Papadżi*
Po krótkiej
karierze w wojsku podróżował po Indiach szukając Guru, który mógłby mu dać
doświadczenie Boga, ponieważ bardzo Go pragnął. Powrócił do domu nie spełniwszy
swojej misji. Wtedy, pewnego dnia u jego drzwi pojawił się wędrowny sadhu i
powiedział mu, że Ramana Mahariszi w Tiruvanamali mógłby pokazać mu Boga. Pojechał
tam w 1944 roku, ale poczuł się oszukany znalazłszy tam tego samego sadhu,
który odwiedził go w Pendżabie, siedzącego na sofie w holu medytacyjnym. Zły i
rozczarowany zaczął zbierać się do wyjazdu, jednak jeden z wyznawców przekonał
go, żeby został, dowodząc, że Bhagawan nie opuścił miasta przez ponad
czterdzieści lat, nawet na chwilę.
* * *
Nieco zaintrygowany zdecydowałem się pozostać, aby
prosić Bhagawana o pokazanie mi Boga. Zbliżyłem się do niego w
wojowniczym nastroju. „Czy Pan jest człowiekiem, który przyszedł do mnie, do
mojego domu w Pendżabie?” – zapytałem. Mahariszi pozostał w milczeniu.
Spróbowałem znowu. „Czy to Ty byłeś w moim domu i zaprosiłeś mnie tutaj? Czy to
Ty jesteś tym człowiekiem, który przysłała mnie tutaj?” Mahariszi nie odpowiadał.
Ponieważ nie miał zamiaru odpowiadać na żadne z tych pytań, postawiłem pytanie
dotyczące głównego celu mojej wizyty.
„Czy widziałeś Boga?” – zapytałem.
„A jeżeli widziałeś, czy będziesz w stanie pokazać mi Go?
Jestem gotów zapłacić każdą cenę, nawet oddać życie, ale jeśli chcesz wziąć
udział w tym interesie, musisz pokazać mi Boga.”
„Nie” – odpowiedział. „Ja nie mogę pokazać Ci Boga, ani
umożliwić Ci zobaczenia Boga, ponieważ Bóg nie jest przedmiotem, który może być
widziany. Jest On podmiotem. Jest On tym, który widzi. Nie zajmuj się
przedmiotami, które można zobaczyć. Dociekaj, kim jest Ten, który widzi.” Dodał
także: „Ty sam jesteś Bogiem” – jak gdyby chciał skarcić mnie za szukanie Boga,
który jest na zewnątrz i oddzielony ode mnie.
Jego słowa nie
zrobiły na mnie wrażenia. Wydały mi się jeszcze jedną wykrętną odpowiedzią,
dodaną do długiej listy wykrętów, które słyszałem od różnych swamich w całym
kraju. Obiecał pokazać mi Boga, jednak teraz próbuje powiedzieć mi, że nie może
tego zrobić ani on, ani nikt inny.
Zlekceważyłbym
jego słowa bez chwili namysłu, gdyby nie doświadczenie, które miałem
natychmiast, kiedy tylko powiedział mi, abym dociekał kto jest tym „Ja”, które
chce zobaczyć Boga. Wypowiedziawszy te słowa, przenikliwie spojrzał mi w oczy,
a całe moje ciało zaczęło drżeć. Wstrząsy nerwowej energii przeszywały moje
ciało. Czułem się tak, jak gdyby moje nerwy tańczyły, a włosy stanęły mi na
głowie.
Stałem się
świadomy duchowego serca wewnątrz mnie. Nie było to fizyczne serce, lecz
zamiast niego, źródło i podstawa wszystkiego co istnieje. Wewnątrz tego serca
zobaczyłem, czy też poczułem, coś na kształt zamkniętego pączka. Był on
niebieskawy i bardzo błyszczący.
Kiedy
Mahariszi patrzył na mnie, a ja trwałem w stanie wewnętrznej ciszy, poczułem,
że ów pączek otwiera się i rozkwita.
Używam słowa
„pączek”, lecz to nie oddaje istoty rzeczy. Bardziej właściwe byłoby
powiedzieć, że było to coś, co odczułem jako podobne do pączka otwierającego
się i rozkwitającego w sercu. I kiedy mówię „Serce” nie mam na myśli, że owo
rozkwitanie było umiejscowione w konkretnym miejscu ciała. To serce, owo serce
mego Serca znajdowało się ani wewnątrz ciała, ani na zewnątrz niego. Nie mogę
dać bardziej dokładnego opisu tego co się zdarzyło. Wszystko, co mogę powiedzieć
to fakt, że w obecności Maharisziego i pod wpływem jego spojrzenia duchowe
serce otworzyło się i rozkwitło. Było to nadzwyczajne doświadczenie, takie,
jakiego nie miałem nigdy przedtem i kiedy się ono wydarzyło, byłem totalnie
zdumiony.
Mimo że miałem
niezwykle potężne doświadczenie w obecności Maharisziego, jego stwierdzenie: „Ty
sam jesteś Bogiem” i jego rada: „Dociekaj, kto jest tym, który widzi” nie
oddziałały na mnie zbyt mocno. Moja skłonność do szukania Boga na zewnątrz nie
została rozwiana ani przez Jego słowa, ani przez doświadczenie, które z nim
miałem. Myślałem sobie: „Nie jest dobrze być czekoladką, chcę być smakiem
czekolady”. Chciałem pozostać oddzielony od Boga, tak, abym mógł cieszyć się
szczęściem jedności z Nim.
Kiedy po południu zjawili się wyznawcy, patrzyłem
na nich z uprzedzeniem fanatycznego wielbiciela Kriszny. Tak daleko jak
mogłem sięgnąć okiem siedzieli spokojnie, nic nie robiąc. Pomyślałem sobie: „nikt
tutaj nie wydaje się recytować imienia Boga. Żaden z nich nie ma różańca, aby się modlić. Jak oni mogą uważać się za
dobrych wyznawców?” Mój pogląd na religijne praktyki był raczej ograniczony.
Wszyscy ci ludzie mogli medytować, ale o ile mogłem to stwierdzić – marnowali
czas.
Posłałem krytyczne spojrzenie Maharisziemu
i takież myśli powstały w mojej głowie. - Ten człowiek stanowi dobry przykład
dla swoich uczniów. Siedzi spokojnie. Nie daje żadnych wykładów o Bogu. Nie
recytuje imienia Boga, ani nie skupia swej uwagi na Nim w inny sposób. Ci jego
uczniowie siedzą wokół rozleniwieni, ponieważ sam ich mistrz siedzi i nic nie
robi. Jak ten człowiek może pokazać mi Boga, jeśli sam nie wykazuje żadnego
zainteresowania Nim. Takie i podobne myśli przelatujące przez mój umysł sprawiły,
że nie trwało długo, a wytworzyłem w sobie uczucie obrzydzenia dla Maharisziego
i ludzi, którzy go otaczali. Miałem jeszcze trochę czasu na wypełnienie moich
obowiązków w Madrasie, ale nie chciałem spędzać go z tymi leniwymi duchowo
ludźmi w aśramie. Wyruszyłem na drugą stronę Arunaczali, kilka kilometrów dalej,
znalazłem miłe miejsce w lesie, na południowym stoku góry i osiadłem tam, aby
modlić się do Kriszny – sam i nie niepokojony.
Pozostałem tam około tygodnia, pogrążony w
pobożnych praktykach. Kriszna często zjawiał się przede mną i spędzaliśmy
mnóstwo czasu bawiąc się razem. Pod koniec tego okresu poczułem, że czas wracać
do Madrasu, poczynić przygotowania do mojej nowej pracy. Wyjeżdżając złożyłem
wizytę w aśramie częściowo po to, aby się pożegnać, a po części, aby powiedzieć
Maharisziemu, że nie potrzebuję jego pomocy dla zobaczenia Boga, ponieważ widzę
Go każdego dnia dzięki własnym staraniom. Kiedy zjawiłem się przez Nim,
Mahariszi zapytał: - „Gdzieś ty był? Gdzie mieszkałeś?” - „Po drugiej stronie góry” – odrzekłem. „I co
tam robiłeś?” – dociekał dalej. Zadowolony, że rozmowa idzie w kierunku, który
mi odpowiadał, rzekłem zadufanym tonem: „Bawiłem się z moim Kriszną”. Byłem
bardzo dumny z mojego osiągnięcia i czułem się większy niż Mahariszi, ponieważ
byłem absolutnie pewny, że Kriszna nie zjawiał się przed nim podczas tego
okresu. – „Och, doprawdy?” – zauważył, patrząc na mnie zaskoczony i
zaciekawiony. – „Bardzo dobrze, bardzo ładnie. Czy widzisz Go teraz?” – „Nie
Panie, nie widzę” – odrzekłem. „Widzę tylko wtedy, kiedy mam wizję.” Nadal
byłem bardzo zadowolony z siebie czując, że ja mam zapewnione te wizje, a
Mahariszi nie ma. – „Więc Kriszna przychodzi i bawi się z tobą, a potem znika?”
– powiedział Mahariszi. – „Co za pożytek z Boga, który pojawia się i znika.
Jeśli on jest prawdziwym Bogiem, to musi być z tobą przez cały czas.” Brak
zainteresowania Maharisziego moimi doświadczeniami speszył mnie trochę, ale nie
do tego stopnia, abym chciał usłuchać jego rady. Powiedział mi, abym porzucił
poszukiwanie Boga na zewnątrz, a zamiast tego znalazł pochodzenie i tożsamość
tego, który chce Go zobaczyć. To było zbyt wiele dla mnie. Czas oddania
Krisznie uczynił mnie niezdolnym do podjęcia duchowych poszukiwań w żaden inny
sposób, niż poszukiwanie osobowego Boga.
* * *
Pundźa powrócił do Madrasu, aby podjąć
służbę w brytyjskiej armii. Swój wolny czas spędzał zamknięty w swoim pokoju
modlitewnym, śpiewając imię Kriszny. W tym okresie niespodziewanie miał wizję
Ramy, po której stał się niezdolny do wykonywania jakichkolwiek praktyk
duchowych. Następna wizja, tym razem, Bhagawana Mahariszego, skłoniła go do
powrotu do Tiruwanamalai po duchowe przewodnictwo.
* * *