A TY…, UFAJ MI I MNIE NIE PRZEKLINAJ!
Jestem
u siostry na Florydzie. Mam wizję senną. W centrum okrągłej auli ze stopniowo
wznoszącymi się siedzeniami ma wykład Sathya Sai Baba. Jestem wśród słuchaczy.
Rozglądam się dookoła i dostrzegam wielu znajomych, którzy nie są bhaktami
Swamiego, członków rodziny zwalczających nauki Mistrza, a nawet osoby mi
bliskie, które już dawno odeszły z tego świata. Po zakończeniu dyskursu, by
lepiej zobrazować omówione tematy, Swami wywołuje kolejno trzy osoby. O
pierwszej osobie, mężczyźnie w sile wieku dowiadujemy się, że musiał opuścić
ciało, bo zbyt szkodliwe były dla niego wibracje na lotniskach, podczas długich
oczekiwań na połączenia. Obroną dla grupy może być utworzenie żywego koła i
śpiewanie mantry Gajathri. Wtedy wszyscy są jakby pod kloszem, od którego
odbija się to co niebezpieczne.
Drugą
osobą była kobieta w wieku 55 – 60 lat, o śnieżno-siwych gładko zaczesanych
włosach, o której Swami powiedział, że spodziewa się dziecka. Wśród słuchaczy
podniósł się pomruk dezaprobaty. Wtedy Swami wskazał na radość i szczęście
malujące się na twarzy tej kobiety. Nadmienił, że bezpiecznie urodzi i wychowa
dziecko, i że było to największym marzeniem jej życia.
A
później wywołał … mnie. I wypowiedział tylko jedno zdanie: „A ty Anula, ufaj Mi
i Mnie nie przeklinaj”.
* * *
Tydzień później.
Opuszczam
Stany. W Polsce czekają na mnie stęsknione „kruszynki” i ja też aż nadto
wypoczęłam. Jednak na lotnisku, gdy pokazałam swój bilet, odpowiedziano mi: „too
late” (za późno), chociaż do odlotu samolotu pozostało jeszcze 90 minut. Nie
mogłam uwierzyć. Spokojnie czekałam na siostrę (która parkowała samochód) i
miałam nadzieję, że ona to nieporozumienie wyjaśni. Okazało się, że w samolocie
nie ma już ani jednego miejsca, a moje zajął ktoś z listy oczekujących.
Najbliższy wolny termin był dopiero za miesiąc. Zadrżałam myśląc o
dzieciaczkach, dla których każdy dzień zwłoki to wieczność. I wtedy roztrzęsiona
usiadłam na bagażach, przypomniałam sobie ostatni sen i zaczęłam powtarzać: „Swami
ufan Ci i bez względu na to co się wydarzy nie będę Cię przeklinać”. Samolot
odleciał, a moja siostra nadal pertraktowała z liniami lotniczymi. Skupienie na
Swamim pozwoliło mi odzyskać spokój i przywrócić miarowy rytm serca. Po dwóch
godzinach znaleziono dla mnie połączenie Miami – Chicago – Rzym – Warszawa. Do
tego pobyt w luksusowym hotelu z całodziennym wyżywieniem, gdyż linie uznały
swój błąd. Do kraju przyleciałam tylko jeden dzień później.
* * *
Miesiąc później
Jestem
w Lublinie. Jadę na rowerze przez centrum miasta. Pędzę z górki zbliżając się
do ruchliwego skrzyżowania i nagle z impetem wpadam na głęboką ławicę piasku,
która powstała po nocnej burzy. Tracę panowanie nad kierownicą i silnie uderzam
o wysoki krawężnik. Samochód jadący za mną przejeżdża po kołach roweru, a ja
leżąc obok niego na jezdni mam duże kłopoty by się podnieść. Będąc jeszcze w
szoku zaczynam powtarzać: „Swami ufam Tobie, Swami ufam Tobie,…” Dotarłam do
domu. Późniejsze prześwietlenie wykazało, że noga ani ręka nie są złamane. I
chociaż przez miesiąc noga w kostce była spuchnięta jak bania i przeszywał mnie
intensywny ból nawet przy zmianie pozycji to nic. I to unieruchomienie i
pokrzyżowanie planów to też nic. I tak wiedziałam, że nie będę złorzeczyć
Swamiemu.
* * *
Rok później
Czułam,
że zbliża się jakiś przełom. Nawet nie przeczuwałam jak ma wyglądać. Pierwsze
oznaki to słabnięcie. Coraz trudniej mi było chodzić i przynosić nawet
niewielkie zakupy. W dzień sporo odpoczywałam śpiąc. Traciłam na wadze, choć
spożywałam posiłki o wiele większe niż dotychczas i miałam wilczy apetyt. Bez
przyczyny dużo płakałam i intensywnie się pociłam. Doszło do tego, że trudno mi
było utrzymać postawę pionową i poruszać się po mieszkaniu. Do tego dołączyły
się rozsadzające bóle głowy, tak jakby coś chciało ją rozpołowić. Jednak
najgorsze były specyficzne bóle mięśni. Jakby coś wyciskało je przez wyżymaczkę
by wydobyć choć jedną kroplę wody. Bóle te pojawiły się już w godzinę po
posiłku. Również serce biło jak oszalałe, a powiedzenie kilku słów przez
telefon graniczyło z wysiłkiem olimpijskim. Pomimo wszystko nie wyrażałam zgody
na hospitalizację. Ze spokojem wewnętrznym obserwowałam jak moje ciało odmawia
mi posłuszeństwa. Miałam przecież w zanadrzu czarowny oręż, powtarzałam: „Swami,
ufam Ci i nie będę Cię przeklinać, nawet gdy są to ostatnie moje dni”.
Myślałam, samo przyszło – samo przejdzie. Nie chciało samo odchodzić. Do zmiany
stanowiska odnośnie szpitala przyczyniła się 80-letnia sąsiadka, kiedy
trzęsącymi się rękoma, przygarbiona, widząca ledwo na jedno oko, robiła mi
posiłek. Zrozumiałam, że nie mogę jej narażać na taki trud, bo przecież do tej
pory to ona wymagała opieki (mój mąż z dziećmi był na wakacjach, a ja tych
wakacji nie chciałam im psuć). Ale jak tu iść do szpitala, kiedy nie wiem co mi
dolega. Obecne schorzenie nie miało nic wspólnego z przebytymi poprzednio. A
ponieważ nie miałam siły na nowe eksperymentalne badania, dlatego rozebrałam
się całkowicie i stanęłam przed lustrem. Zadałam pytanie: „Swami, co tym razem
mi dolega?” Mój wzrok przykuwało tylko jedno miejsce – szyja, a po głowie
chodziła tylko jedna uporczywa myśl – tarczyca. Nic na ten temat nie wiedziałam
i dlatego zaczęłam studiować dostępną literaturę. Ze wszystkich możliwości
wytypowałam jedną – nadczynność tarczycy. Dopiero teraz pozwoliłam zawieźć się
do szpitala. Intensywne nawodnienie i dożywienie za pomocą kroplówek przyniosło
mi pewną ulgę. Jednakże leżąc na Oddziale Chirurgicznym, tylko poprzez upór mogłam
wymusić na lekarzu badanie krwi na hormony tarczycy. Moje przypuszczenia
potwierdziły się. Wszystkie hormony rozchwiane, poza normą. Oprócz tego,
badania USG i scyntygrafii wykazały istnienie dwóch guzów. Z kompletem badań
udałam się do lekarza specjalisty. Miał kłopot, by wytypować odpowiedni lek
przy zespole upośledzonego wchłaniania. Tym bardziej, że poprosiłam o ponowne
izotopowe badanie krwi, ponieważ czułam się już lepiej, mogłam mówić i chodzić
(choć pot nadal mnie zalewał), wykonywać lżejsze prace. Odmówił. Poinformował
mnie tylko, że gdy tarczyca się ruszyła, to tak już jest do końca życia, w
najlepszym wypadku w formie utajonej, a ponadto laboratorium kliniczne jest
bardzo dobre i nie zdarzają się pomyłki w diagnozach. Dopiero gdy przedstawiłam
mu ponowne badanie krwi na wysokość cholesterolu, który był w normie (w nadczynności
tarczycy jest sporo poniżej normy) nie mógł mi już odmówić. Po trzech
miesiącach od ostatnich badań, które zrobiono mi w szpitalu, bez brania żadnych
leków, odbierałam następne wyniki badań. Na wydruku przeczytałam: TARCZYCA
CAŁKOWICIE W NORMIE. Pobiegłam do lekarza. W pierwszej chwili powiedział, że
mój przypadek nie jest opisany w książkach medycznych, ale podobno się zdarza
raz na kilka milionów chorych. A później szybko dodał, że na pewno pomylono
próbki krwi w laboratorium przy pierwszym badaniu. I może bym mu uwierzyła,
gdybym straciła pamięć tego, że to ja przez ponad miesiąc byłam co najmniej
100-letnią niedołężną staruszką o brzuchu przyrośniętym do krzyża i sinych
oczodołach zapadniętych na dno czaszki.
* * *