numer 23 - wrzesień - październik 2004

Przemiana

     Jest to zapis wystąpienia Śri B.N. Narasimhamurthiego, kierownika akademika Śri Sathya Sai w Brindawanie, w radiu Sai Global Harmony, wydrukowany w dwóch kolejnych numerach Heart to Heart w październiku 2003 r. Narasimhamurthy jest doskonałym mówcą, a przede wszystkim gorącym wielbicielem Bhagawana. Służył Mu w Jego instytucjach oświatowych przez ostatnie trzy dekady.

       Zdarzenie, które zmieniło bieg mojego życia przypadło na październik 1965 r., kiedy miałem dwadzieścia lat. Było to moje pierwsze spotkanie z Bhagawanem Śri Sathya Sai Babą w Prasanthi Nilayam w Puttaparthi. Studiowałem wtedy w University College of Engineering w Bangalore na przedostatnim roku pięcioletniego kursu. Do wyjazdu do Puttaparthi przekonał mnie szanowany w Karnatace [stan, którego stolicą jest Bangalore] nauczyciel, Narayana Bhatt. Jego uczniowie nazywali go pieszczotliwie 'Anna', co znaczy starszy brat. Zanim spotkałem Annę słyszałem już o Sai Babie z Puttaparthi od innych osób, ale większość z tego było zajadłą krytyką Sai Baby. Dlatego mój stosunek do Niego był naznaczony niewiarą i kpiną.

          We wrześniu 1965 r. wraz z kilkoma kolegami z koledżu uczestniczyłem w zainicjowanym przez Annę „Forum Myślicieli”. Głównym celem tego forum było wpajanie młodzieży ideałów, dotyczyło to szczególnie studentów z Bangalore. W comiesięcznych spotkaniach regularnie uczestniczyło około trzydziestu studentów. Wystąpienia Anny były zawsze bardzo inspirujące, a tego dnia mówił o powszechnym wówczas scenariuszu narodowej przyszłości i roli młodzieży w procesie odradzania narodu. Jego wykład zrobił na mnie duże wrażenie. Miał proste i zrozumiałe podejście do tego tematu. Mówił o inspirujących przykładach Swamiego Wiwekanandy i Mahatmy Gandhiego. Z wielkim szacunkiem wyrażał się o Sai Babie z Puttaparthi. Buntownicza i sceptyczna strona mojej osobowości nie mogła zgodzić się z tym, co powiedział o Sai Babie. Przerwałem mu w środku wystąpienia i zadałem kilka pytań dotyczących Sai Baby. Anna nie oburzył się na to wtrącenie i bardzo cierpliwie odpowiedział na pytania. Ale to mnie nie przekonało, więc wypowiedziałem kilka kąśliwych uwag o Sai Babie, stwierdzając, że jako student nauk ścisłych nie mogę zgodzić się z tym, co mówił o cudach Sai Baby. Mnie w oczywisty sposób poniosły emocje, ale on zachował spokój. Anna zadał mi pytanie: „Czy widziałeś Sai Babę?” „Nie” – odparłem. Intonacją i sposobem odpowiedzi dałem jasno do zrozumienia, że nie jestem zainteresowany spotkaniem z Sai Babą. Znów spytał: „Czy czytałeś jakieś książki Sai Baby?” „Nie.” „Czy czytałeś coś o Sai Babie?” „Nie” – odpowiadałem. „Czy słyszałeś coś o Sai Babie od Jego wielbicieli?” „Nie. Chyba pan jest pierwszą taką osobą.” Moja awersja dla wielbicieli Sai Baby jawnie przebijała z tej odpowiedzi. Anna uśmiechnął się i spytał: „Czy możesz się przedstawić?” „Narasimhamurthy” – odpowiedziałem od niechcenia. Anna wtedy stwierdził: „Narasimhamurthy, powiadasz, że studiujesz nauki ścisłe. Nie widziałeś Sai Baby, ani nie czytałeś nic o Nim. Nie słyszałeś nic o Nim od Jego wyznawców czy wielbicieli. Najwyraźniej wszystko, co o Nim wiesz, usłyszałeś od Jego krytyków. Czy więc twój osąd jest naukowy?” W jego głosie nie było ani emocji, ani sarkazmu. W rzeczywistości stwierdzenie to było pełne uczucia i miłości. Zostałem całkowicie rozbrojony i nie wiedziałem, jak mam odpowiedzieć na jego pytanie. Ale moje zażenowanie wyraźnie nie odpowiadało Annie więc, nie czekając na odpowiedź, ciągnął dalej. „Uważam, że powinieneś osobiście spotkać się z Sai Babą, a potem wyrobić sobie o Nim zdanie.” W jego głosie nie było śladu tryumfu. Wręcz przeciwnie, odniosłem wrażenie, że czuł się nieswojo wobec mojego kłopotliwego położenia. Powiedział jeszcze: „Podoba mi się twoja szczerość i bezpośredniość. Jeśli masz czas, chętnie z tobą porozmawiam po spotkaniu.” „Tak, proszę pana. Dziękuję” – powiedziałem z ulgą. Niedługo po tym spotkanie dobiegło końca.

          Później Anna rozmawiał na osobności ze mną i z dwoma moimi kolegami z roku. Z głębokim zrozumieniem odpowiedział na wszystkie nasze pytania. Dyskusja trwała blisko dwie godziny i, muszę przyznać, na koniec poczułem się kompletnie zwyciężony przez Annę. Nie mogłem uwolnić się od sceptycyzmu co do Sai Baby, jednakże zapragnąłem pojechać na spotkanie z Nim do Puttaparthi. Na koniec Anna powiedział: „W przyszłym miesiącu jadę do Puttaparthi. Jeśli ci to odpowiada, możesz jechać ze mną.” Bardzo chętnie przyjąłem tę propozycję. W ten sposób w moim sercu zrodziło się pragnienie spotkania z Sai Babą i wzrastało dzień po dniu.

W niespełna miesiąc później odwiedziłem Puttaparthi i miałem Darśan Sai Baby. Wezwał mnie na osobistą audiencję. Stanąłem przed Nim w pełnej wibracji atmosferze Jego pokoju. Jego przepełniony miłością uśmiech poruszył najdelikatniejsze zakamarki mojego serca. Patrzył na mnie tak, jak gdyby znał mnie całe wieki. Podobne uczucie wezbrało też we mnie. Powiedział: „Przyszedłeś tu późno, ponieważ słuchałeś złych rzeczy mówionych przez innych. Nie szkodzi. Masz niestrawność. Nie w żołądku, ale w głowie!” Uśmiechnął się serdecznie i mówił dalej: „Za bardzo przejmujesz się swoją przyszłością. Nie martw się. Twoja przyszłość jest bezpieczna i pewna w rękach Swamiego.” Byłem obezwładniony Jego miłością i troską a trafność Jego stwierdzeń odebrała mi mowę. Nie potrafiłem wydukać ani słowa. W ten sposób Sai Baba stał się moim Swamim, Boskim Mistrzem.

          Wyjaśnię, co Swami rozumiał przez niestrawność w mojej głowie. Moi rodzice byli bardzo religijni. Jeszcze dziś bardzo dobrze pamiętam pudźę Satja Narajana odprawianą corocznie w naszym domu w okresie, gdy chodziłem do szkoły podstawowej. Była odprawiana z wielką pobożnością, a nie zwyczajnie jak rytuał. Aktywnie i z zapałem uczestniczyłem w przygotowaniach do pudźy, a później siedziałem obok rodziców podczas całego obrządku. Po pudźy, w naszym domu karmiono każdorazowo co najmniej sto osób. Rodzice zachęcali mnie do chodzenia do świątyń w dni świąteczne i do wysłuchiwania Hari kath, opowiadań o Bogu. W czasie tygodniowych obchodów świąt Śri Rama Nawami codziennie z wielkim entuzjazmem słuchałem Hari kath, a moje serce wibrowało głębokim uczuciem oddania odpowiadając na historie z życia wielkich wielbicieli. Te intensywne uczucia sprawiały, że owe historie i pieśni natychmiast utrwalały się w mojej pamięci. Moja matka wielokrotnie prosiła mnie, bym śpiewał pieśni, których się w ten sposób nauczyłem i z przyjemnością ich słuchała. Wiara w Boga i dobroć wobec bliźnich są znamienne dla mojej świątobliwej matki. Jestem dumny, będąc synem matki, która ucieleśnia prawdziwą hinduską kobiecość. Jednak kiedy nieco dorosłem i poszedłem do średniej szkoły, ta jedwabna nić miłości do Boga, obecna dotąd w moim sercu, została gdzieś przerwana i przestałem chodzić do świątyń i uczestniczyć w religijnych uroczystościach. A jeśli nawet uczestniczyłem, robiłem to z pewnym przymusem i traktowałem jako pusty rytuał. Prawdopodobnie jedną z ważnych przyczyn całkowitego zapomnienia o Bogu było to, że wszędzie darzono mnie zbyt dużą uwagą i podziwem z powodu bystrości umysłu i fotograficznej pamięci, a także to, że kształciłem się w oświatowej placówce gdzie system edukacji kompletnie pozbawiony był aspektów duchowych i moralnych.

          Gdy opuściłem tę szkołę i zacząłem studiować w Koledżu Inżynierii (Engineering College) w Bangalore, uległem wpływowi filozofii marksistowskiej, która wśród studentów i nauczycieli stała się wtedy pasją u niektórych i modą u innych. Powinienem dodać, że spontaniczna sympatia do biednych ludzi, jaką odziedziczyłem po matce, była przyczyną moich marksistowskich skłonności. Powierzchowne zapoznanie się z pracami Karola Marksa i Lenina uczyniło ze mnie napuszonego ateistę. Czerpałem dumę i radość z odkrywania osób wierzących wśród moich kolegów i przyjaciół i wciągania ich w dyskusje dotyczące istnienie Boga.

          Życie upływało mi gładko przez prawie dwa lata na przeżywaniu tej świeżo odkrytej radości opartej na młodzieńczej intelektualnej arogancji, na propagowaniu utopijnego ideału nowego świata wolnego od wszystkich rodzajów nierówności. Ale Bóg, do którego szczerze modliłem się w dzieciństwie, nie zapomniał o mnie i nie porzucił mnie mimo, że stałem się ateistą. Modlitwy mojej matki mogły być dodatkowym powodem tego, że Bóg wybaczył mi błędy. Wysłał dwa swoje najstraszniejsze ogary, by mnie upolowały i przyniosły do Niego. Jednym z nich był strach przed śmiercią, jaki nagle mnie owładnął, a drugi to tajemnica życia w tym zagadkowym wszechświecie. Oba stały się moimi obsesjami. Nawet na chwilę nie potrafiłem usunąć ich z moich myśli. Straciłem cały zapał do życia i spędzałem wiele nieprzespanych nocy. Nie miałem nikogo, komu mógłbym się zwierzyć. Kiedy o swoich problemach opowiedziałem dyrektorowi koledżu, gdzie studiowałem, bez ceregieli umówił mnie z dyrektorem Instytutu Zdrowia Psychicznego, który był jego dobrym znajomym. Ale ja byłem pewien, że nic złego nie dzieje się z moim umysłem; dziwiło mnie wręcz dlaczego innych nie prześladują te problemy i jak mogą spać w obliczu tych nieugiętych realiów życia.

          Przez prawie trzy miesiące wiodłem życie pełne umysłowego zamętu i udręki. Moje życie stało się bardzo nieuporządkowane i niezdyscyplinowane, a uczestniczenie w zajęciach na uczelni – bardzo nieregularne. Rodzice byli daleko, w mieście odległym o czterdzieści mil od Bangalore, gdzie mieszkałem w uniwersyteckim akademiku związanym z koledżem. Moje głębokie przywiązanie do rodziców  kazało mi ukrywać przed nimi to moje cierpienie. Moje męczarnie pogłębiał fakt, że nie było już Boga, do którego mógłbym się modlić. Ale miłosierny Bóg nie czekał na moje modlitwy. Na ratunek z tego beznadziejnego stanu wysłał jednego ze swoich aniołów, w postaci kolegi z roku.

          Miał na imię Madhav, a pierwszy raz spotkałem go jeszcze w szkole średniej w sąsiednim mieście. Byłem tam jako przedstawiciel naszej szkoły na międzyszkolnej debacie. Madhav reprezentował swoją szkołę. Spotkaliśmy się jako uczniowie w podobnych rolach jeszcze dwukrotnie w różnych miastach. Znaleźliśmy się w tym samym koledżu, ale przez dwa pierwsze lata studiów nie przyjaźniliśmy się. Nie mieliśmy wspólnej płaszczyzny ideologicznej. On był zagorzałym wyznawcą Śri Ramakriszny i Swamiego Wiwekanandy. W tamtym czasie gardziłem ludźmi wierzącymi. Madhav i ja mieszkaliśmy w tym samym akademiku, trzy pokoje od siebie. Z powodu wewnętrznego zamętu prowadziłem się wtedy bardzo nieporządnie.  Moje książki, ubrania i inne rzeczy osobiste leżały w nieładzie porozrzucane po pokoju, który dzieliłem z dwoma innymi współmieszkańcami.

          Pewnego wieczora, kiedy wstałem po długiej drzemce, z zaskoczeniem stwierdziłem, że pokój jest uporządkowany i czysty. Moi współmieszkańcy tego nie zrobili ani nie wiedzieli, kto to zrobił. Następnego dnia zdarzyło się to samo. Trzeciego dnia postanowiłem sprawdzić, kto jest moim dobroczyńcą. Położyłem się na łóżku udając, że śpię i czekałem. Po około pół godzinie wszedł Madhav. Wysprzątał pokój, poukładał książki i ubrania, po czym wyszedł. Nie mogłem zrozumieć jego intencji. Tego samego wieczora poszedłem do jego pokoju i rzuciłem: „Dlaczego to zrobiłeś?” On tylko się uśmiechnął i rzekł: „Lubię cię i chętnie to dla ciebie robię. To wszystko.” Jego serdeczna postawa była bardzo kojąca dla mojego skołatanego serca. Od tego dnia zaczęła się rozwijać nasza przyjaźń.

          Spędziliśmy mnóstwo czasu na dyskusjach i sporach na temat naszych ideologii, nie znajdując, jak się zdawało, żadnych wspólnych obszarów. Jednak pewna rzecz była w nas wspólna – naturalne współczucie dla ludzi biednych i pokrzywdzonych. Stopniowo wyjawiłem mu swoje wewnętrzne problemy i pomieszanie. Powiedział, że są to oznaki prawdziwego duchowego aspiranta i że powinienem rozwinąć wiarę w Boga. Gwałtownie przeciwstawiłem się jego uwadze i chciałem, by naukowo dowiódł mi istnienia Boga. Nie udało mu się mnie przekonać, natomiast ja zbombardowałem go ideami wielu zachodnich agnostyków, które poznałem. Zaskoczył mnie, twierdząc, że modli się do Śri Ramakriszny o moje szczęście i pociechę dla mnie.

          Jednego z wieczorów po kolacji wyszliśmy z akademika na spacer do pobliskiego parku Cubbon. Nasze argumentacje za i przeciw istnieniu Boga ciągnęły się przez prawie trzy godziny. Wreszcie wyczerpały się. Uznałem, że zachwiałem jego wiarą w Boga i do jego umysłu też wkradł się niepokój. Na koniec powiedziałem: „Przepraszam, za to, co ci zrobiłem. Cały ten racjonalizm nie przyniósł mi szczęścia. Widziałem, że twoja wiara w Boga dawała ci szczęście i spokój, które teraz zakłóciłem. Wierz mi, chcę wiedzieć, czy Bóg istnieje. A jeśli jest On tak miłosierny, jak twierdzą wszyscy wierzący, nic nie stoi na przeszkodzie, abym nabył wiarę nim wstanie nowy dzień.”

          Było po północy, gdy wróciliśmy do akademika. Poszedłem do swojego pokoju i zapaliłem lampę stołową. Na stole leżał magazyn, który Madhav zostawił, kiedy wychodziliśmy na spacer. Okładkę czasopisma zdobił piękny obraz Jezusa Chrystusa. W moim sercu zaczęły wzbierać dziwne uczucia. Nagle załamałem się i gorzko zapłakałem. Ze łzami spływającymi z oczu wyłączyłem lampę i położyłem się. Z mojego rozbitego serca wydobyła się zaskakująca modlitwa: „O Boże, jeśli naprawdę istniejesz, jeśli jesteś tak litościwy jak utrzymują Twoi wielbiciele, okaż mi swoją dobroć i obdarz wiarą.”

Nie wiem jak długo płakałem w łóżku, zanim nie zmorzył mnie sen. Gdy wstałem późnym ranem, stała się rzecz niewiarygodna. Wierzyłem w Boga. Trzymiesięczna umysłowa udręka skończyła się darem wiary pochodzącym od Wszechłaskawego. Pobiegłem do Madhava i opowiedziałem mu o wszystkim. Jego twarz zajaśniała radością; objął mnie i tańczył. Był to dzień wielkiego świętowania dla nas obu. Odtąd nasza przyjaźń nabrała nowego wymiaru.

          Ponieważ wykazałem zainteresowanie literaturą Ramakriszny i Wiwekanandy, Madhav dał mi kilka książek. Jedną z pierwszych, jaką przeczytałem, była Dźńana joga Swamiego Wiwekanandy. Ugasiła ona moje pragnienie poznania tajemnicy śmierci i zagadki stworzenia. Później studiowałem życie Śri Ramakriszny, co zaspokoiło głód mojego serca, aby być z Bogiem. Ale nie mogłem pogodzić się z ideą awatara, Boga przychodzącego na ziemię w ludzkiej postaci. Owszem, mogą być ludzie Boga, nazwijcie ich świętymi, prorokami czy mesjaszami. Ale jak Bóg, nieodgadniona i nieskończona Moc podtrzymująca wszechświat, miałby urodzić się na naszej maleńkiej ziemi, która jest ledwie kropką w tym rozległym wszechświecie. Oczywiście, modliłem się do Boga o odpowiedź.

          Madhav i ja odwiedziliśmy aśram Śri Ramakriszny w Bangalore. Braliśmy tam udział w modlitwach i rozmawialiśmy z mnichami. Madhav zwierzył mi się, że pragnie pójść do zakonu i zostać mnichem w tym aśramie po ukończeniu nauki. Sam nie podjąłem jeszcze decyzji o swojej przyszłości. Chociaż moje duchowe poszukiwania znalazły finał w Ramakrisznie i Wiwekanandzie, trudno mi było otrząsnąć się z politycznego idealizmu nabytego poprzez Marksa i Lenina. Znalazłem również nowego politycznego idola w postaci Mahatmy Gandhiego. Ponadto myślałem też jak mógłbym pomóc moim rodzicom w niesieniu ciężaru, jakim jest duża rodzina z jedenaściorgiem dzieci, które trzeba jeszcze wychować i wykształcić. Oczywiście, znajdowałem nowe siły w modlitwach do Boga, które tłumiły turbulencje mojego niespokojnego umysłu – przynajmniej czasowo. Ale obawy o moją przyszłość pozostały, pomimo, że moje zbliżenie do Śri Ramakriszny wzmagało się dzień po dniu.

          Kilka miesięcy później, jeden z moich krewnych zaprosił mnie na swoją farmę na przedmieściach Bangalore. Po obiedzie poszedłem sam, z książką Śri Ramakriszny w ręce, na spacer po gaju palm kokosowych. Był piękny dzień z bezchmurnym niebem i bardzo łagodnym wiatrem. Usiadłem pod palmą i otworzyłem książkę na przypadkowej stronie. Było tam piękne zdjęcie Śri Ramakriszny o twarzy jaśniejącej dobrocią. Płakałem jak dziecko patrząc na jego twarz i modliłem się: „O współczujący Mistrzu, byłeś na tej ziemi przed stu laty, by pokierować zagubionymi dziećmi, jak my dryfującymi po oceanie samsary, a kogóż mamy teraz? Bez ciebie jesteśmy sierotami. Bądź tak dobry, weź nas za ręce i poprowadź do siebie.” Taka modlitwa rozbrzmiewała w moim sercu bez przerwy przez kilka dni. Było to w sierpniu 1965 r. Potem zdarzenia nabrały tempa.

          We wrześniu miałem spotkanie w Bangalore z Anną, który nakłonił mnie, abym pojechał do Puttaparthi, zobaczyć się z Bhagawanem Śri Sathya Sai Babą. Madhav, dowiedziawszy się o tym, że skłaniam się ku Sai Babie, próbował odwieść mnie od wyjazdu do Puttaparthi mówiąc, że Śri Ramakriszna ostrzegał szczerych poszukiwaczy duchowych przed ludźmi cudów. Zwykle ci, co dokonują cudów, są upadłymi sadhakami lub joginami, zwiedzionymi przez siddhi [jogiczne moce] i tajemne moce, tymi co zeszli ze świętej drogi, by dążyć do zdobycia sławy, przyjemności i bogactwa. Próbowałem przekonać Madhava do spotkania z Anną i do lepszego poznania Sai Baby. On jednak odmówił. Gdy wspomniałem Annie o ostrzeżeniu Śri Ramakriszny przed ludźmi cudów, on uśmiechnął się i zauważył, że to co powiedział Śri Ramakriszna jest w pełni prawdziwe w stosunku do joginów i sadhaków, którzy nie osiągnęli celu.    

Pan B.N. Narasimhamurthi podążający za Sathya Sai

Nie stosowało się jednak do Awatarów i Siddha Puruszów, którzy dokonują cudów mając na uwadze loka sangrahę czyli dobro świata i po to, by w sercach ludzi zasiać ziarna wiary. Czyż sam Śri Ramakriszna nie modlił się o darśan Śri Kriszny, który dokonywał zadziwiających cudów? Anna stwierdził, że Sai Baba jest Purna Awatarem takim jak Śri Kriszna.

          (Dokończenie nastąpi.)

[Z Heart to Heart, Oct. 1, 2003, tłum. KMB]

powrót do spisu treściu numeru 23 - wrzesień - październik 2004 

 

Stwórz darmową stronę używając Yola.