18 dni w czwartym wymiarze

Fiodor Aleksiejenko, Kijów

Kijów – Moskwa – Delhi – Bombaj - Puttaparthi - 5 dni w podróży z zatrzymaniem się w Moskwie i Delhi w oczekiwaniu na połączenia.

Mroźny poranek w Moskwie. Samolot płynnie bierze kierunek na południe, by po 8 godzinach wylądować w Delhi. Twarz musnął ciepły powiew o nieznanym zapachu. Międzynarodowe lotnisko w Delhi jest podobne do innych lotnisk świata, z tą różnicą, że tu jest pusto i spokojnie. W kraju 1 miliard mieszkańców.

Miejski koloryt zaczyna się tuż po wyjściu z lotniska. Mnóstwo kierowców taksówek chwyta za ręce, ofiarując swoje usługi i wychwalając zalety swoich samochodów. Targując się trochę godzę się z najbardziej natrętnym, a po 2 minutach widzę te zachwalane zalety, które i w połowie nie są adekwatne.

Do Delhi 10-12 kilometrów. Jazda według niezrozumiałych przepisów. Odnoszę wrażenie, że wszyscy poruszają się po różnych trajektoriach nie zdejmując ręki z klaksonu.

W gardle pojawiła się lekko duszący, nieprzyjemny posmak. To smog. Przy dworcu kolejowym tysięczne tłumy uformowane w wężykowe kolejki. Wszyscy z zamiarem wyjazdu. Przypomina mi się film o wojnie Ojczyźnianej. Atmosfera i dekoracje bardzo podobne. W dniu następnym, z gazet, dowiaduję się, że z zimna (0 stopni) na północy Indii zmarło kilka osób i nastąpił paraliż ruchu pociągów. Wracamy na lotnisko. Samoloty tylko lądują. W oczekiwaniu na start spędzamy 12 godzin w pięciogwiazdkowym hotelu. Nowy dzień rozpoczyna się bólem głowy spowodowanym hałasem i zapachem chemikaliów, prawdopodobnie po dezynfekcji.

Bombaj powitał nas gorącym powietrzem. Wyczuwało się południe. Wymyślne wiraże taksówką po Bombaju i po 20 minutach byliśmy na dworcu kolejowym Kurla. Do odjazdu pociągu jeszcze 2 godziny, ale tłum już się uwijał. Na godzinę przed odjazdem podstawiono skład, który od razu zaczął się zapełniać i po 30 minutach nie było już miejsc siedzących.

Po 20 godzinach jazdy wysiadłem na stacji Dharmawaram. Znowu taksówkarze i po 40 minutach wjechaliśmy do wsi Puttaparthi, która wcale nie przypominała wsi, wyglądała raczej jak centrum turystyczne. Główna ulica zapełniona tłumem ludzi. Widać twarze z całego świata. Już przy wjeździe zauważyłem różnicę między tym, co widziałem po drodze a tutejszą czystością. Samochód zatrzymał się przed bramą Aśramu Prasanthi Nilayam. Jaskrawe olśniewające światło, girlandy kwiatów, radosne twarze ludzi ubranych w jasne ubrania. Wszystko to wraz z życiodajnym sokiem orzechów kokosowych zaczęło przywracać mi siły. Udałem się na spoczynek do pokoju, uprzejmie przydzielonego mi w punkcie zakwaterowań.

7 stycznia 2000r.

Pobudka o 300 nad ranem (raczej w nocy). Już jest światło w oknach sąsiednich bloków. Ktoś gra na nieznanym mi instrumencie.

Prysznic, gimnastyka i o 400 wyruszam w stronę głównego Mandiru. Plac przed Mandirem jest już zapełniony kilkoma tysiącami ludzi siedzących w wyznaczonych liniach, ze skrzyżowanymi nogami w oczekiwaniu na coś! Uprzejmie proponują mi usiąść na końcu jednej z nich.

Po 20-30 minutach głos organizatora: „Number one!” Linia z lewej strony wstaje i gdzieś wyrusza. Po 10 minutach słyszę: „Number eight!” i moja kolumna w okamgnieniu kieruje się tamże. Tworzy się nieprzerwany potok ludzi prowadzący do rzeźbionej bramy Mandiru. Przy wejściu, w celu poddania się kontroli, każdy przechodzi przez wykrywacz metali, podobny jak na lotnisku. Aparatów fotograficznych, kamer, noży, nożyczek, igieł wnosić nie wolno.

Znaleźliśmy się w Głównym Mandirze. Z czym porównać - nie wiem. Powiem tak: powierzchnia 100 na 100 metrów, ogrodzona kutym ogrodzeniem o wysokości człowieka. Są tylko poziomy podłogi i sufitu, połączone 24 granitowymi kolumnami wysokości 7-8 metrów. Jest jasno, przestronnie i uroczyście. Świecą żyrandole z mnóstwem błyszczących szklanych elementów i innych podobnych przedmiotów.

Najpierw osoby siedzące na liniach 1,2 i 3 siadają zwartymi rzędami na czarnej marmurowej podłodze wzdłuż czerwonego chodnika. Linia nr 8 zajmuje trzeci rząd. Do godziny 5 pomieszczenie zapełnia około 5 tysięcy ludzi. Kobiety z prawej strony patrząc na centrum, mężczyźni z lewej. Wiele osób siedzi z zamkniętymi oczami. Jedni prosto, inni cały czas pochylają się do przodu. Ci, co siedzą prosto zagłębili się w sobie, a ci, co się pochylają, śpią. Salę wypełnia podniosła i tajemnicza atmosfera.

O godzinie 5 z dzwonnicy nad główną bramą aśramu, przez którą wjeżdża tylko sam Bhagawan Sri Sathya Sai Baba, zabrzmiało 12 uderzeń dzwonu.

O 520 znowu uderzenie dzwonu i wszyscy, jednym głosem, zaczęli śpiewać 21 razy dźwięk „OM”. Nazywa się to Omkar. Pierwsze wielkie wrażenie dnia. Kilka tysięcy ludzi łączy swój oddech dla wydobycia jedynego dźwięku. Każdy stara się nie utracić żadnego dźwiękowego strumienia. Efekt pojawia się od razu po zakończeniu. Zauważam ożywienie nastroju, a umysł staje się jaśniejszy. Wrażenie, jakby ktoś mnie oczyścił, przewiał.

Następnie niektórzy biorą udział w rytuale – procesji z pieśniami od figury Ganeszy (słoń jako bóstwo), dookoła pałacu Sai Baby, Mandiru i z powrotem. Pozostali przebywają w Mandirze. Darśan zaczyna się około godziny 700. W tłumaczeniu z sanskrytu darśan oznacza „widzenie Boga”, może także oznaczać błogosławieństwo.

Około godziny 7 w Mandirze zapanowała cisza. Wszystko zamarło. Za dwie minuty siódma, popłynęła przyjemna muzyka o lekko wschodnim brzmieniu. Z przeciwległego do strony mężczyzn wejścia, lekkim krokiem wszedł Ten, którego miliony czczą jako żywego Boga – Śri Sathya Sai Baba. Miniaturowy, w jaskrawo-pomarańczowej szacie do stóp, płynnie przesuwa się nie po chodniku, specjalnie przygotowanym dla niego, a przecinając go ukośnie. Poruszał się od jednych do drugich, zatrzymywał się, o coś pytał, słuchał i znowu pytał. Brał sterty listów z rąk wyciągniętych w jego kierunku. Ale nie wszystkie. I szedł, szedł lekko i spokojnie, jak chodzą zwykli ludzie. Szedł w kierunku mężczyzn. Gdy zbliżał się do nas poczułem ożywienie. Niektórzy zaczęli wyjmować listy, inni zmieniać pozycję na wygodniejszą podnosząc wyżej głowy. Pilnujący porządku mimiką i gestami wskazywali, że należy utrzymywać spokój i zająć poprzednią pozycję.

Największe ożywienie zapanowało, gdy Awatar zmaterializował wibhuti (święty popiół, zawierający oczyszczającą energię) lub brał listy. W parę sekund sytuacja stawała się nie do opanowania – ludzie wstawali i podbiegali do niego. Ochrona nie pozwalała przybliżyć się, chociaż niektórym udawało się dotknąć szaty. W jego rękach jest już dużo listów. Ktoś wyciąga ręce z dłońmi do góry. Baba przekazuje listy ochroniarzom, zatacza kręgi nad wyciągniętymi dłońmi i sypie na nie biały proszek. Warto tu zaznaczyć, że nie tylko do jednych dłoni, ale wszystkim w pobliżu. Następnie ochroniarz podaje Mu białą chusteczkę i darśan toczy się dalej. Baba zatrzymuje się, ogarnia wzrokiem któryś z sektorów, zatacza zamaszyście ręką po spirali dłonią do góry. Chwila skupienia. Coś robi. Następnie znowu listy, prośby itd. Zatrzymuje się znowu, ruchem ręki zatacza krąg w kierunku siedzących, robi spiralę, ale tym razem na innej płaszczyźnie i nie dłonią a palcem. I znowu listy, wibhuti, pytania, odpowiedzi. Podczas darśanu cały czas ogarnia wszystkich wzrokiem i to nie tylko tych z pierwszego rzędu, ale i pozostałych. Ten wzrok później porównywałem ze skanerem. Przy tym On może porozmawiać z kimś z czwartego czy szóstego rzędu, zaprosić na interview.

Robi wiraż, mija sektory zapełnione ludźmi, kieruje się do swojego gabinetu, dokładniej pomieszczenia, do którego zaprasza tych, których wcześniej wybrał, na interview.

Darśan trwa 10-12 minut. Następnie Sai Baba udaje się na interview, a 80% obecnych po zakończeniu melodii opuszcza pomieszczenie. Pozostali jeszcze siedzą w skupieniu z błogością na twarzach. Większość ma oczy zamknięte. Udając się do swojego pokoju, zauważyłem, że jestem wesoły i skupiony. Analizuję to, co zobaczyłem i przeżyłem.

900 – poranne badźany (w tłumaczeniu z sanskrytu – „szukanie jedności z Bogiem poprzez śpiew”). W czasie śpiewu zauważyłem, że choć słów nie rozumiem, jednak uchwycić melodię i dostroić się do kilkutysięcznego chóru – zajęcie przyjemne. Ludzi tysiące, ale dźwięk jest zgrany. Przyjemny i niezwykły stan. Wspominam pieśni ukraińskie. U nas mówią „dotyka duszy”. Bardzo podobny stan. Śpiewy trwają 20 minut. Następnie pojawia się On i przy podniosłym śpiewie pokonuje krótki odcinek drogi do pałacu.

Na zegarze 925. Czuję się tak wspaniale, że nie chcę wychodzić. Ale ciekawość turysty – podróżnika jest silniejsza. Wychodzę na spacer po aśramie i na zewnątrz. Po spacerze czuję się zmęczony. To jest dla mnie nowe. Na drugie piętro bloku North 2, w którym mieszkam, wszedłem z wielkim trudem. Wytłumaczyłem sobie, że to z powodu zmiany klimatu, pożywienia i innej strefy czasowej. Jednak dziwne, przecież rano od godziny 4 do 9 czułem się dobrze.

O 1200 zajmowanie kolejki na popołudniowy darśan. Wszystko powtarza się do początku, z tą różnicą, że rano niebo było gwiaździste, a teraz południowe słońce. Temperatura powietrza w cieniu – 30 stopni.

1340 – kolejka rośnie. Numer 15 czy 17. Kierujemy się do Mandiru. Znowu kontrola, zajmowanie miejsc i oczekiwanie. O 1425 pojawia się Sai Baba. Odczułem podniosły nastrój na widok pomarańczowej szaty i czarnej fryzury afro w przejściu bramy. I znowu przyjemna lekka melodia. Wszystko przebiega tak samo jak na porannym darśanie, tylko Baba zatrzymuje się i rozmawia rzadziej.

Muzyka milknie, większość wychodzi. Ja też wychodzę, gdyż nie rozumiem co tu jeszcze można robić. Ale na popołudniowe badźany - sam się temu dziwię - podążam śpiesznie. Nigdy ich nie śpiewałem, ale widocznie mi się spodobały. Podczas śpiewu odnotowuję przyjemny stan i nie zauważam jak wychodzi Baba. W oka mgnieniu formuje się kolejka. Pytam: „dokąd?”, słyszę odpowiedź: „na 10-cio minutową medytację do świątyni”. Postanawiam, że pójdę jutro.

Na zegarze 530 po południu. 3,5 godziny do nocnej ciszy. Ciekawość turysty wzywa. Wieczorem rozmawiam z Niemcem, który ze mną mieszka. Proste zdania. Przed snem analizuję przeżyty dzień, w głowie całkowity chaos. Za dużo pragnień jednocześnie. Brak sił i czasu by realizować wszystkie. Coś trzeba wybrać.

8 stycznia 2000r.

Wszystko powtórzyło się od początku. (Ale to tylko na zewnątrz.) Idąc na poranne Badżany spotkałem samochód z Awatarem. Patrzył w okno, a gdy samochód zbliżył się do mnie, spostrzegłem jego uważny wzrok i uśmiech. Po 15 minutach, już będąc w Mandirze, zauważyłem że coś się dzieje wewnątrz mnie. Coś podnosi się, ściska klatkę piersiową, podnosi się wyżej, a łzy zaczynają płynąć potokiem. W umyśle pojawił się film z mojego dotychczasowego życia. Błysk zrozumienia winy w jakiejś sprawie, a w momencie zrozumienia – łzy.

Darśan popołudniowy: popłynęła muzyka, pojawił się On. Poczułem błogość. Pod koniec dnia uchwyciłem myśl, że chcę znowu widzieć Sai Babę. Że mianowicie w Nim znajduje się źródło tego, co spowodowało moje przeżycia.

9 stycznia 2000r.

Podczas porannego darśanu nagle mnie olśniło, że wszystko chciałbym przelać na papier. Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałem i być może nigdy więcej to się nie powtórzy. Drugi dzień odczuwam ucisk w górnej części klatki piersiowej. Raz silniej, raz słabiej. Myślę że takie uczucia są przyjemne, ale wciąż muszę zwracać uwagę na tę część ciała. Zauważyłem też, że takiego stanu prawie nigdy nie doświadczałem, może tylko parę minut wciągu całego życia. Pojawiło się pragnienie by w tym stanie pozostać. Jest przyjemnie i błogo. Zauważyłem, że w tym stanie rozluźniają się mięśnie i zmienia się wyraz twarzy. Powiem więcej! Gdy w takim stanie rozmawiasz z kimś lub tylko patrzysz na niego, ten człowiek się zmienia i dostraja do ciebie. Zdumieniu mojemu nie było końca.

Powoli opada chęć chodzenia po sklepach, oglądania pamiątek itp. Zaczynam uświadamiać sobie co tu się dzieje. Zauważyłem że błogość pojawia się tylko w czasie darśanu, badźanów i po. Próbuję osiągnąć taki stan 1-2 godziny później i rozumiem że jest to jednak trudne. Stan ten jest jak narkotyk, chce się go doświadczać znowu i znowu. Przyjemny ucisk w piersiach, od nieudanych prób, przeplata się z uczuciem jakiegoś bólu, który dotyka serca. To wszystko jest bardzo skomplikowane. Wydaje się czasami, że jest po prostu niewykonalne. Pod wieczór wyciągam wniosek, że łatwiej zarobić 1000 dolarów niż trwać w takim stanie cały dzień. Ale doświadczywszy jeden raz zaczynasz go pragnąć. Miejsce to nazwałbym „kliniką kardiologiczną”. Zdziwiło mnie, że czuję się tu chorym człowiekiem. Jeżeli boli, znaczy – chory. A jakże inaczej?

...Umysł nie jest w stanie pojąć tych przemian. Nie, takiego tempa do tej pory nie doświadczał. Chociaż po dwóch dniach trochę się uspokoił. Stan szybko zmienia się od nieuzasadnionej radości do fizycznego zmęczenia. Nie mogę się poruszać. Leżę plackiem.

Zdumiewające. Wczoraj jeszcze stwierdziłem chaos w umyśle (pragnienie zaspokojenia wszystkich życzeń naraz), a dzisiaj gdy to wszystko zrozumiałem, stan automatycznie się zmienił. Cud i nic więcej.

W Mandirze łatwo i niespodziewanie napływają jasne myśli, nie myślisz o ciele, po prostu go nie odczuwasz. W godzinę po wyjściu z Mandiru ledwie się wlokę. Jestem senny. Śpię. Mam sny, które są do snów niepodobne. Jakieś wizje z konkretnymi sytuacjami, które lada moment powinny zaistnieć. Ni mniej ni więcej – po prostu przekaz. Po przebudzeniu już wiem jak mam się zachować by nie zdarzyło się to co widziałem we śnie. W śnie była zawarta podpowiedź.

Pojawiło się pragnienie, aby napisać list i oddać Babie.

10 stycznia 2000r.

Rano podczas darśanu oddałem list. Miałem tremę. Z trudem doprowadziłem siebie do porządku. Pojawiło się pytanie: „A co ja tu robię?” Pytanie ciekawe. Uświadomiłem sobie, że tu nieustannie odbywa się praca nad treningiem uwagi i uporządkowaniem siebie. Cel pracy – podtrzymywanie uwagi w okolicy serca, ale ta uwaga nie chce tam przebywać. Jest natomiast w żołądku, głowie, sklepie, na bazarze lub w domu. Zdumiewające, że gdy dotychczas w życiu codziennym uważałbym to normalne, to w aśramie, pojawiają się problemy. Ból, lęk itp. A gdy uświadamiam sobie przyczynę i skupiam się na właściwym miejscu mego ciała, wszystko powraca do normy i jestem już spokojny. Fantastyka. Codziennie łzy. Szczególnie po uświadomieniu zaistniałych zmian i przyczyn. Przedtem płakałem ostatni raz w wieku 14 lat.

Przed snem wyszedłem na spacer. Idąc po schodach w dół zrozumiałem, że już otrzymałem to o co prosiłem w liście rano. Wymiana informacji zachodzi na niezrozumiałym poziomie. Jestem zdumiony.

11 stycznia 2000r.

Dotarła do mnie istota, tego co jest grane. W pierwszych dniach zachodziło coś w całym moim ciele, na wszystkich poziomach mojego organizmu na poziomie całego ciała. Objawy, to fizyczne znużenie (słabość) przy pełnej jasności umysłu. W okolicach serca stałe uczucie obecności czegoś co jest w ciągłym ruchu. Wszystko to pobudzało myśl: „Co się dzieje?” I umysł odpowiedział: Prawdopodobnie cała energia niższych centrów energetycznych (aktywności fizycznej, fizycznego zadowolenia i żołądka) została skierowana na pobudzenie czakramu serca, który zaczął pracować.

12 stycznia 2000r.

Początek niewiarygodnych zmian na poziomie ciała. Po porannym darśanie nie chciałem od razu wychodzić i posiedziałem jeszcze 10-15 minut w zwykłym dla tego miejsca stanie błogości. Wychodząc poczułem, że ze mną coś nie tak. Zacząłem powoli uświadamiać sobie, że poruszam się w inny sposób, niż do tej pory. Moja głowa znajduje się w niezwykłym położeniu. Kieruję wzrok nie tam gdzie zawsze, inaczej widzę świat. Poczułem dreszcz, a włosy stanęły mi dęba gdy zacząłem rozumieć, że dokonała się zmiana postawy i chodu. W oczach mimowolnie pojawiły się łzy. Obecnie każdy krok był lekki i nie doprowadzał do wstrząsu całego ciała. Przedtem w chodzie stawiałem nogę od pięty na całą stopę, a obecnie od razu całą stopą. Idąc do pokoju rozkoszowałem się nowym stanem. Przyjemnie było chodzić po nowemu. Czułem się jakbym miał skrzydła. Szedłem dalej i rozmyślałem. I rozmyślając stwierdziłem, że to wszystko przysporzyło mi mnóstwo korzyści:

-   poruszanie się znaczniej łatwiejsze, mniej traci się energii;

-   kierowanie wzroku przed siebie i do góry pozwala czuć się pewnie i nie rozumiem czemu cały czas patrzyłem pod nogi. Pewnie nie wierzyłem sobie, że chodnik jest w porządku, czy coś tam jeszcze;

-   i najważniejsze, byłem zdumiony, że to jest możliwe.

     W dzieciństwie mama upominała mnie, bym się nie garbił i nie nosił torby na jednym ramieniu. Nie słuchałem się i gdy nawet potem w latach późniejszych inni ludzie pytali: „Czemu się garbisz?” ja sam tego nie zauważałem. I nagle w ciągu 5 dni wydarzyło się to, co nie stało się w ciągu 30-tu lat. Niewiarygodne? Szedłem i rozkoszowałem się nową formą poruszania się. Z niczym tego nie mogę porównać. Może tylko z pierwszą jazdą samochodem z prędkością 130 km/h. Ale chyba bardziej było podobne do płynięcia pod żaglem.

  Wieczorem ostrość postrzegania osłabła i już nie rozumiałem czy zostanie taki chód i postawa, czy nie. I gdy bez żadnego wysiłku po porannym darśanie błoga rzeczywistość pozostawała przez 1-2 godziny to później by mieć taki stan potrzebny jest wysiłek, aby „rozruszać barki”. Odczucia jak po operacji. Jakby ktoś nadał ci nowy kształt, a mięśnie jeszcze nie przywykły.

13 stycznia 2000r.

    Od początku chciałem trafić do pierwszego rzędu. Gdy nie udawało się - traciłem nadzieję. Nadzieja pojawiała się gdy przestawałem aktywnie działać, a całą uwagę kierowałem do wewnątrz siebie. Wyniki były zdumiewające. Już po raz drugi coś w moim wnętrzu wiedziało, która linia będzie miała pierwszy czy drugi numer. Było dla mnie skomplikowane zrozumieć to „coś”, ale starałem się. Dziwne, ale to też przecież praca. Już któryś raz złapałem siebie na myśli, że ja pracuję. Wyruszając w podróż domyślałem się, że nie jadę na wypoczynek. Ale to wszystko przerosło moje oczekiwania. Rozumiem, że to jeszcze nie koniec. Najciekawsze przede mną. Tak myślę.

   Podczas popołudniowego darśanu chciałem „utrwalić” dotychczasowe doznania i sprawdzić, gdzie będzie pierwsza linia, kierowałem więc uwagę na to „coś” wewnątrz mnie na poziomie klatki piersiowej. Określiłem w której kolejce usiąść, żeby trafić do linii numer 1. Skierowałem się do tego miejsca i już miałem zamiar usiąść, gdy nagle w to miejsce pakuje się jakiś chłopak, wypychając mnie w prawo. Zdenerwowałem się i ruchem mechanicznym odrzuciłem go do tyłu, za plecy. Siadam w wybranym miejscu. Wyciszam się. Po 40 minutach oczekiwania dowiedziałem się, że mój rząd wylosował numer 16, a numer rzędu wypchniętego chłopaka – 1. Nauczka?

   No a co dalej? Zrozumiałem to dopiero wieczorem, myśląc co mogłem zrobić w tej sytuacji, ale nie zrobiłem. Nie potrafię kontrolować siebie. Kontrola nad sobą, jak zrozumiałem, to kontrola nad sytuacją. W gąszczu możliwych sytuacji człowiek nie jest w stanie wszystkiego przewidzieć. Ale mechanizm działania jest chyba zawsze ten sam. Najczęściej niepokój wprowadza nasze ego. Ale tu zawsze można znaleźć parę sekund by uświadomić sobie obecność ego i odesłać je tam skąd przyszło. Innymi słowami, uświadamiając sobie ego, umysł neutralizuje emocje i znowu możesz być w harmonii, przyjmując wszystko co zaistniało w danej chwili. Domyślić się łatwo, ale zrozumieć to - trzykrotnie trudniej. Chyba trzeba dużo trenować.

    Mam uczucie, że zaliczam semestr. Stałe uczucie nauki (pracy). Do wypoczynku niepodobne. Zewnętrznie – niby tak, palmy, słońce itd., ale wewnątrz cały czas niezwykła i ciężka praca nad którymś z poziomów. Wydaje się, że można zatrzymać się, rozluźnić. Przecież to wszystko sam wymyśliłem. Ale „coś” pcha do przodu. I to „coś” znowu jest jednak wewnątrz.

14 stycznia 2000r.

Dzisiaj święto i darśan przebiega uroczyście z przemowami. Po raz pierwszy usłyszałem głos Baby. Byłem przyjemnie zdziwiony melodyjną barwą Jego głosu. Przemawiał w języku telugu (dialekt indyjski). Tłumacz często nie nadążał i jego głos nakładał się na głos Awatara. Nic nie rozumiałem. Uroczystość trwała około 5 godzin. Dziwne, ale wytrzymałem. Warto zaznaczyć, że gdy Baba pojawia się w Mandirze, wysiedzieć jest znacznie łatwiej. Gdy On się pojawił, przez 5-10 minut patrzył na obecnych. Wzrokiem ogarniał pomieszczenie i nic się nie działo. Wszyscy trwali w ciszy. Zauważyłem kontrast. Zmęczenie znikło, powróciła wiara w swoje możliwości. Dziwne, ale w Jego obecności przestaje boleć kręgosłup i wszystko się łatwiej odczuwa. Po prostu cud i nic więcej.

   Wyszedłem na spacer poza aśram. Po 20-30 minutach poczułem potworne zmęczenie. Ledwie dowlokłem się do bramy. Na terenie aśramu znowu poczułem się lepiej, siły zaczęły powracać. Pomyślałem o wykorzystaniu poprzedniego doświadczenia w otrzymywaniu informacji metodą niekonwencjonalną: nie z książek, nie z rozmów, a z wewnątrz. Przeraziła mnie wartość i objętość informacji. Nie ma zastrzeżeń co do wiarygodności, wyjątkowości i oczywistej przewagi nad tym co było kiedykolwiek napisane czy powiedziane. Wrażenie takie, jakbyś otrzymywał je ze źródła. Tylko jeszcze nie rozumiem co to za źródło. Ale mam jeszcze czas i na pewno zrozumiem. Wiem jednak bez wątpienia, że źródło to jest nie na zewnątrz, a wewnątrz mnie.

15 stycznia 2000r.

    Zachwycające widoki i wzniosły nastrój w czasie popołudniowego śpiewaniu badźanów. Zapragnąłem coś poczytać. W księgarni jest dużo książek w różnych językach świata, ale nic po rosyjsku. A w języku ukraińskim – tym bardziej. Najwięcej po angielsku. Poradzę sobie? Wziąłem kilka. Jedna była ciekawa i łatwa w czytaniu. Kupiłem od razu. Zacząłem czytać. Było w niej to co było mi potrzebne – doświadczenia innych z pobytu w Prasanthi Nilayam. Przeżycia były podobne, tylko moje problemy na poziomie ciała były nieznaczne. W większości wszyscy mieli problemy zdrowotne, jeżeli nie za pierwszym to za drugim razem. I jeszcze dowiedziałem się, że tu płaczą wszyscy.

16 stycznia 2000r.

    Dzisiaj domyśliłem się, że okres adaptacyjny mam za sobą, a zaczyna się okres nauki. Tak, nauki. Zaczął się dzień, czy dwa temu, prawdopodobnie od zakupu książek. Sytuacja zaczyna się zmieniać. Dzień minął na wysokich obrotach. Nigdy nie byłem taki rześki. Zacząłem się przyzwyczajać do tutejszych warunków. W skrytości zacząłem się obawiać, że przyzwyczajenie – to stagnacja i że powinno się coś wydarzyć. Właściwie nie wydarzyć się, a na pewno zaistnieć. To co istnieje w tej chwili zostanie zastąpione czymś innym.

    W czasie popołudniowej medytacji i po jej zakończeniu w klatce piersiowej poczułem żar. Takie wrażenie jakby ogień przechodził ją na wylot. Łapię siebie na myśli, że już po raz 5-ty, z dokładnością do 50 cm wiem gdzie będzie linia nr 1. To już nie przypadek.

17 stycznia 2000r.

   Rano trafiam do linii nr 21, wieczorem do nr 2 (w Mandirze siedziałem w pierwszym rzędzie). Pojawia się nowe doświadczenie, nowa lekcja. W praktyce przekonałem się o tym co słyszałem, ale nie zawsze dowierzałem. Sprawa w tym, że przyzwyczaiłem się aktywnie kontrolować sytuację. Tak było dotychczas. Tu pomimo moich starań nie mogłem osiągnąć pożądanych wyników. Ale w momencie gdy przestałem pragnąć by trafić do pierwszego rzędu i po prostu pozwoliłem zaistnieć sytuacji, wszystko potoczyło się jak najlepiej. Starałem się być w harmonii. Wyrzuciłem wszelkie pragnienia z umysłu i w rezultacie wieczorem dostałem się do pierwszego rzędu. Oceniłem to jak prawidłowo rozwiązane zadanie. W dzień podczas oczekiwania na darśan poczułem ten nowy stan, którego umysł nie potrafił zaklasyfikować i powiązać z nowym poziomem otrzymanych informacji.

   Wieczorem, podsumowując wyniki dnia, z radością stwierdziłem, że w ciągu dnia suma-sumarum potrafiłem skupić uwagę w rejonie klatki piersiowej (celowe ukierunkowanie) przez 2,5-3 godziny. Pomyślałem, że to wystarczy i z uczuciem zadowolenia udałem się na spoczynek. Czułem się potwornie zmęczony.

18 stycznia 2000r.

   Dzisiaj dopiero zrozumiałem sens mojej nauki. Zdumiewające, że mogę już odczytywać informację innym kanałem. A informacja ta jest bardziej prawdziwa, efektywna i aktualna. Wszystko to, co poprzedziło to wydarzenie było przygotowaniem, jakby czyszczeniem kanałów dla odbioru informacji. To jest to! To jest wyższa szkoła.

     Awatar (Sai Baba) to przewodnik, my jesteśmy uczniami. Są i nauczyciele, ale oni są obecni na planach wewnętrznych. Ten proces można porównać z monitorem, z tym ze ten monitor jest wewnątrz nas. Informacja trafia do niego zawsze na czas i potrzebna tylko tobie. Po prostu trzeba tylko się dostroić. Większość z nas w oczekiwaniu na darśan tym się zajmowała.

    Jak rozumiem to będzie jeden ze sposobów wymiany informacji w przyszłości. Bez słów, ale precyzyjnie.

19 stycznia 2000r.

    Coraz bardziej odczuwałem, że moje ciało jest narzędziem, które odbiera informacje i reaguje na nie. Pierwsze 7-8 dni dostrajałem się i oczyszczałem się, a ostatnie 2-3 dni zacząłem odbierać informacje. Ciekawe, że jeszcze nie oczyściłem się do końca, ale uczucie oczyszczania przeszło jakby do centrów gardła i trzeciego oka.

    Na pytania, które zadawałem, natychmiast otrzymałem odpowiedzi. Pytań było dużo, a odpowiedzi otrzymywałem na wszystkie. Pytania dotyczyły dnia dzisiejszego, mojej przeszłości i mojej najbliższej przyszłości. Jak mam postępować w różnych sytuacjach i jak najlepiej zorganizować swój dzień, co mam zmienić w życiu. Wszystko to było ciekawe, i jak myślę, pożyteczne, ponieważ pytania miały charakter praktycznego zastosowania.

    W trakcie tej nauki uczyłem się nowych metod dostrajania się do odbioru informacji. Nie spodziewałem się, że tak ich dużo, ale uczyłem się odbierać te, które dotyczą mnie. Poczułem, że nie jestem tu na próżno. Jednakże tak jak dawniej ciągle jestem jeszcze praktycznym człowiekiem.

   Wieczorem leżąc obserwowałem gwiazdy. Po raz pierwszy zrozumiałem słowa Sai Baby. „Nie jesteście ciałem”. Odczułem to na sobie po raz pierwszy, że ciała nie ma – roztapia się. Potężny zielony strumień przechodzi przez ciebie i ty się w nim roztapiasz. Na płaszczyźnie fizycznej odczuwasz jak ciało powiększa się do nieprawdopodobnych rozmiarów i stajesz się tym strumieniem, wielkości Drogi Mlecznej. A stan błogości i ogromnej radości całkowicie cię przepełnia. Ciała nie ma, jest tylko przepiękny stan, gdy zaczynasz rozumieć sens słów „Nie jesteście ciałem”.

   Teraz już wiem to na pewno.

20 stycznia 2000r.

    Dzisiaj jakiś dziwaczny dzień. Nie mogę się dostroić do odbioru fali. Wrażenie, jakby przeszkadzały warunki pogodowe. Ale siłą woli – udaje mi się. Wywnioskowałem, że jeżeli sytuacja nie jest sprzyjająca to siłą woli można doprowadzić do pozytywnego wyniku.

   Znowu wspominam słowa: „Nie jesteście ciałem”. Chcę dodać „JESTEŚ STANEM”. O tym trzeba pamiętać zawsze.

21 stycznia 2000r.

    Po raz pierwszy pomyślałem o powrocie do domu, a wraz z nim przyszedł odpowiedni nastrój. Mimo woli zacząłem podsumowywać rezultaty mego pobytu w aśramie. Postawiłem pytanie: „Co mnie czeka przez najbliższe 2 miesiące w Kijowie?” Odpowiedziami nie byłem zachwycony, ale na wszelki wypadek zanotowałem je w dzienniku. Dzisiaj przeglądając notatki i wprowadzając je do komputera, jeszcze raz przekonuję się o wartości tych informacji. Wszystko w lutym i w marcu, odbywa się tak, jak przewidziałem w styczniu w Indiach.

   Po porannych rytuałach poczułem się oczyszczony i oświecony. Przed oczyma oślepiająco biała przestrzeń. Uczucie błogości nie opuszczało mnie i podczas darśanu i podczas porannych badźanów. Pojawiło się usilne pragnienie by te piękne jaskrawe uczucia pozostały na zawsze.

    I znowu: „Nie jesteś ciałem”. „Jesteś duszą”. W jakim stanie jest dusza – w takim jesteś ty.

    Z tego wynika. Jeżeli jesteś w stanie radości, harmonii, błogości, to jesteś Radością, Harmonią, Błogością.

    Dzisiaj po raz pierwszy odwiedziłem muzeum wszystkich religii. Ten budynek z trzema kopułami na wzgórzu widziałem z balkonu każdego poranka. Na widok eksponatów byłem zdumiony. Pierwszy eksponat oglądałem godzinę. Z filmu starałem się zanotować informację o początkach życia na Ziemi. Wszystko zaczęło się od neutronu, protonu i elektronu.

   W drodze do muzeum na 20 minut zatrzymałem się pod Drzewem Medytacji. Przyjemne i spokojne miejsce, drzewo rozłożyste a pod nim siedzą 3-4 osoby. Dlaczego wcześniej nie odwiedziłem tego miejsca?

    Pod tym drzewem otrzymałem nowe doświadczenie. Na przemian przez cały czas nasłuchuję: to ciało, to żołądek, to emocje, to umysł, a obecnie uczę się słuchać serca. A gdyby próbować tego nie robić? Doprowadzić do harmonii i wejść w Pustkę. W Wielką Pustkę Milczenia. Obecnie (po miesiącu) już wiem, że jest niezmiernie ważne, stosować to w praktyce. Nawet więcej. To kwestia życia lub śmierci umieć przechodzić przez Pustkę zachowując pamięć lub świadomość. Wtedy, 21 stycznia, wydawało mi się to tylko ciekawym zjawiskiem, odczucie milczenia i ciszy.

    Poczułem, że będąc tu zrobiłem krok w stronę następnego schodka, ale nie wszedłem. Potrzebowałem tak dużo energii, by tak mało osiągnąć. A ile jeszcze przede mną?

    W dniu dzisiejszym miałem jeszcze jedno doświadczenie. Po porannym darśanie będąc w stanie wielkiej radości i błogości poszedłem i zjadłem orzech kokosowy. Potem położyłem się i nastąpiła arytmia serca. Powtórzyło się to wszystko również i po badźanach. Tylko przyczyną nie był kokos, a myśli o zakupach i związaną z tym krzątaniną. Wieczorem, analizując wydarzenia dnia doszedłem do wniosku, że arytmia pojawiła się w wyniku różnicy wibracji. Z jednej strony wysoka częstotliwość z powodu radości i błogości, a z drugiej – niska z powodu trawienia pokarmu i chaotycznych myśli. Nie wiedziałem jak sobie z tym poradzić. Serce kołatało od stóp do czubka głowy. Przestraszyłem się śmiertelnie. Jak już mówiłem, tu najpierw zachodzą wydarzenia, a później umysł zastanawia się nad ich sensem.

   Ciekawa rzecz. Gdy tylko umysł zrozumie problem, wszystkie symptomy na poziomie ciała roztapiają się. W momencie zrozumienia kody puszczają. Przekonałem się o tym w czasie pobytu w aśramie. To jest dobre miejsce dla uświadamiania sobie tych rzeczy. Wrażenie że czas i przestrzeń są mocno połączone, że od myśli do realizacji dzielą tylko minuty, a nie miesiące, jak w Kijowie. Tak, tak, właśnie minuty. To jest sprawa techniki. Najbardziej trudne i skomplikowane dla mojego zrozumienia zadanie to uświadomienie sobie co się dzieje. W aśramie zajmowało mi to godziny. W życiu codziennym – lata.

    Ale czasy się zmieniają i nastanie dzień, gdy na całej planecie myśl będzie urzeczywistniać się momentalnie. Tylko póki co nasza świadomość nie jest zbyt chętna do wysiłku. Szybkość reakcji jeszcze nie jest adekwatna do szybkości wydarzeń. Porównać można ze słoniem, który korzysta z gier komputerowych. Tylko zaczął, a gra jest już rozegrana. Ja nie chcę utracić tej gry – jest ujmująca. Na wyuczenie się tych reguł pozostaje coraz mniej czasu. Liczą się już tylko miesiące.

   Wieczorem powtórka z przerobionego materiału – poszukiwanie złotego środka pomiędzy spożywaniem pokarmów, a wysokim stanem duchowym. Skomplikowane to, ale się uczę.

    Czuję się pierwszoklasistą.

22 stycznia 2000r.

   Poranek byle jaki. Zwiedziłem Muzeum Wszystkich Religii. Kolejka jak do mauzoleum (Lenina-przyp. tłum.) Przypominam sobie, że dziś sobota. Postanowiłem, że dziś nic nie będę jeść. W przewodzie pokarmowym nieporządki. Co 20-30 minut do gardła podchodzą skurcze. Nieprzyjemny strach oddziaływuje na nastrój. Czyżbym zaraził się którąś z chorób, na które cierpią Europejczycy w Indii? Tego bym nie chciał.

   Dzień minął bez jaskrawych wrażeń. Chcę do domu. Ale pojawiło się uczucie, że bez „egzaminu” stąd nie wyjadę. Nie wypuszczą. Czuję to swoim wnętrzem. Po ukraińsku egzamin – to wypróbowanie. Jest to bardzo do tego podobne.

23 stycznia 2000r.

   Poranek zaczął się od wzniosłego nastroju. Radosny stan spowodowały: medytacja, darśan i bhadźany. Głodówkę kontynuuję do 1200. Ta zaraza podniosła się wyżej i teraz utkwiła w gardle. Znaczy się jest ruch. To mnie cieszy.

   W dzień kontynuacja procesu zrozumienia nieznanych mi rzeczy „nowego czasu”, a wieczorem czekał mnie egzamin. Ale ja jeszcze tego nie wiedziałem.

    19:00. Wracam z zakupami ze sklepu. A ponieważ wczoraj nic nie jadłem, dzisiaj przyjmuję pokarmy ostrożnie. (Jak mogę, a mogę niewiele.) Wypijam sok z orzecha kokosowego i delektując się zjadam zawartość – średnio dojrzały miąż. Szykuję się by się położyć i przed snem pooglądać gwiazdy.

   Widzę, że w moim kierunku kroczy człowiek o niechlujnym wyglądzie. To nie miejscowy. To jeden z tych pielgrzymów, co mieszkają w okolicy latami. Nazwałem go „derwiszem”. Po naszemu – opętany. Podchodzi z uśmiechem na twarzy, spoglądając z ukosa na paczki z zakupami leżące obok. Jakieś ogólne zdania: „Jak idą sprawy?”, „Co masz zamiar robić?” Ale to tylko słowa, a ja rozumiem, że on chce jeść, tak jak i ja, a przyciągnął go podobny problem. Poczułem, że te 6 rupii, które mam w kieszeni muszę mu dać, by mógł kupić sobie kokos. Czuć sobie mogę, ale jednak nie daję. Chcę zjeść jeszcze jednego kokosa. Z rozdrażnieniem patrzę na derwisza i ospale podtrzymuję rozmowę. Myślę sobie: „Mów prędzej czego chcesz i spływaj stąd. Dam ci tych 6 rupii tylko powiedz czego chcesz.” Ale on, jak na złość, tylko w kółko dookoła: „Masz zamiar gwiazdy oglądać. To nie medytacja.” „No tak” -myślę- „Przyszedł mnie uczyć co mam robić i gdzie patrzeć”. Uprzejmie daję do zrozumienia, że czas zmienić temat. Ale chyba moja uprzejmość albo jego nadwrażliwość spowodowały, że odszedł, znikł w ciemności. Ja pomyślnie kupiłem i zjadłem drugi kokos.

          Nie poszedłem.

          Na tym dzień się skończył.

24 stycznia 2000r.

    Rano o 525 jestem przy posągu Ganeśy – słoń z parasolką. Wesoła istota. Tu rano, w dzień i wieczorem wszyscy oddają mu pokłony. Jak tu się znalazłem – nie pamiętam. Jestem tu przy rytuale pokłonów po raz pierwszy. Rozbijają orzechy kokosowe, dekorują statuę girlandami z żywych kwiatów i okadzają wszystkich obecnych.

    Stojąc, myślę o swoich sprawach. I nagle uświadamiam sobie, że wczoraj był mój końcowy egzamin. Nie zdałem. Do mojego odjazdu już prawie nic nie zostało. Przykro do łez. Wydaje się, że wszystkie cierpienia były nadaremne. Celującym uczniem nigdy nie byłem, ale żeby tak się skompromitować? 12 tysięcy kilometrów do domu. Nie. W ciągu 40 minut wszystko można jeszcze zmienić w życiu.

    Tak bardzo zapragnąłem zdać jednak ten egzamin, że aż mnie całego skręcało. Nie wiem co wpłynęło na przebieg dalszych wydarzeń, czy moje pragnienie, czy wiara w to, że jeszcze wszystko można zmienić. Mianowicie, po 40 minutach po porannym darśanie otworzyłem oczy i zobaczyłem w pobliżu tego derwisza. Rozmawiał z jakimś Anglikiem. Zamknąłem oczy by go nie spłoszyć. Myślę, że to na pewno znak. W 5-cio tysięcznym tłumie zobaczyć człowieka, który rozwiąże twoje problemy. To jest to. Tylko myśleć o tym nie wolno. W to trzeba wierzyć. Czekam 3 minuty, 5 minut. Kiedy oni wreszcie skończą rozmowę?

    „Chyba znowu napastuję tego człowieka głupimi pytaniami” -pomyślałem. „Głupie, nie głupie, ale właśnie na niego czekasz w kolejce, mądralo” - odpowiedziałem sobie. Ile minęło czasu zanim skończyli rozmowę, nie pamiętam. Ale gdy tylko podnieśli się, w mig podskoczyłem do derwisza. Teraz ja przyczepiłem się do niego.

    „Pamiętasz mnie? Wczoraj wieczorem...” Przez kilka sekund było widać, że wspomina, i że ja nie byłem jedynym do kogo podchodził tego wieczoru. Ale przypomniał sobie.

    Byłem zachwycony jego niebieskimi oczami. Widziałem w nich wyjątkowo czysty kolor. Pomału zaczęliśmy nawiązywać rozmowę. Włożyłem maksimum wysiłku i całe moje doświadczenie w prowadzeniu rozmów, by go zatrzymać. Dla mnie to była sprawa życia lub śmierci.

   Po kwadransie byliśmy u mnie w pokoju i wiedliśmy przyjazną rozmowę. Opowiedziałem mu o sobie, a on o sobie. Derwisz w przeszłości był architektem w Portugalii. W Indii, jak domyśliłem się, jest już prawie rok. Pieniędzy i dokumentów nie posiada.

  Rozmawialiśmy o różnych sprawach. Usłyszałem od niego wiele wartościowych rad. Ale czas naglił. Jeszcze chciałem pobiec by się pożegnać z moskwiczanami, których poznałem w drodze do Indii. Dada, tak mój gość miał na imię, wyraził chęć pozostania w pokoju na czas mojej nieobecności. Zasmuciło mnie to, gdyż wszystkie moje rzeczy były spakowane. Bierz i wynoś. Ale on, czytając moje myśli, zaproponował by go zamknąć od zewnątrz. Tak zrobiłem. Jeżeli to jest egzamin – to niech będzie.

   Trudno było utrzymać spokój przez te 30 minut przebywania poza obrębem mojego pokoju, w oddali od moich „wartości materialnych”. Moskwiczan nie zastałem w pokoju i szybko wróciłem do siebie.

   Mój gość siedział w pozie medytacyjnej. Nastąpił najbardziej decydujący moment. Chciałem usłyszeć od niego czego potrzebuje i on wydusił z siebie prośbę. Z radością dałem mu trochę pieniędzy i owoce. Jeszcze poprosił o coś ze sprzętu. Byłem gotów dać mu wszystko o co poprosi.

   Jeszcze 10-15 minut przygotowania do podróży i nastąpił czas pójścia na darśan. Sedno w tym, że gdy dziś rano chciałem siebie przeegzaminować powtórnie, teraz zdecydowałem się jeszcze raz sprawdzić swoją moc. Chciałem to zrobić w ten sposób: jeśli trafię do rzędu, który będzie miał numer 1 – to udało mi się. Innego wyjścia nie ma. Przyjdę na darśan, usiądę w swoim rzędzie, a gdy wypadnie numer 1 czy numer 2, to egzamin zdałem. Wstanę i wyjadę do Bombaju. Czasu nie było wiele, ale uwijając się można jeszcze zdążyć.

     Rozmawiając idziemy do Mandiru. Czas zajmowania kolejki. Podchodzimy do jednej, siadam pierwszy. Dla niego już zabrakło miejsca. Linia kończy się za mną. Czuję, że to tak ma być. Znajdujemy się na liniach po sąsiedzku, a ja już wiem, że u mnie będzie numer 1. Ale gdyby był numer 1 to będzie pokusa pójścia na darśan. Pozostało 50 minut na przebycie 40 km trasy od Puttaparthi do stacji kolejowej. Co robić? W rozmyślaniu nad tym dylematem spędziłem czas w oczekiwaniu swojego losu. Z tego stanu wyprowadziło mnie trącenie w bok. Moja linia ruszyła do wyjścia – miała numer 2. Jakie to proste, i już po problemie. Z uczuciem wykonanego obowiązku, na oczach zdziwionego personelu pożegnałem się z Dadą i popędziłem do taksówki.

    Dalej układało się wszystko pomyślnie. Gdy do aśramu docierałem przez prawie 6 dni, to z powrotem miałem uczucie, że przestrzeń rozstępuje się przepuszczając mnie. Po trzech dniach byłem w Kijowie. Powiem więcej. Jeszcze w Indii dokładnie wiedziałem, że w dzień mojego powrotu wydarzy się to, o czym marzyłem prawie rok temu.

    Gdy zdajecie egzamin z duchowości wtedy już rzeczy niemożliwych nie ma. Spełnia się to wszystko w co wierzycie.

Epilog

4 marca 2000 roku

     Od mojego powrotu z Indii minął ponad miesiąc. Czy naprawdę tam  byłem? Tylko zapisane linijki dziennika i przyzwyczajenia tam nabyte potwierdzają, że to się wydarzyło. Te przyzwyczajenia ratują mnie w wielu skomplikowanych sytuacjach, których w moim życiu w Kijowie jest dużo. Mam nawet wrażenie, że przybyło ich jeszcze więcej. Tylko ja już jestem inny. Już nie odbieram ich takimi jakie są. Problemem wydają się one tylko wtedy, gdy nie jesteś w swoim „sercu”. Ale w momencie gdy otwierasz swoją klatkę piersiową wszystkie problemy rozwiązują się same. W ostatnim miesiącu miałem wiele możliwości by się o tym przekonać. Jednakże nie jest łatwo być zawsze na poziomie serca, gdy otaczający ciebie ludzie ciągną cię na niższe poziomy, i nie chcą zrozumieć, czemu nie przyjmujesz ich zasad. Nie przyjmuję, ponieważ według tych zasad, życia pozostało parę lat, a może i miesięcy. Pobawiwszy się w nowe gry tam i tu, wierzę, że to jest przyszłość.

Im więcej upływa czasu od momentu mojego powrotu „z czwartego wymiaru”, tym bardziej w to wierzę. Te reguły pracują tutaj tak samo, jak i tam. Tylko wcześniej tego nie rozumiałem. Obecnie wiem już na pewno, że system naszej wiary kieruje nami. To w co wierzysz, to wydarzy się w twoim życiu. Wierzysz w nieszczęścia, katastrofy, koniec świata itp. - przyjdą. Wierzysz w swoje siły, ludzi, którzy ciebie otaczają, w ich nowe możliwości, znajdą się i siły i ludzie i możliwości.

          Fiodor Aleksiejenko

          Kijów, luty-marzec 2000

Na podstawie czasopisma „Дocьe Сeкemных Слyжб” Nr 3-4-2000, wydawnictwo „Иcтa-Yкpaинa”

tłum. Jan Kucucha

 

Stwórz darmową stronę używając Yola.