RELACJA Z WYJAZDU DO SAI BABY
O Sai Babie dowiedziałam się 9 lat temu,
gdy pewna osoba, będąca dla mnie autorytetem, stwierdziła, że jest to wielki
Nauczyciel, którego życie i nauki, oraz cuda, porównywane są do działalności
Jezusa. Wtedy to, 9 lat temu, zdecydowałam, że muszę pojechać do Indii i
na własne oczy to zobaczyć, skoro już przyszło mi żyć w czasach, gdy mam taką
możliwość.
Przez te wszystkie lata przeczytałam tylko jedną książkę,
której tytułu nie pamiętam – była to relacja kogoś, kto był u Sai Baby i
opisywał swoje doznanie. Nigdy nie rozmyślałam o Sai Babie. Raz na kilka miesięcy
stwierdzałam, będąc w jakimś towarzystwie, że planuję kiedyś jechać do Indii.
Cały wyjazd wstrzymywała moja, nieżyjąca już, suczka, ruda spanielka, z którą
byłam bardzo związana. Była chora i musiałam się nią opiekować. W maju 1999 r
moja psina, dożywszy 17 lat, odeszła. Od tej pory częstotliwość myśli o
wyjeździe do Indii wzrosła. Ale, że czas płynie bardzo szybko, minęło kilka
miesięcy, zanim wyjechałam. Około 3-4 miesiące przed wyjazdem miałam sen: za
stołem w grupie osób siedział Sai Baba. Ja biorę kosz z owocami – jabłkami,
podchodzę do stołu i częstuję Sai Babę. Ale Sai Baba kręci przecząco głową, że nie, nie bierze jabłka, a
we mnie powstaje przekonanie, że „jeszcze nie jestem godna” i dlatego Sai Baba
nie wziął jabłka. Dnia 2 lutego 2000 roku, bez jakichkolwiek planów, wsiadłam
do samochodu i pojechałam do Krakowa (ja jestem z Tarnowa), do grupy miłośników
Sai Baby prowadzonej przez Michała Chomyszyna. Pojechałam ot, tak sobie, aby
coś dowiedzieć się na temat wyjazdu. Od Michała - na wejściu - dowiedziałam
się, że za tydzień wyjeżdża do Indii grupa, właśnie z Krakowa i przypadkowo,
dzisiaj na spotkaniu, jest jedna osoba, która jedzie. Wtedy ja, spontanicznie,
stwierdziłam, że w takim razie jadę z nimi. Michał delikatnie dał mi do
zrozumienia, że chyba nie zdążę tak szybko się zorganizować, zwłaszcza, że nie
miałam wizy ani rezerwacji biletów. Halinka, która za tydzień miała lecieć do
Indii, również nie była przekonana, żeby było możliwym, tak szybko załatwić
wyjazd, ale bardzo dokładnie opowiedziała mi wszystko na temat wyjazdu.
Organizatorem i inicjatorką całego wyjazdu była Ania Kołkowska, dla której miał
to być drugi wyjazd. Pierwszy raz była pół roku temu, po pół roku znów
zapragnęła jechać i zbierała osoby chętne, aby nie jechać samej. Dostałam do
niej nr telefonu. 3 lutego, rano, pojechałam do Krakowa, do biura podróży, w
którym osoby wyjeżdżające kupowały bilety. Wzięłam druki wizowe oraz zarezerwowałam bilet, ale tylko w jedną stronę,
do Indii, bo powrotnego nie było. W nocy pojechałam do Warszawy po wizę.
Ponieważ pociąg przyjeżdża wcześnie, ambasada pracuje później, kilka godzin
przeczekałam w holu ambasady, rozmawiając z sympatyczną dziewczyną, która
otwiera drzwi do ambasady (zamykane na fotokomórkę) każdemu wchodzącemu do
budynku pracownikowi i innym. Podczas rozmowy powiedziała mi, że nie zawsze można
dostać wizę od ręki, że czasem trzeba czekać, ale ona postara się coś mi pomóc.
Ponieważ jej biurko znajdowało się przy windach, każdy wchodzący przechodził
koło niej, a ona wszystkich znała. Gdy pracownicy ambasady hinduskiej zaczęli
się schodzić, ona każdego zagadywała, mówiąc, że jestem jej kuzynką i za 5 dni
muszę lecieć do Indii i żeby jakoś każdy, ze swej strony, pomógł mi tę wizę
załatwić. W pewnej chwili, ta sympatyczna dziewczyna, mówi mi, że idzie konsul
i abym to ja go zagadnęła przy windzie, gdyż ona nie mówi dobrze po angielsku.
W momencie, gdy konsul doszedł do windy, ona również przedstawia mnie jako
kuzynkę i dalej rola należała do mnie. Konsul uprzejmie wysłuchał, że dzisiaj
muszę mieć wbitą wizę, przeglądnął wniosek wizowy, zapytał gdzie jadę, na co
odpowiedziałam, że do Puttaparthi. A wiadomo, że jak do Puttaparthi, to do Sai
Baby, bo to malutka wieś w południowych Indiach i nic innego tam nie ma. O 1700
kazał mi przyjść po wizę. Sprawa była załatwiona. To był piątek, 4 lutego.
Sobota, niedziela – wolne. W poniedziałek, 7 lutego, pojechałam do Krakowa
kupić bilet, gdzie okazało się, że na powrotną drogę również jest dla mnie
bilet, bo ktoś musiał zrezygnować z wyjazdu. Spotkałam się z Anią Kołkowską,
która wręczyła mi, perfekcyjnie przygotowaną listę niezbędnych rzeczy, które
powinnam ze sobą zabrać, oraz specjalnie na okoliczność wyjazdu uszyty przez
nią, żółty szal, z napisem SAI RAM, który miał być znakiem rozpoznawczym dla
całej grupy, ewentualnym „biletem wstępu”, w przypadku interview, gdzie grupa
musi mieć znak rozpoznawczy. To był 7 luty, a 9 lutego, w nocy, już wyjazd z
Krakowa na lotnisko do Warszawy. Zostało mi 2 dni na przygotowanie do wyjazdu
oraz zaopatrzenie moich sklepów w towar, na okres 1 miesiąca. Mam trzy stoiska,
trzy branże i wiedziałam, że nie będzie to takie proste. Cudem zajęło mi to
półtora dnia i, aż pół dnia miałam dla
siebie, na przygotowanie się do wyjazdu. Zdążyłam. Od momentu podjęcia decyzji
do wyjazdu, minęło 7 dni, a ja wszystko załatwiłam. Grupa liczyła 9 osób. Ania
jechała jako nasz opiekun i przewodnik (nie wyobrażam sobie wyjazdu bez niej,
świetnie mówi po angielsku, jest bardzo obrotna, zdolna i mądra), każdego z
grupy traktowała jak kwoka pisklęta, zarówno podczas podróży jak i podczas
pobytu w Indiach. Ona powinna to robić zawodowo. Cieszę się, że mogłam ją
poznać i z nią podróżować. Oprócz Ani jechało jeszcze 6 dziewczyn z Krakowa,
wszystkie pierwszy raz, ja z Tarnowa. W Warszawie na lotnisku dołączył do nas
rodzynek - jedyny mężczyzna, z Częstochowy, który też jechał drugi raz.
Pierwszy raz był pół roku temu. Cała grupa była „przypadkowa”. Dziewięć osób w
jednym czasie zebrało się do wyjazdu, a że siedmioro z nas jechało pierwszy
raz, szukaliśmy przewodnika. Z tych 9 przypadkowych osób, stworzyliśmy 9-cio
osobową rodzinę, od pierwszego poznania na dworcu w Krakowie. Zdolność
wzajemnej komunikacji, niesienia sobie pomocy, chęci przebywania ze sobą, była
niesamowita. Zwłaszcza w aszramie, gdzie byliśmy świadkami wielu nieporozumień
w grupach, kłótni itp. U nas było tak jakbyśmy znali się latami. Nasza wzajemna
przyjaźń nie skończyła się po powrocie z Indii. Trwa nadal i jest
podtrzymywana, zarówno telefonicznie jak również spotkaniami. Miałam szczęście,
trafiając na tak wspaniałych ludzi. Podróż do Indii, do aszramu Sai Baby,
przebiegła bez zakłóceń. Około 2 tygodnie po przyjeździe, do naszej grupy,
dołączyła jeszcze jedna dziewczyna z Krakowa i drugi mężczyzna, z Warszawy, tym
razem Max Artecki. Obydwoje otrzymali organizacyjne szale. Było nas 11 osób i
jak wszyscy, my również mieliśmy wewnętrzne pragnienie rozmowy w cztery oczy z
Sai Babą. Nie było to proste, wręcz wydawało się niemożliwe. Byliśmy tam w
czasie wielkich hinduskich świąt tj. zbiorowy ślub dziesiątek par, gdzie Sai
Baba sam, osobiście, udzielał ślubu, oraz w czasie największego święta
Mahaśiwarathri. Na święto to przyjeżdżają tysiące ludzi z całego świata, oraz
całych Indii. Jest wielu znakomitych gości, którym Sai Baba poświęca czas,
wiele czasu poświęca swoim uczniom, lekarzom i innym specjalnym gościom,
mającym stałe miejsce na przedzie, w świątyni. Pozostały czas Sai Baba poświęca
specjalnym grupom – działaczom różnych ośrodków Sai Baby na całym świecie.
Grupa taka jak my, teoretycznie, nie miała szans. Nikt nigdzie nie działa, nikt
nie należy do żadnego ośrodka Sai Baby. A jednak był wśród nas Max. Max, który
6 razy był na interview, któremu Sai Baba zmaterializował srebrny pierścień ze
znakiem OM. To był nasz czarny koń. Nasz szansa. I mieliśmy rację. To właśnie
przed Maxem zatrzymał się podczas darśanu Sai Baba, to Maxa zapytał skąd
jesteśmy, ilu nas jest i to do Maxa powiedział „go”- chodźcie. Gdy Max wyszedł
z tłumu osób przed główną część świątyni i pomachał do nas szalem, co znaczyło,
że mamy iść na interview, chwilę trwało zanim uwierzyliśmy swoim oczom, że to
my mamy iść. Interview – każdy o tym marzy. Mieliśmy szczęście. Przebiegu interview
nie będę opisywać, bo być może ktoś by sobie tego nie życzył, o co pytał Sai
Baba i jak komentował. Mogę tylko opisać to , co dotyczyło mojej osoby. Na
pytania, które zadawał mi Sai Baba, odpowiadałam krótko, lecz Sai Baba wtedy
sam rozwijał dalej odpowiedź, będąc doskonale zorientowany w moim życiu
osobistym i pracy. Nie wiem dlaczego, ale wcale nie było to dla mnie
zaskoczeniem ani szokiem. Wydawało mi się to oczywiste, że Sai Baba wszystko
wie. Nie czułam w Jego obecności ani strachu, ani tremy, ani skrępowania.
Siedziałam u Jego stóp, patrząc Mu w oczy, jak dziecko na ojca. Bo przecież,
jeżeli jest Bogiem, to ja nie mam się czego obawiać, wręcz przeciwnie, skoro
fizycznie mogę Go zobaczyć i doświadczyć, to mogę liczyć na Jego pomoc i to
zarówno na poziomie fizycznym jak i duchowym. Było to ciekawe doświadczenie.
Wbrew wielu opisom różnych osób, nie doznałam żadnej ekstazy, omdlenia, zaniku
pamięci, porażenia miłością, wszechmocą itp. Mnie było normalnie dobrze.
Mogłabym normalnie siedzieć u Jego stóp, prowadzić rozmowę, pytać. Jako, że
interesuję się rozwojem duchowym 9 lat, równocześnie praktykując, jak również
zgłębiając wiedzę teoretyczną, od 9 lat pod okiem jednego nauczyciela (FUNDACJA
HOMO HOMINI FRATER – Wiesław i Bożena Kornalewicz), przygotowuję się pomalutku
do tego, że kiedyś, powolutku , dotrę jako kropelka do oceanu i stanę się z nim
jednością. Jestem przekonana, że Sai Baba jest również po to na Ziemi, aby
takim jak ja pomóc, umożliwić i przecierać szlaki na drodze zjednoczenia z
Bogiem; jak robił to Jezus 2000 lat temu. A ponieważ nie mnie oceniać wielkość
i moce Ich Obu, staram się na miarę swoich ludzkich, ułomnych możliwości, skorzystać z możliwości obcowania z Sai Babą.
Nie wiem dlaczego, ale prawidłowe wydaje
mi się to, że syn z ojcem dobrze się czuje, tak i ja tak normalnie, dobrze
czułam się z Sai Babą. Podczas wielu, wielu spotkań po powrocie, gdzie w kółko
musiałam opowiadać o swojej podróży, każdy, ale to każdy, pytał i najbardziej
był ciekawy, co czułam gdy pierwszy raz zobaczyłam Sai Babę, co czułam na
interview, czy rzeczywiście, jak piszą w książkach, zostałam „porażona” aurą,
miłością, wielkością Sai Baby. Nic takiego nie czułam. Czułam normalny spokój,
było mi dobrze, bezpiecznie. Podczas interview byłam świadkiem zmaterializowania
2 pierścionków, złotych z brylantem.
Jeden dla dziewczyny z naszej grupy, Krysi
z Krakowa, drugi dla Hindusa, gdyż oprócz naszej grupy, na interview, było
zaproszonych 2 Hindusów i 1 Hinduska.
Interview nie było długie. W pewnej chwili Sai Baba zapytał nas, czy
mówimy dobrze po angielsku, gdyż chce z nami jeszcze raz się spotkać i porozmawiać
w cztery oczy, z każdym o sprawach
osobistych. Zapytał nas kiedy wyjeżdżamy. Po uzyskaniu od nas odpowiedzi wstał,
sięgnął po koszyk z paczuszkami wibuthi i dał go Hindusom. My również wyciągnęliśmy
ręce, ale Sai Baba powiedział, że my nie, że my dostaniemy następnym razem.
Chciałam zadać pytanie Sai Babie, zaczęłam pytać, lecz Sai Baba przerwał mi
mówiąc: „Nie teraz, następnym razem”. Efekt był taki, że do ostatniego dnia
czekaliśmy, w końcu wyjechaliśmy bez następnego interview. Co niektórzy
twierdzą, że być może musimy tam jechać jeszcze raz. Nie wiem. Czas pokaże.
Teraz napiszę krótko o pierścionku, zmaterializowanym dla Krysi. Nie ukrywam,
że bardzo lubiłam patrzeć na ten pierścionek, dotykać go, trzymać w ręce. Obie
z Krysią śmiałyśmy się z tego. Ale tak było. I tak wewnątrz (nie czując
dosłownie żadnej zazdrości) myślałam sobie czasem, że dobrze byłoby mieć taki pierścień, bo w domu, gdybym na
niego spojrzała, dotknęła go, natychmiast połączyłabym się z Sai Babą, że
poprzez pierścień ten kontakt byłby szybki i łatwy. Tak sobie myślałam.
Myślałam tak dzień w dzień podczas pobytu w Indiach. Jest to bardzo istotne. W
końcu nadszedł dzień powrotu. Przylatując do Indii, wysiedliśmy na lotnisku
Bangalore. Natomiast odlot mieliśmy z Madrasu – 400 km od Puttaparthi.
Pojechaliśmy tam taksówką, odlot mieliśmy o 2 w nocy. Ponieważ mieliśmy dużo
ciężkich bagaży, a byliśmy wcześniej, od razu ustawiliśmy się w kolejce do
odprawy, będąc jednymi z pierwszych, aby pozbyć się bagaży. Jakież było moje
zdziwienie i zdziwienie całej grupy, gdy celnik zwrócił mi bilet z odprawy i
stwierdził, że dla mnie nie ma miejsca. Wszyscy kupowaliśmy bilety w jednym
biurze, na jedną trasę, w tamtą stronę nie było problemu, potraktowaliśmy to
jako pomyłkę celnika i nie odchodząc od lady odpraw, wdaliśmy się w dyskusję i
tłumaczenie, że to przecież niemożliwe, że to jakaś pomyłka, żeby sprawdził
jeszcze raz. Celnik sprawdził jeszcze raz, potem kilka razy sprawdzali to inni
celnicy i ich przełożeni. Wynik był zawsze ten sam. Nie ma dla mnie miejsca. Do
samego końca odlotu, gdy wszyscy pasażerowie już wsiedli, cała nasza grupa
stała przy odprawie, czekając na cud, prosząc kogo popadło, by coś nam pomógł.
To, abym ja sama została w Madrasie, z ciężkim bagażem, bez pieniędzy, bez
dobrego opanowania j. angielskiego , na dodatek bardzo przeziębiona, w ogóle
nie wchodziło w grę. Zwłaszcza, że żaden celnik nie był w stanie mi powiedzieć,
kiedy ewentualnie mogłabym wrócić. Niestety przyszła godzina odlotu. Grupa
została wezwana mikrofonem na pokład. W pośpiechu każdy zostawił mi wszystkie
pieniądze, które mu zostały, oraz wszelkie jedzenie, bo nie było wiadomo ile
czasu będę w Madrasie. W pośpiechu wszyscy poszli do samolotu. Oszołomiona
takim stanem rzeczy, o 2 w nocy zostałam sama w Madrasie, stojąc przed ladą do
odpraw celnych. Ponieważ w najbliższym czasie nie odlatywał żaden samolot –
były to linie Lufthansy, pracownicy Lufthansy byli Hindusami – na olbrzymiej
sali odpraw stałam sama. Celnicy zakończyli pracę i poszli do biur na zaplecze.
Co chwilę ktoś wychodził, przechodząc do innego biura, zaskoczony, gdy mnie
zobaczył, podchodził i pytał co ja tu robię, w czym problem. Wtedy ja , swoją
niedoskonałą angielszczyzną, tłumaczyłam, że zaszła jakaś pomyłka, że jestem
chora, że nie mam pieniędzy, nie znam angielskiego, mam bardzo ciężki bagaż, że
cała grupa poleciała oprócz mnie i proszę go o pomoc tzn. o wyznaczenie
jakiegoś terminu powrotu. Odpowiedź wszystkich pracowników Lufthansy była taka
sama: „mam znaleźć w ciągu dnia biuro Lufthansy w Madrasie i gdy biuro znajdzie
jakieś miejsce, to wtedy polecę do domu”. I żadnej dyskusji. Tę odpowiedź
otrzymałam kilka razy. Kiedy widziałam, że moja sytuacja jest niewesoła ,
przyszło mi na myśl, że dobrze byłoby spotkać celnika – miłośnika Sai Baby. Gdy
jeden z celników kolejny raz podszedł do mnie tłumacząc, że nie mam po co tu
stać, żebym stąd odeszła i spytał skąd wracam, powiedziałam mu, że od Sai Baby,
bo byłam pewna, że to jego wyznawca. Wtedy celnik ten machnął ręką i
stwierdził, że on w Sai Babę nie wierzy, że to oszust. I odszedł. A ja stałam.
Znowu przypomniałam sobie, że dobrze byłoby mieć pierścień od Sai Baby. I tak,
stojąc sama przy ladzie, powtarzałam: „Sai Babo pomóż mi, Sai Babo pomóż mi,….”.
Była godzina 5 rano. Z zaplecza wyszedł celnik – przełożony, bez słowa wziął z
mojej ręki bilet, podszedł do komputera. Długą chwilę to trwało, w końcu wrócił
i wręczył mi dwa bilety. Pierwszy na drogę powrotną do domu. Był to lot o 1800,
tego samego dnia, z przesiadkami, a nie bezpośrednio, jak poprzedni z Madrasu
do Frankfurtu, tylko z Madrasu do Delhi i z Delhi do Frankfurtu. Drugi bilet,
to był bilet ważny jeden rok, zwrot całych kosztów powrotnych tj. 1200 marek.
Lufthansa, jako firma, zwróciła mi koszty powrotnej podróży, ponieważ podróż ta
była utrudniona tzn. późniejszy odlot i przesiadki. Jest to spora kwota, ale
wtedy w ogóle nie miało to dla mnie znaczenia. Cieszyłam się, że stamtąd wylecę. Równocześnie celnik
oświadczył, że pojadę teraz na koszt Lufthansy do hotelu, na lotnisko zostanę
przewieziona ich samochodem. Życząc mi przyjemnej podróży – znika. Nagle zjawia
się dwóch Hindusów, jeden bierze moje bagaże, drugi ciągnie mnie za rękę do
wyjścia. Na zewnątrz stoi taksówka. Chcę wsiadać do tyłu ale tam ktoś leży.
Wsiadam do przodu i zamykam drzwi. Za chwilę drzwi się otwierają, Hindus każe
mi się posunąć i siada koło mnie. Otwierają się drzwi i wsiada kierowca. Za
chwilę otwierają się drzwi, koło kierowcy, wsiada następny Hindus. Siedzieliśmy
z przodu w 4 osoby: 3 Hindusów i ja, a z tyłu ktoś leżał. Miałam niemałego
stracha. I znowu w myśli mówię – Sai Baba pomóż. Siedzący obok mnie Hindus
najpierw bacznie mi się przyglądał (mam jasne włosy), a potem zaczął delikatnie
mnie wypytywać, co też ja sama w środku nocy robię, skąd wracam i co się stało.
Zmęczona i chora odpowiedziałam mu, że byłam w Puttaparthi, u Sai Baby.
Powiedziałam to tak od niechcenia. Hindus aż podskoczył na siedzeniu, zapytał
jeszcze raz gdzie byłam. Gdy się upewnił, że to prawda, spytał ot tak sobie,
czy byłam na interview. Gdy potwierdziłam, podskoczył na siedzeniu drugi raz.
Musiałam mu opowiedzieć jak wyglądało interview. Gdy powiedziałam mu o
pierścionku, który Sai Baba zmaterializował dla koleżanki, podskoczył trzeci
raz. I wtedy się zaczęło. Hindus ten był bowiem właścicielem hotelu, z którym
Lufthansa ma podpisaną umowę i gdy trafi się taki ktoś jak ja, on na telefon
przyjeżdża i zabiera do hotelu. Jest on wielkim miłośnikiem Sai Baby. Na stałe,
on i jego rodzina, mieszkają w Bangalore, a więc blisko Puttaparthi. Dzierżawi
hotel w Madrasie. Pomimo, że mieszka w
Bangalore, niewiele razy miał okazję bywać w aszramie i widzieć Sai Babę,
jeżeli już był to rano przyjeżdżał i wieczorem wracał. Na interview nie był i
zdaje sobie sprawę, jak mówił, że nie ma szans. Więc ja nagle stałam się dla
niego jak „święta”. Jak gdyby przysłał mnie Sai Baba. Już w recepcji kazał dać
mi apartament, pomimo, iż pracownik nieśmiało zwrócił mu uwagę, że ja jestem
sama, to nie ma potrzeby. Miał być apartament i koniec. Osobiście sprawdził czy
pokój w porządki i bagaże wniesione. Poinformował mnie o śniadaniu i obiedzie.
I co chwilę zadawał pytania o Sai Babę. W kółko prawie te same, jak gdyby
chciał się upewnić, że to prawda. Nad ranem , zmęczona, zasnęłam w hotelu.
Obudziłam się w południe, zeszłam do restauracji na obiad. Gdy jadłam, podszedł
do mnie właściciel hotelu, pytając nieśmiało, czy mógłby przyjść do mojego
pokoju, spokojnie jeszcze raz porozmawiać o Sai Babie. Przyszedł, długo mu
opowiadałam o Sai Babie, potem rozmawialiśmy o swoich rodzinach itp. Nie
pojechałam na lotnisko samochodem Lufthansy, gdyż właściciel hotelu zamówił dla
mnie specjalnie taksówkę. Wręczył mi olbrzymi bukiet kwiatów. A przed samym
wyjściem z pokoju, poprosił mnie o wspólną medytację, modlitwę przed zdjęciem
Sai Baby. Wręczył mi adres hotelu, z zapewnieniem, że jeżeli kiedykolwiek,
ktokolwiek, będzie jechał do Sai Baby, będzie w Madrasie lub w Bangalore i
będzie potrzebował pomocy, to o każdej porze dnia i nocy, można dzwonić, a on
pomoże. Mówił, że mogę przekazać innym adres i numer telefonu, co też czynię:
tel. 044 8284411, 8282696 – Madras lub Chennai,
(podwójnie używana nazwa);
oraz Bangalore
- 080 6635920.
Właściciel nazywa
się Bilal .
Zostałam odwieziona na lotnisko, bagaże
wniesiono. Bagaże, to był mój problem, bo nie zastosowałam się do zaleceń Sai
Baby, że im mniejszy bagaż tym, przyjemniejsza podróż i miałam 2 ciężkie, nie
do podniesienia, torby, bagaż podręczny i olbrzymi bukiet kwiatów. Ponieważ
była to moja pierwsza podróż za granicę samolotem, wiedziałam, że bez dobrej
znajomości języka, nie tak prosto jest poruszać się po lotniskach, zwłaszcza,
że przyloty są gdzie indziej, odloty z innego miejsca itp. A ja miałam w Delhi
przesiadkę. Gdy tylko w Madrasie znalazłam się na lotnisku, wypowiedziałam: „Sai
Babo przyślij mi kogoś, z kim mogłabym bezpiecznie wrócić do domu”. Gdy
pierwszą osobę na lotnisku zapytałam, czy dobrze trafiłam na poczekalnię odlotu
do Delhi, mężczyzna posunął się na ławce, abym usiadła, powiedział, że on też
leci do Delhi, a z Delhi do Frankfurtu.
Był z drugim kolegą. Byli to Austriacy. Jeden podróżuje służbowo do Indii,
stary wyga, świetnie mówiący po angielsku, który wie co mu się jako pasażerowi
należy i drugi, który spędzał w Indiach wakacje. W ten sposób było nas troje w
tej samej sytuacji tzn. tych dwóch Austriaków miało ten sam problem z biletem,
co ja. Ale ponieważ podróżują nie pierwszy raz, doskonale wiedzą, co im się
należy. I podczas gdy ja czekałam godzinami na lotnisku, aby ktoś mi pomógł,
oni będąc w tej samej sytuacji, już dawno spali w hotelu. Okazało się potem,
jak mi powiedzieli, że w biurze Lufthansy w Polsce, często się sprzedaje
podwójne bilety, bo jest część miejsc, na okrągło, rezerwowana, ale rzadko się
zdarza, aby wszystkie rezerwacje były wykorzystane. Warto więc wiedzieć co nam
się w takiej sytuacji należy, gdyż jeżeli nie polecimy z winy przewoźnika, to
choćby trzeba było miesiąc czekać na powrót, trzeba tylko zbierać wszystkie
rachunki za hotel, wyżywienie, telefony itp. Potem wszystko to nam zwrócą. W
Delhi, na odlot do Frankfurtu, czekaliśmy kilka godzin. Przez całą drogę,
kilkanaście godzin, obaj Austriacy opiekowali się mną, nosząc nawet moją
podręczną torbę. Ja opiekowałam się tylko kwiatami. Oczywiście, znowu pytania
gdzie byłam i co robię tu sama. I znowu opowieść o Sai Babie. Żaden z nich nic
nie słyszał o aszramie. Zaraz jednak wyjęli przewodnik i pod hasłem Puttaparthi
wszystkiego się dowiedzieli. Mnie wypytywali o osobiste doświadczenia z pobytu
w aszramie. Ponieważ wiozłam ze sobą sporo książek o Sai Babie, w języku
angielskim, jeden z Austriaków wyraził ochotę, aby mu dać taką książkę. Dałam
mu i w żartach stwierdziłam, że być może spotkamy się kiedyś w Puttaparthi.
Dzięki nim podróżowałam w business class, ponieważ jeden z tych Austriaków
„czuł się” bardzo skrzywdzony przez Lufthansę tym, że nasza podróż jest
opóźniona i z przesiadkami. Zażyczył więc sobie dla nas business class.
Wracaliśmy komfortowo. Przylecieliśmy do Frankfurtu, tam nasze drogi się
rozeszły. I znowu mówię: „Sai Babo przyślij mi kogoś do opieki”. Mówiąc to,
rozglądam się dookoła. Nikt nie został mi przysłany, bo nie było takiej
potrzeby. Bez problemu trafiłam w odpowiednie miejsce do odlotu. Samolot
niedługo odlatywał. Przyleciałam do Warszawy. W Warszawie okazało się, że ukradziono
mi pieniądze. Złotówki. Były w bagażu. Zgłosiłam to zaraz na lotnisku. Piszę to
również ku przestrodze innym. Otóż za jakiś czas z biura Lufthansy otrzymałam
telefon, że przykro im, ale pieniądze i kosztowności nie są objęte ich
odpowiedzialnością, tylko rzeczy. A ponieważ zgłosiłam kradzież jednej kasety i
jednej płyty CD, pracownik polecił mi podać ich wartość, gdyż to, owszem,
chętnie mi zwrócą. Gdybym o tym wiedziała, to aby uzyskać zwrot zaginionej
kwoty, mogłam podać, że zginęło mi kilka płyt CD. Może moje doświadczenie
przyda się komu. Taksówką bez problemu dotarłam na Dworzec Centralny. Już po
drodze prosiłam Sai Babę, aby przysłał mi kogoś do pomocy, gdyż nie poradzę
sobie z bagażami. Wiadomo jak jest na Dworcu Centralnym. Ledwie taksówka
zatrzymała się przed dworcem, otworzyłam drzwi i natychmiast podbiegł do mnie
mężczyzna, wymieniając jednym tchem, że za 10zł pójdzie ze mną i bagażami do
kasy, kupi bilet, wsadzi mnie do pociągu, bagaże ułoży na półce. Dokładnie o to
mi chodziło. Z Warszawy do Tarnowa wracałam ekspresem. W przedziale nie było
nikogo, kto mógłby mi pomóc „wywlec” moje bagaże. Pociąg w Tarnowie nie stoi
długo, miałam 3 torby i kwiaty. I znowu proszę: „Sai Babo przyślij mi kogoś”.
Ledwie przed Tarnowem otworzyłam drzwi przedziału, wyciągając jedną torbę, gdy
z końca wagonu macha do mnie mężczyzna i biegnąc woła: „Ja pani pomogę”.
Wyniósł moje bagaże do wyjścia, gdyż sam nie wysiadał. Przy wyjściu zaraz
następny mężczyzna mówi, że mi pomoże wynieść bagaże i zanieść na stację. Tak
też się stało. A na stacji już czekała na mnie siostra, do której zadzwoniłam z
drogi i spokojnie dotarłam do domu. Moja podróż powrotna trwała długo i kilka
razy wołałam Sai Babę , aby mi pomógł. Przez cały ten czas, za każdym razem,
kiedy wymawiałam imię Sai Baby, miałam wewnętrzny bardzo wyraźny głos, głos
pochodzący od Niego: „Widzisz, wcale nie potrzeba mieć pierścienia, aby być ze
mną w kontakcie. Wystarczy mnie zawołać, a ja przyjdę z pomocą.”
I równocześnie wewnętrzne wyjaśnienie
tego, że pierścień to tak, jak laska dla kulawego, który musi się podpierać.
Tobie już ta laska nie jest potrzebna. Wystarczy wiara. I rzeczywiście tak się
stało.
Bardzo się teraz cieszę z tego co mnie
spotkało, gdyż rzeczywiście uświadomiłam sobie, że potrzebna nam jest tylko
mocna wiara. Wszystkie inne rzeczy to tylko środki, służące do umocnienia tej
wiary. No i oczywiście mam zwrócone koszty podróży do Indii w jedną stronę. W
Indiach, w aśramie, gdzie bardzo mi dokuczał upał, mała ilość snu oraz
niesamowite zmęczenie, gdy godzinami siedziałam przed świątynią, a potem w
świątyni, czekając na Darśan, stwierdzałam parę razy stanowczo, że moja noga
już tam nie postanie. Tymczasem nie byłam na drugim interview – być może Sai
Baba miał na myśli drugi przyjazd, gdy mówił, że następnym razem porozmawiamy.
W aśramie również stwierdziłam stanowczo, że po powrocie do Polski, nic nie
będę opowiadać ani na temat aśramu, ani na temat Sai Baby, ani na temat Indii,
gdyż w żaden sposób nie potrafię tego wiernie oddać.
I jakby na przekór, już w dniu przyjazdu
musiałam wszystko opowiadać po raz pierwszy. A potem, to już trudno byłoby mi
zliczyć, ile razy musiałam wszystko opowiadać, bo ciągle ktoś prosił mnie o to
i nie były to opowieści dla jednej osoby, tylko grup ludzi, którzy z olbrzymią
uwagą tego słuchali. Wszyscy byli ludźmi, którzy znają Sai Babę z książek lub
opowieści i są Jego zwolennikami, a niektórzy wybierają się tam. Oprócz moich
opowiadań - które tyle razy miały miejsce - Michał Chomyszyn poprosił mnie
jeszcze, o spisanie tego wszystkiego.
To już wydało mi się zbyt trudne i długie.
Nie mogłam się za to zabrać, odkładałam z dnia na dzień. W końcu usiadłam i za
jednym zamachem napisałam całość. Nie wiem jak mi to wyszło. Starałam się
opisać tylko fakty autentyczne, tylko to co widziałam sama i czego sama
doświadczyłam. Ponieważ byłam tam miesiąc, mam również ciekawe spostrzeżenia,
co do samego pobytu w aśramie, ale to już temat na zupełnie oddzielną opowieść.
SAI RAM
Janina Lesińska