Jest
czerwiec 1993 rok. Czuję rozrywające mnie bóle. Dobrze wiem, co to oznacza.
Karetka – szpital – natychmiastowa operacja. To już czwarta w ciągu dwóch lat i
mam nadzieję, że ostatnia. Bo nie ma we mnie woli życia. Chcę umrzeć. Niestety.
Z trudem, ale otwieram oczy po narkozie. Przepełnia mnie gorycz. Diagnoza lekarza
operującego – stan beznadziejny. Bóle nie ustępują, leżę jak kłoda. Jednakże,
gdy dziesiątego dnia po raz pierwszy siadam na łóżku, zdaję sobie sprawę, że
przyjdzie mi się jeszcze pomęczyć, zanim opuszczę ten świat. Z przykrością
wracam do domu. W uszach ciągle dźwięczą mi słowa lekarza, że z dwóch guzów,
które umiejscowiły się na mięśniach brzucha, wycięto mi tylko jeden i muszę się
zgłosić na następną operację. Pocieszeniem była informacja, iż nie jest to guz
złośliwy. Kiedy
opuszczałam szpital guz był wielkości fasolki. Nie zamierzałam poddawać się
żadnej, następnej operacji. Jedynie zdobyłam się na badania USG co jakiś czas.
Guz stale się powiększał, a ja byłam daleko od Kościoła, Boga i jakiejkolwiek
religijności. Jedyne
słowa jakie wypowiadałam we łzach wśród nasilających się bólów, były kierowane
do nieżyjącej od 14 lat mojej mamy. Gorąco ją prosiłam by zabrała mnie do
siebie i jednocześnie byłam pełna pretensji, że zostawiła mnie i teraz sama borykam
się z ciężarem, którego nie potrafię udźwignąć. Gdy
moja rozpacz sięgnęła dna, przyszło wybawienie w postaci książki Anthony’ego de
Mello – „Przebudzenie”. Dzięki niej uświadomiłam sobie swoją niedoskonałość.
Składając siebie na ołtarzu związku dwojga ludzi wymagałam od partnera
bezwzględnej lojalności i uczciwości. W przeciwnym wypadku stosowałam
nieświadomie metodę „ząb za ząb”… Jakże daleko mi było do bezwarunkowej
miłości. To
krytyczne spojrzenie pociągnęło niejako łaskę przebaczenia. Najpierw
przebaczyłam ojcu, że mnie opuścił, gdy miałam 4 lata i popełnił samobójstwo. A
mówił, że mnie kocha i nigdy nie zostawi. Później
przebaczyłam mamie, bo odeszła po niespodziewanej operacji. Wreszcie
przebaczyłam mężowi, że nie był ideałem. Na
końcu przebaczyłam sobie, że żyję. I w końcu życie potraktowałam jako
niezbywalny dar. Inną,
drogocenną dla mnie pomocą była nauka, że nikt nie może mnie zranić, ani
obrazić, bez mojego przyzwolenia. Bo jeżeli wiem, jaka jestem i ktoś mi urąga
mówiąc nieprawdę, to czy może mnie to dotknąć? A jeżeli mówi bolesną prawdę, to
czy mogę się gniewać na kogoś, za to, że taka właśnie jestem? Ta
książka pozwoliła mi na gruntowne porządki na PIERWSZYM POZIOMIE. Odgruzowałam
piwnicę pełną skrywanych emocji. Poczułam ulgę i przestałam się tak
beznadziejnie szarpać. Dzięki
temu mogłam odebrać sygnały wysyłane przez ciało. Zaczęło się od tego, że
traciłam apetyt. Zmuszałam się do jedzenia, ale każdy kęs rósł mi w ustach
coraz bardziej. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że tak reaguję na pokarm mięsny.
Męczyłam się nadal. Po tygodniu, gdy kolejny raz torturowałam się kawałkiem
schabowego, zaczęły mi się pojawiać obrazy cierpiących zwierząt. Widziałam
zwłaszcza przepiękne oczy cieląt, z których spływały „ludzkie łzy”, ponieważ
były pozbawione ciepła swoich matek – ukochanych mam – krów i prowadzone na
rzeź. Tego było za wiele. Ale widocznie, aż tak silnych bodźców potrzebowałam,
aby spłynęło na mnie olśnienie. PRZECIEŻ
JA WCALE NIE MUSZĘ JEŚĆ MIĘSA. To było jak odkrycie Ameryki. Podjęłam
nieodwołalną decyzję o zmianie diety z dnia na dzień. Zrobiłam porządki na DRUGIM
POZIOMIE. Jednakże
natura guza nie dawała mi spokoju. Po roku był już wielkości dłoni. Krótki i
przerywany sen nie przynosił mi wytchnienia. Skonsultowałam się z kilkoma
sławami medycznymi w Polsce. Stanęłam przed dylematem, jak powinnam postąpić?
Jeżeli poddam się operacji to zabraknie ciała, by mnie po niej pozszywać, za
mało będzie skóry, otrzewnej i mięśni. Jeżeli się nie poddam, to guz będzie się
nadal rozrastał i poprzez swoją masywność unieruchomi wnętrzności. Medycyna
sporadycznie notowała przypadki samoistnego zaprzestania rozrostu, nie znając
przyczyn, a nigdy nie miała do czynienia z samoistnym zmniejszeniem się tego
rodzaju tkanek. Wiedziałam,
że jest to ostatni moment, by zdecydowanie opowiedzieć się za życiem, albo
poddać się śmierci. Byłam o tyle w dobrej sytuacji, że tak jak pod mikroskopem
mogłam obserwować jak rozmnażają się niepożądane komórki, co jest dla nich
pokarmem, kiedy najszybciej rosną. Czułam, że tak naprawdę sama to zjawisko
powołałam do życia i ponosiłam za nie odpowiedzialność. Tylko ja sama mogłam to
odwrócić o 180 stopni, ponieważ byłam bezpośrednim świadkiem i przyczyną
tworzenia się mechanizmu destrukcji. Wejrzałam w głąb i mogłam tej wiedzy użyć
by tworzyć tym razem mechanizm odwrotny – obronny. Niewymowną
pomocą - by wyraźnie to zobaczyć - okazała się książka „Nauka i życie Mistrzów
Dalekiego Wschodu” B. Spaldinga. Już pierwszy tom zmusił mnie do głębokich przemyśleń. W
cudowny sposób odrodziła się we mnie wiara w Boga, nie tego uwięzionego w
kościołach pod postacią kamiennego posągu, nie tego co surowo grzmi, nie tego w
którego jesteśmy zmuszani wierzyć, by nie różnić się od sąsiadów. Na zgliszczach
dotychczasowych wyobrażeń wyrosła silna, niezachwiana wiara w BOGA ŻYWEGO, Boga
Wszechobecnego, Boga Jedynego. Upadłam
na kolana przed Jezusem. Dziękowałam z całego serca, że dał mi nadzieję, bo
droga którą wskazał do osiągnięcia świadomości Chrystusowej jest darem dla każdego
człowieka tej ziemi, nawet dla mnie. Wróciłam więc dobrowolnie i z radością do
Domu Ojca, nie potrafiłam jednak wrócić do Kościoła. To
„ziarenko goryczy” nie mogłoby zakiełkować, gdyby nie teoria reinkarnacji.
Kiedyś była dla mnie pustym pojęciem, teraz odnalezionym brakującym puzzlem,
dzięki któremu obraz stał się wyraźny, przesłanie czytelne, a Bóg sprawiedliwy.
Książka ta dała mi też praktyczną wskazówkę. Znalazłam w niej afirmacje,
którymi zastąpiłam dotychczasowe żale. Były to tak żywe słowa, że szybko
trafiły do mojego serca. Hołdowały harmonii, współpracy, braterstwu i jedności.
Doceniłam ich wartość i moc, i bez wahania zastosowałam w codziennym życiu jako
poranną i wieczorną modlitwę. Z czasem wzbogaciłam je o wizualizacje. Tak
odbyły się porządki na TRZECIM POZIOMIE. „Przetarłam szyby na strychu”, by
mogło się przebić nieco światła duchowości. Kolejne
badanie USG wykazało, że guz zaczął bardzo powoli się zmniejszać (aż po około
dwóch latach znikł zupełnie). Zaobserwowałam, że dynamiczne okresy rozwoju guza
były ściśle związane z bezmiarem smutku, rezygnacji, płaczu, złorzeczenia i
pretensji do świata o wszystko. Myślałam wtedy – „ja taki dobry człowiek,
niczemu nie zawiniłam, a spotyka mnie tyle złego, dlaczego ja i za co?” Nie
potrafiłam zrozumieć, nie potrafiłam objąć myślą. Nie widziałam sensu. Natomiast
zatrzymanie się emisji komórek nowotworowych nałożyło się czasowo na zmianę
diety, a ich wycofywanie, gdy zaczęłam afirmować życie, a nie śmierć. Jednakże
ani II, ani III etap nie byłyby możliwe, gdyby nie praca na I poziomie. I nikt
tej pracy nie mógł za mnie wykonać. Doznałam
cudu uzdrowienia bez pomocy leków, bez korzystania z osiągnięć medycyny
konwencjonalnej i niekonwencjonalnej. Nawet nie znałam Reiki. Jedyne co
zrobiłam, to „posprzątałam dom”, tak jak potrafiłam najlepiej. Wszystko to było
niezbędnym przygotowaniem do przyjścia MIŁOŚCI w moje progi. W listopadzie 1994
roku pojawił się w nich SWAMI SATHYA SAI BABA. Sai Ram.