Z SERCA DO SERCA            numer 16 - lipiec-sierpień 2003

Dzieci z sierocińców Indii są największymi na świecie uzdrowicielami. Przedstawiają one najbardziej złożone psychologicznie możliwości uzdrawiania, bez zdobywania stopni czy uczęszczania na seminaria. Leczą one z siłą daleko większą niż jakiekolwiek lekarstwo, operacja, czy terapia. Ich siłą jest bezwarunkowa miłość, ukształtowana przez czyste serce i czystość brylantowej duszy.

W ten jasny, wiosenny poranek, udając się do sierocińca, byłam przygotowana na to, że ujrzę „wyrzutków społeczeństwa”. W porządku, zobaczyłam powykręcane ręce i nogi, powiększone, zdeformowane głowy, zdeformowane ciała i dysfunkcje. Nikt jednak nie przygotował mnie na niewiarygodne przeżycie. Z oczu i serc tych dzieci emanowało światło. Odczułam pokorę przed dzielnymi duszami, które reinkarnowały się w tych rozrzewniających ciałach i w tych trudniejszych, niż można sobie wyobrazić, warunkach.

ONE PROSZĄ O MIŁOŚĆ

Te dzieci nie proszą o nic, oprócz miłości (słyszałam, jak Swami mówił, że to wszystko, czego oczekuje od nas). Gdy ich ramiona wyciągnęły się do mnie, zapomniałam o ciałach, narodowości, wieku i płci. Byłam tylko świadoma niesamowitego bólu w moim sercu. Wywołując we mnie miłość Boga, dzieci, magicznie otworzyły i uleczyły moje serce. Nauczyły mnie tej podstawowej prawdy: jest tylko jeden sposób na otrzymanie bezwarunkowej Miłości – najpierw należy ją dać, aby nasze serca zostały otwarte na jej przyjęcie!

MAGICZNY OGRÓD

   Moje pierwsze „z serca do serca” nastąpiło, gdy spotkałam małego chłopca, którego przywieziono do sierocińca, po mojej ostatniej wizycie. Rozległa blizna z prawej strony mówiła, że wycierpiał już więcej niż wielu ludzi w ciągu całego życia. Chłopiec patrzył na mnie wyczekująco, gdy delikatnie pogłaskałam jego plecy. Gdy nie podniosłam go, rzucił się na materac, podciągnął nóżki pod brzuszek i owinął ręce wokół główki. Serce mi się krajało na widok tak oczywistego aktu zniechęcenia tej drobnej istotki. Nachyliłam się, wzięłam maleńkiego chłopca w ramiona. Razem wyszliśmy do Magicznego Ogrodu i Magicznego Drzewa.

Magiczny Ogród i Magiczne Drzewo znajdowały się w sąsiedztwie sierocińca. W ogrodzie stoi śliczny posąg Marii, matki Jezusa. Jest także kilka rzędów sadzonek i kilka chodników. Mała kamienna ławka i wielkie drzewo, ocieniające wejście do ogrodu, znajdują się poniżej. To miejsce nazwałam Magicznym Ogrodem i Magicznym Drzewem, ponieważ dzieci, które tutaj przychodziły, oczarowane były widokami, aromatami i dźwiękami; przebywając tu znajdowały spokój i radość.

Spokojnie kołysząc słodkie zawiniątko w mych ramionach i śpiewając mu, modliłam się do Boga całym sercem; „Proszę użycz przeze mnie Swojej miłości tej duszy i ukołysz ją w kokonie Miłości, by nigdy już nie czuła się zawiedziona i nieszczęśliwa”. Gdy modliłam się i śpiewałam, skurcze ustały i zrozumiałam, że wiele dzieci, podobnych do niego, nigdy nie trzymano w ramionach, nie kołysano i nie śpiewano im piosenek. Kiedy wróciliśmy do jego łóżeczka, usiadł, wystawił nóżki przez pręty i szczęśliwy kołysał się, wspominając naszą wizytę w Magicznym Ogrodzie.

Następna wizyta była bardziej ryzykowna. Chociaż chłopczyk nie mówił, mógł swobodnie chodzić. Gdy jednak delikatnie postawiłam go na ziemi w Magicznym Ogrodzie, stał się bardzo bojaźliwy. Stał, jak posąg, spokojnie wchodząc w kontakt ze światłem i energiami, których ja nie odbierałam. Ręce chwytały, manipulowały różnymi energiami, wkładając je do ust, w celu spróbowania, podczas gdy stopy, jak sadzonki, tkwiły w jednym miejscu.

Po chwili ująwszy jego maleńką rączkę, bezpiecznie pociągnęłam go w kierunku sadzonek, a on posłusznie poszedł za mną. Przyglądając się uważnie, jak głaskałam liście, naśladował moje ruchy. Następnie instynktownie, wyczuwając odkrycie, wziął się za doświadczenie i szło mu jak po maśle. Trzymając mnie za jeden palec, poruszał się między rzędami sadzonek, bawiąc się z roślinami, jak ze starymi przyjaciółmi. Wreszcie, trochę zmęczony, pochylił się, pogładził delikatnie ziemię u swych stóp i przyłożył do niej swój policzek.

Gdy w ciągu następnych tygodni odwiedzaliśmy Magiczny Ogród, wędrował po ogrodzie, puszczając na pewien czas, mój palec. Jego niewidzialni przyjaciele i energie, byli z nim, a on czuł się coraz bezpieczniej i swobodniej, z nowym uczuciem odwagi i radości.

CHŁOPIEC, KTÓRY NAUCZYŁ SIĘ ŚPIEWAĆ

Drugie spotkanie miałam z kilkunastoletnim chłopcem. Jego promieniejąca twarz wyrażała czysty pokój. Promienność, to jedyne słowo, którym można określić jego oblicze. Był prawie tak wysoki jak ja, lecz jego maleńkie ramiona i nogi były powykręcane we wszystkie strony, a nadmiernie wysunięte zęby, sprawiały trudności przy jedzeniu. Oddychając, z trudem łapał powietrze i często kaszlał. Chociaż jego błyszczące, ciemno-brązowe oczy nie mogły odwzajemnić mojego spojrzenia, nie mogłam oderwać oczu od światła jego pięknej twarzy.

Początkowo wahałam się, czy podnieść, wstrząsane spazmami ciało. Spazmy przeszkadzały mu siedzieć w krześle na kółkach, nie było więc wyboru. Zatem, z cichym „Sai Ram” jedną rękę podłożyłam pod jego głowę, a drugą pod kolana i uniosłam chłopca nadspodziewanie łatwo. Wyszliśmy, by przejść się po Magicznym Ogrodzie.

Słodycz jego natury rozrywała moje, szeroko otwarte, serce. Bardzo szczęśliwa śpiewałam pieśń, którą pamiętałam. Jednak moje gardło dławił spazm, a głos urywał się, ponieważ przeze mnie, do tego nastolatka, promieniowała niesamowita głębia współczucia i Miłości.

Kołysząc chłopca, błagałam Boga, by wypełnił go Miłością. Płynące po mojej twarzy łzy, zmywały z mego serca, narastający przez lata ból. Ponieważ nie mogłam znieść cierpienia tego chłopca, Łaska Boga zabrała cierpienie mojego życia. Miłość spływała z góry złotym deszczem, a dziecko wzrastało w moich ramionach. Cudowne spazmy ustały i staliśmy się Jedną Duszą, zamkniętą w promiennym uścisku czystej miłości.

Szczerze oczekiwałam na następne wizyty. Wpadłam, by zobaczyć „mojego” nastolatka, który rozpoznał mój głos, sygnalizując to swoim, uszczęśliwiającym uśmiechem. Po lunch’u wyprawiliśmy się do Magicznego Ogrodu, by się kołysać i śpiewać z radością, chociaż łzy spływały po moich policzkach. Pewnego dnia, śpiewając, usłyszałam jęk. Przestałam śpiewać i spojrzałam zdumiona na mojego świętego syna. Zrozumiałam, że śpiewał, naśladując mnie! Po cichych tygodniach dał mi prezent mojego życia! Czegóż więcej mogłam pragnąć?!

DAR MIŁOŚCI

Moje trzecie spotkanie. Rozmawiałam z nim kilka razy w krytycznym stanie i zauważyłam, jak niesamowitą rzeczą jest to, że ten nastolatek zawsze układał swe kalekie, spastyczne ciało, w doskonały lotos, siadając w łóżku. Nigdy jednak nie spędzałam z nim zbyt wiele czasu. Pewnego dnia wyciągnął ręce w moją stronę, chwytając moją bluzkę, gdy karmiłam dziewczynkę, znajdującą się obok niego. Aby go uspokoić, telepatycznie obiecałam mu, że wezmę go, gdy zaprowadzę inne dziecko do ogrodu.

Po powrocie stanęłam przed jego łóżkiem, wahając się, czy go podnieść, ponieważ był większy, niż którykolwiek inny chłopiec. Byłam zdumiona, widząc jak wysunął dolną wargę w wiadomym celu, obawiając się, że nie dotrzymam mojej „telefonicznej” obietnicy. Więc z cichym „Sai Ram”, uniosłam ciało, które było tak wysokie, jak ja (lecz miało o wiele więcej światła, dzięki dobroci) i posadziłam w fotelu na kółkach. Gdy umocowałam rzemienie, on zapiszczał z radości, będąc absolutnie świadomym, mającej nastąpić przygody. Udaliśmy się do ogrodu, posuwając się chodnikiem pod drzewami i piszcząc z radości. O Boże, dlaczego wcześniej nie wyprowadzałam go. Jak wiele tygodni nie dawałam mu takiej radości. Wybacz mi przyjacielu.

Ten szczupły chłopiec był bardzo bystry, naśladował mnie z łatwością. To dowodziło, że jest całkowicie świadomy, lecz skrępowany kalekim ciałem. Miał spastyczne ruchy kończyn, oczy nie zsynchronizowane, nie mówił, chociaż jego szeroki uśmiech i piski radości, oświecały moją duszę bez słów. Pokochałam to dziecko tak mocno, że wiedziałam, iż zawsze w pamięci będę go widzieć przed sobą.

Nadszedł czas odjazdu i ból z tym związany był tak wielki, że nie mogłam powstrzymać łez. Modliłam się do Boga, by dał mi siłę. Stojąc przed nim szepnęłam „Kocham cię”. Chłopiec spojrzał rozszerzonymi ze zdumienia oczyma. On, który nigdy nie mówił, spazmatycznie chwycił rękami moją bluzkę i przyciągnął mnie bliżej ku sobie. Następnie, by złagodzić moje cierpienie, to niebiańskie dziecko, swoimi otwartymi ustami, złożyło na moim policzku pożegnalny pocałunek! Bóg jest Wieki w swym Miłosierdziu i Miłości. Mówi o tym dar, który od Niego otrzymałam.

Susan Anne Coats, Huscon, USA

Z Sanathana Sarathi, lipiec 1996, tłum. Fryderyk Listwan

 powrót do spisu treści numeru 16 - lipiec-sierpień 2003

 

Stwórz darmową stronę używając Yola.