Byłem
przeziębiony, a jeszcze wcześniej poważnie zachorowałem i leżałem w szpitalu,
ale byłem dobrej myśli. Czułem się coraz lepiej. Później przyśnił mi się sen, w
trakcie którego pojawiło się coś, czego nie można nazwać snem w dosłownym tego
słowa znaczeniu. Był to sen wyjątkowy, ze Swamim Sathya Sai Babą. Wyglądam
przez okno na mały plac przed domem. Jest południe. Słońce ostro świeci. Nagle
ogarnia mnie uczucie największego szczęścia, bo widzę, że na środku placyku
siedzi Swami. Jest ubrany odmiennie, bo w jasnobrązową hinduska szatę Szirdi
Baby. Wybiegam z domu żeby Go powitać. Padam przed Nim, ale akurat w miejscu w
którym dotykam głową ziemi jest błoto, więc przykleja mi się ono do czoła.
Podnoszę głowę. Baba odwraca się do mnie, patrzy w moją pomazaną błotem twarz i
ze śmiechem pełnym najgłębszej radości pomieszanej z najcudowniejszą miłością
mówi do mnie: „I co doktorze?” Nie było to pytanie skierowane do mnie, ale
wstęp do tego co za chwilę się stało. Baba zaśpiewał mantrę wysokim wibrującym
głosem. Nigdy czegoś podobnego, do zaśpiewanej przez Babę mantry, nie
słyszałem. Następnie Swami wyciągnął z mojej szyi kilka czarnych, łukowo
zagiętych patyków. Kiedy już to zrobił poczułem w gardle łaskotanie i
pulsowanie. Wtedy już chyba nie spałem. Baba zniknął, a ja z wrażenia obudziłem
się na dobre, by zapamiętać to, co mi się przytrafiło. Po chwili zasnąłem. Rano
czułem się doskonale. Po przeziębieniu nie było nawet śladu. Dziękuję Ci Boski
Nauczycielu za łaskę jaką mnie obdarowałeś. Spisałem
ten sen, bo wiem, że wiele osób ma sny ze Swamim. Niektórzy mają ich tak wiele,
że nie przywiązują do nich wagi. Moim zdaniem warto je zapisywać i analizować,
nie tylko w wymiarze indywidualnym, ale szerszym, jako jeden z procesów
duchowego rozwoju, który ofiaruje nam Sathya Sai Baba. Nasze czasopismo jest
dobrym miejscem dla tego typu wypowiedzi.