśmy tam udział w modlitwach i rozmawialiśmy z mnichami.
Madhav zwierzył mi się, że pragnie pójść do zakonu i zostać mnichem w tym aśramie po ukończeniu nauki. Sam nie
podjąłem jeszcze decyzji o swojej przyszłości. Chociaż moje duchowe
poszukiwania znalazły finał w Ramakrisznie i Wiwekanandzie, trudno mi było
otrząsnąć się z politycznego idealizmu nabytego poprzez Marksa i Lenina.
Znalazłem również nowego politycznego idola w postaci Mahatmy Gandhiego.
Ponadto myślałem też jak mógłbym pomóc moim rodzicom w niesieniu ciężaru, jakim
jest duża rodzina z jedenaściorgiem dzieci, które trzeba jeszcze wychować i
wykształcić. Oczywiście, znajdowałem nowe siły w modlitwach do Boga, które
tłumiły turbulencje mojego niespokojnego umysłu – przynajmniej czasowo. Ale
obawy o moją przyszłość pozostały, pomimo, że moje zbliżenie do Śri Ramakriszny
wzmagało się dzień po dniu.
Kilka
miesięcy później, jeden z moich krewnych zaprosił mnie na swoją farmę na
przedmieściach Bangalore. Po obiedzie poszedłem sam, z książką Śri Ramakriszny
w ręce, na spacer po gaju palm kokosowych. Był piękny dzień z bezchmurnym
niebem i bardzo łagodnym wiatrem. Usiadłem pod palmą i otworzyłem książkę na
przypadkowej stronie. Było tam piękne zdjęcie Śri Ramakriszny o twarzy
jaśniejącej dobrocią. Płakałem jak dziecko patrząc na jego twarz i modliłem się:
„O współczujący Mistrzu, byłeś na tej ziemi przed stu laty, by pokierować
zagubionymi dziećmi, jak my dryfującymi po oceanie samsary, a kogóż mamy teraz? Bez ciebie jesteśmy sierotami. Bądź
tak dobry, weź nas za ręce i poprowadź do siebie.” Taka modlitwa rozbrzmiewała
w moim sercu bez przerwy przez kilka dni. Było to w sierpniu 1965 r. Potem
zdarzenia nabrały tempa.
We
wrześniu miałem spotkanie w Bangalore z Anną, który nakłonił mnie, abym
pojechał do Puttaparthi, zobaczyć się z Bhagawanem Śri Sathya Sai Babą. Madhav,
dowiedziawszy się o tym, że skłaniam się ku Sai Babie, próbował odwieść mnie od
wyjazdu do Puttaparthi mówiąc, że Śri Ramakriszna ostrzegał szczerych
poszukiwaczy duchowych przed ludźmi cudów. Zwykle ci, co dokonują cudów, są
upadłymi sadhakami lub joginami,
zwiedzionymi przez siddhi [jogiczne
moce] i tajemne moce, tymi co zeszli ze świętej drogi, by dążyć do zdobycia
sławy, przyjemności i bogactwa. Próbowałem przekonać Madhava do spotkania z
Anną i do lepszego poznania Sai Baby. On jednak odmówił. Gdy wspomniałem Annie
o ostrzeżeniu Śri Ramakriszny przed ludźmi cudów, on uśmiechnął się i zauważył,
że to co powiedział Śri Ramakriszna jest w pełni prawdziwe w stosunku do
joginów i sadhaków, którzy nie
osiągnęli celu.