RELACJA Z POBYTU W PRASANTHI NILAYAM - 1998

Tereska i Piotruś podziwiają z Góry ulicę w Puttaparthi

Tereska, Piotruś i mała Ania Mączko

      Nie tak dawno temu przeżywałam duchowe rozterki. Czułam się tak, jakbym stała na rozdrożu nie wiedząc która z duchowych ścieżek jest właściwa. Chciałam wznieść się duchowo, rozniecić płomień swojej wiary, ale nie wiedziałam jeszcze jak. Modliłam się do Boga aby objawił mi prawdę, której szukałam przez całe swoje życie, aby skierował mnie na tę jedyną prostą drogę do Niego. Miałam wiele wątpliwości: czy religia, którą wyznaję jest właściwa, czy też powinnam zmienić wyznanie. Chociaż od wieków moja rodzina wyznawała katolicyzm, to jednak nie byłam pewna, czy to jest to czego potrzebuje moja dusza. Chciałam czegoś więcej, aby wznieść się, chciałam całej Prawdy o tym kim jestem, skąd pochodzę, dokąd zmierzam i jaki jest cel mojej duchowej wędrówki. Już wiele lat temu przeczytałam sporo książek z dziedziny jogi i przez jakiś czas ćwiczyłam jogę. Później poszerzyłam swoją wiedzę czytając książki z dziedziny samodoskonalenia umysłu, a także o niezwykłych zdolnościach Kahunów i proroctwach Majów. Jednak zawsze wracałam do Biblii tam szukając odpowiedzi. Wpadły mi też w ręce książki Edgara Cayce'go, największego wizjonera naszych czasów. Byłam nimi zachwycona. Dręczyło mnie wciąż pytanie czy reinkarnacja istnieje, w co zawsze podświadomie wierzyłam. Książki Cayce'go dały mi wystarczające potwierdzenie tego faktu. Pokazały mi jak wygląda wędrówka dusz, jak działa prawo przyczyny i skutku, i jak możemy wyzwolić się z  łańcucha wcieleń. Czytałam coraz więcej i więcej czując wciąż niedosyt wiedzy. Nadal modliłam się o Prawdę.
      Któregoś zwykłego dnia siedząc w swojej pracowni przełączyłam radio na jakąś inną stację i usłyszałam audycję o Sai Babie, który mieszka w Indiach i czyni wielkie cuda. Opowiadał o nim pewien mężczyzna, który trafił tam przyciągnięty przez swoje sny. Bardzo mnie to zainteresowało i powiedziałam głośno: „Och, Sai Babo, Sai Babo, jakże chciałabym Ciebie poznać, ale czy to jest możliwe żebym kiedykolwiek mogła pojechać do Indii?”  Wkrótce wpadła w moje ręce książka „Sathya Sai Baba ucieleśnienie miłości”. Wiedziałam, że to jest dalszy ciąg odpowiedzi na moje pytania i prośby. Ta książka była cała nasycona energią miłości. Po przeczytaniu jej pokochałam Sai Babę całym sercem i zapragnęłam Go poznać. Niewiele później, wiosną 1998 roku, wpadł mi przypadkowo w ręce artykuł o grupach Sai Baby w Polsce. W maju trafiłam do jednej z nich. Potem wszystko potoczyło się szybko. Na początku sierpnia miałam sny z Babą. Śniło mi się, że byłam w Indiach. Stałam w środku jakiegoś budynku na kręconej klatce schodowej i patrzyłam w stronę drzwi wejściowych. Po chwili te drzwi otworzyły się i wszedł Sai Baba w długiej pomarańczowej szacie. Mijając mnie, rzucił mi spojrzenie. Miałam ochotę dotknąć Go, ale zbyt długo się wahałam i nie zdążyłam. Poszedł dalej, a za Nim bhaktowie w białych szatach. Stwierdziłam, że jest to znak, aby nie zwlekać zbyt długo z wyjazdem, bo może mnie to ominąć. Później był następny sen. Siedziałam w jakiejś stołówce przy bardzo długim stole, a naprzeciw mnie siedział Sai Baba podobny do Shirdi Baby. Rozmawiał ze mną. Chciałam dotknąć Jego dłoni, ale On ją odsunął. Czułam, że muszę się spieszyć z wyjazdem. W ciągu kilku dni załatwiłam rezerwację na lot do Indii bezpośrednio do Puttaparthi i bilety powrotne oraz wizy. Tak więc czekało nas 36 dni pobytu u Sai Baby. Mój mąż - Zbyszek, sześcioletni synek - Piotruś i ja mieliśmy po raz pierwszy w życiu lecieć samolotem i to zupełnie sami, bez znajomości angielskiego. Niektórzy znajomi mówili nam, iż jesteśmy zbzikowani i straszyli nas tym, że Indie to całkiem dziki kraj pełen niebezpieczeństw, no i jak my się tam dogadamy.

Tereska i Piotruś brodzą po rzece Ćitrawathi
Mały Piotruś na terenie wielkich Indii w Puttaparthi

       Prosiłam Swamiego żeby zesłał nam w drodze do Indii kogoś, kto zna języki polski i angielski. Przed podróżą byłam spokojna jak nigdy dotąd. Czułam, że wszystko dobrze się ułoży. Dawniej, na samą myśl o podróży samolotem robiło mi się słabo, ale teraz kiedy już naprawdę wsiadałam do samolotu czułam się bezpiecznie, bo wiedziałam, że jesteśmy pod opieką Sai Baby. Nawet mały Piotruś był spokojny i zadowolony. Zniósł lot świetnie. Kiedy już znaleźliśmy się w Bombaju na lotnisku krajowym, przysiadła się do nas Jola, która usłyszała naszą polska mowę. Jola jest Polką mieszkającą od wielu lat we Włoszech, ponieważ wyszła za mąż za Włocha. Leciała z mężem i grupą Włochów do Sai Baby. Byliśmy bardzo szczęśliwi z tego spotkania. Nie będzie już problemów z porozumiewaniem się. Okazało się, że Claudio - mąż Joli - to profesor uniwersytetu, tłumacz literatury o tematyce duchowej, znający świetnie angielski i niemiecki. Oboje okazali się być bardzo uroczymi i serdecznymi ludźmi. Swami spełnił moją prośbę. Do Puttaparthi lecieliśmy razem. Po prawie dwóch dniach lotu, nie czuliśmy wcale zmęczenia. Piotruś był pełen energii. Biegał i bawił się z dziećmi. Nareszcie znaleźliśmy się w aśramie. Mijający nas ludzie uśmiechali się do nas serdecznie. Zakwaterowano nas i Włochów w jednym z nowych hoteli. Dostaliśmy duży pokój z pięknym widokiem na gaj palmowy. Była nawet przyzwoita łazienka z prysznicem i lustrem. Odpoczęliśmy po podróży, a następnego dnia wcześnie rano wybraliśmy się na darśan.

Zbyszek i Piotruś przed wejściem do Domu polskiego w Puttaparthi

Zbyszek, Claudio (profesor literatury z Pescary) i Piotruś przed Planetarium

      Utworzyliśmy grupę włosko-polską w sumie 11 osób. Naszym liderem był Enzo Farina, który napisał piękną książkę o swojej drodze duchowej i o dotarciu do Baby. Parę dni po jego przyjeździe ukazała się ona w księgarni aśramowej. Enzo był jedynym z naszej grupy, który dobrowolnie zamieszkał w szedzie - w hotelu najgorszej kategorii, a właściwie w baraku, gdzie pod jednym dachem śpi 100 osób. W ten sposób tak bardzo chciał się podobać Swamiemu. Był bardzo życzliwy i chętnie wszystkim pomagał. Miał wielką nadzieję, że Swami zaprosi nas na interview, aby podziękować mu za napisanie książki.
      Pewnego dnia, oczekując na darśan na placu przed mandirem, dostałam drugi rząd. Widziałam Swamiego z bardzo bliska. Zatrzymał się przed dwiema Hinduskami siedzącymi tuż przede mną i zmaterializował dla nich wibhuti. Wyobrażając sobie wcześniej to pierwsze spotkanie ze Swamim myślałam, że doznam czegoś w rodzaju ekstazy, a tymczasem byłam bardzo spokojna, zupełnie wyciszona wewnętrznie, chociaż właśnie po ten spokój ducha tutaj przyjechałam. Każdy przeżywał to na swój sposób - niektórzy płakali, inni uśmiechali się. Nauczyłam się tutaj przyjmować wszystko takim jakie jest i zagłębiać się w własne wnętrze.

Tereska i Piotruś w drodze do Muzeum Religii
Tereska i Piotuś kupują owoc kokosowy, by napić się orzeźwiającego soku przez rurkę ze środka 

      Na darśany chodziłam z Piotrusiem, który rano na placu natychmiast zasypał na moich kolanach. Czasami zabierał go na stronę męską mój mąż Zbyszek. Zbyszek przed wyjazdem do Indii był sceptycznie nastawiony - nie dowierzał w cuda o których słyszał. Na darśan poszedł po raz pierwszy trzeciego dnia, kiedy Włosi zapytali go czy mają go liczyć jako członka grupy, kiedy Swami zaprosi nas na interview i zapyta ile nas jest. Zadeklarował więc swoją obecność. Chyba dwa dni po przyjeździe do Puttaparthi zdarzyło mi się coś bardzo dziwnego. Kiedy wieczorem medytowałam leżąc w łóżku, rozmawiałam w myślach ze Swamim. Z czułością wspominałam Jego dobroć i boskie cechy. Zaraz poczułam silne uchwycenie dłońmi moich nóg tuż nad kostkami. Otworzyłam oczy pełna lęku, ale obok mojego łóżka nikogo nie było. Zbyszek spał na łóżku po przeciwnej stronie pokoju, a Piotruś spał na łóżku obok mnie. Nie mogłam zasnąć tej nocy. Następnego dnia opowiedziałam o tym koleżankom.  Stwierdziły, że Sai Baba robi czasem takie kawały - ma duże poczucie humoru. To samo powiedziała pani Little Hearth (jak ją wszyscy nazywają w aśramie), kiedy ją odwiedziliśmy nazajutrz. Jest ona Australijką i mieszka w Puttaparthi wiele lat. Żyje tylko dzięki łasce Baby. Jest osobą jasnowidzącą i dlatego wiele osób przychodzi do niej po porady. Dowiedzieliśmy się, że Baba często budzi ją wkręcając swój palec w jej policzek.

Tereska i Piotruś na wzniesieniu z panoramą Puttaparthi
Piotruś z wizytą domu u Little Heart z Australii

      Mijały kolejne dni, a interview ciągle nie było. Wprawdzie Baba przyjął od Joli kartkę z prośbą o spotkanie, ale to nic pewnego. Może jeszcze tym razem nie będzie nam to dane. Włosi zaczęli się niecierpliwić. Wieczorami medytowali i prosili Swamiego, aby wreszcie przyjął naszą grupę, bo kilka osób musiało niedługo wyjechać. Kiedy po kilku dniach czworo Włochów wyjechało, dołączyły do naszej grupy dwie starsze Amerykanki i jedna Włoszka. Obie Amerykanki znały Enza. Czytały jego książkę. Wiedziały, że jest to człowiek bardzo uduchowiony i zasłużony. Liczyły, że z pewnością Baba - ze względu na niego - zaprosi naszą grupę do siebie. I tak mijały dni pełne oczekiwań. Baba w ogóle nie zwracał na nas uwagi, choć wiele razy każdy z nas siedział w którymś z pierwszych rzędów.

Tereska, Piotruś i osiołki na ulicy w Puttaparthi przed wejściem do Aszramu
Zbyszek i Piotruś u Sai-Gity - słonia Sai Baby

     W końcu nastąpił dzień wyjazdu Enza. Tego dnia rano idąc na darśan Enzo był przekonany, że Baba specjalnie zwlekał i wreszcie nas zaprosi. Ale nic z tego - Baba nie dał żadnego znaku. Kiedy Enzo nieco zawiedziony wyjechał do Włoch, obie Amerykanki opuściły naszą grupę. Stwierdziły, że były z nami tylko ze względu na niego, a teraz kiedy wyjechał, nie mamy co liczyć na interview. Nie zależało mi specjalnie na tym. Widziałam rzesze wielbicieli Baby bardzo skrzywdzonych przez los i pragnących Jego bliskości i pomocy. Wstydziłam się prosić o coś dla siebie patrząc codziennie na osoby chore, okaleczone, siedzące na wózkach inwalidzkich, niektóre niewidome, bez rąk i nóg lub ze zdeformowanymi twarzami. Widziałam także maleńką hinduską dziewczynkę, może trzyletnią, która nie miała oczu. Piotruś bawił się z nią któregoś dnia przed centrum handlowym w aśramie. Dziewczynka chodziła za nim mając zamknięte powieki. W pewnej chwili otworzyła je, a Piotruś zaczął przeraźliwie krzyczeć i trząść się z przerażenia. Krzyczał: „Mamo, mamo, zabierz mnie stąd, nie mogę na nią patrzeć. Boję się, ona wygląda jak lalka z wydłubanymi oczami.” Przykro nam było patrzeć na tych ludzi. Przy ogromie swoich nieszczęść byli pełni pokory i wewnętrznego spokoju. Kilkakrotnie prosiłam Swamiego, żeby zamiast pomóc mi, uzdrowił któregoś z tych okaleczonych biedaków. Swami z pewnością to zrobił siedząc sobie w swojej izdebce. Pewnego dnia jeden z sewaków powiedział, że Swami miał bardzo wysoką temperaturę, był bardzo chory i dlatego spóźnił się na darśan.

Mała Ania Mączko i Piotruś wśród Hindusów
Małgosia Mączko z Anią i Piotruś w Puttaparthi

      Sama osobiście doświadczyłam obecności Baby. Przychodził do mnie bardzo często w snach. Było to 5 lub 6 razy w trakcie naszego pobytu w aśramie. Tak bardzo chciałam doznać ananady i przeżyłam to we śnie. Śniło mi się, że szłam do mandiru wraz z koleżanką i przyglądałam się jakiejś hinduskiej rodzinie, która właśnie wyprowadzała się z hotelu. Za nami jechał jakiś samochód. Kiedy nas mijał, koleżanka zauważyła, że obok kierowcy siedzi Baba. Krzyknęła do mnie, abym się odwróciła. Samochód zatrzymał się, otworzyły się drzwi i wychylił się uśmiechnięty Baba. Obie uklękłyśmy składając ręce, a On tak słodko popatrzył mi w oczy, że doznałam wielkiej słodyczy. Kilka dni później Baba zapowiedział mi we śnie nasze interview. Śniłam, że siedziałam z kilkoma osobami z naszej grupy w mandirze u stóp Swamiego, a On powiedział, że nie może nas przyjąć wcześniej jak 13 września, bo w Polsce będzie się działo coś niedobrego i Polacy będą potrzebowali Jego wsparcia. Opowiedziałam wszystkim z grupy ten sen i zastanawialiśmy się, co to może być. Krótko przed wyjazdem Enza przyjęliśmy do grupy 3 Włoszki z sześcioletnim chłopcem oraz 3 Polki (Beatę z Bydgoszczy i Małgosię z Gdyni z 8-letnią córeczką Anią). Małgosia z Anią już od dłuższego czasu przebywały w aśramie. Wkrótce nasza grupa miała się znowu zmniejszyć, bo 16.09.1998 miała wyjechać Beata, a 19.09 Jola i Claudio. Po wyjeździe Enza liderem grupy został Claudio. Przez cały czas zastanawialiśmy się co też może wydarzyć się w Polsce 13.09. Tymczasem w aśramie zdarzyły się różne cuda. W naszym hotelu na portrecie Baby zmaterializowało się wibhuti, a w pewnym pokoju gdy międzynarodowa grupa śpiewała bhadżany, na bananie leżącym na stoliku obok zdjęcia Baby został wyciśnięty wyraźny znak OM, którego tam wcześniej nie było. Dość często słyszeliśmy o jakiś dziwnych przypadkach.

Zbyszek ofiaruje prezenty miejscowym policjantom
Zbyszek i Piotruś wśród policjantów

      W Puttaparthi dowiedziałam się o dobroczynnych zabiegach w Klinice Ajurwedy doktora Rao, jednego z wielbicieli Swamiego. Doktor Rao to cudowny starszy człowiek, bardzo zrównoważony i pełen dobroci. Wszystkich swoich pacjentów traktuje jak przyjaciół. Zaproponował mi zabiegi wyciszające i leczące migrenę. Kiedy tak po raz kolejny leżałam ponad godzinę na łóżku masowana od stóp do głów oliwą i medytowałam przy dźwiękach muzyki, a młode Hinduski lały mi ciurkiem ciepły olej na czoło, prosiłam Babę, aby wreszcie uwolnił mnie od złej karmy, żeby ją wypalił. Długo nie trzeba było czekać. Tego dnia pożegnaliśmy Beatę. Zbyszek pomógł jej zanieść bagaże do autobusu jadącego do Bangalore. Następnego dnia rano 13.09 dostałam temperaturę. Stwierdziłam, że Baba zaczął już wypalać moją karmę. Leżałam w łóżku i stękałam. Czułam się bardzo źle. Nie miałam ochoty na jedzenie. Stwierdziłam, że chyba długo tego nie wytrzymam i prosiłam Swamiego o pomoc. Nie miałam ochoty iść na popołudniowy darśan, ale jakieś wewnętrzna siła kazała mi wstać, wziąć zimny prysznic, przebrać się i pobiec do mandiru. Całej naszej grupie przestało już zależeć na interview i zupełnie na to nie liczyliśmy. Wkrótce wszyscy mieliśmy się rozstać. Zbliżała się już godzina 15.00. Swami za chwilę miał wejść, a ja dopiero weszłam do świątyni. Usiadłam w ostatnim rzędzie. Tym razem nie zabrałam z sobą listów do Niego, które przywiozłam od rodziny i przyjaciół z Polski, ani chusteczki, którą miał dotknąć, ani innych rzeczy, które zawsze miałam przy sobie. Później dowiedziałam się, że Jola też nie zabrała listów. Źle się czułam i chciałam jak najszybciej wrócić do hotelu. Nie wiedziałam nawet gdzie siedzą pozostałe osoby z grupy. Nagle rozległy się dźwięki muzyki i zaczął się darśan. Powoli, majestatycznie wszedł uśmiechnięty Baba. Dość szybko przeszedł na męską stronę świątyni i rozglądał się jakby kogoś szukał. Zamknęłam na chwilę oczy i zobaczyłam Babę idącego z naszą chustką na ramionach. Kiedy powoli otworzyłam oczy ujrzałam Claudia - naszego lidera - podążającego w kierunku pomieszczenia przeznaczonego na interview. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Myślałam, że to ktoś do niego podobny. Reszta osób z naszej grupy zaczęła wychodzić z rzędów i dołączać do Claudia. Szłam podekscytowana, serce biło mi mocniej niż zwykle. Baba zupełnie nas zaskoczył. Wprawdzie, zgodnie z zapowiedzią we śnie, był to dzień 13.09, ale chyba nie potraktowałam tego snu poważnie. Mężczyźni i kobiety usiedli osobno przed wejściem do pokoju oczekując na Swamiego. Oprócz nas Swami zaprosił jeszcze kilka osób: hinduskie małżeństwo wraz z matka Hinduski, Mężczyznę o żółtej skórze i dwie młode Niemki. Baba sam wpuścił nas do pokoju i zamknął za nami drzwi. Mężczyźni usiedli naprzeciw fotela Baby, a kobiety z boku. W pierwszym rzędzie usiadły Włoszki i Hinduski, a Małgosia z Anią i ja z tyłu. Baba był bardzo wesoły i gościnny, często żartował. Na początku zmaterializował dla wszystkich wibhuti. Sypało się z Jego palców prosto w nasze otwarte dłonie. Dał każdemu po trochu, a wracając dosypał mi jeszcze jedna porcję. Żeby nie było nam za gorąco włączył wentylator, po czym usiadł w swoim fotelu i zaczął rozmowę. Dwie Włoszki siedzące najbliżej Baby trzymały dłonie na Jego stopach, nie chcąc nikogo do nich dopuścić, aż Baba powiedział „dość”. Rozmowę zaczął od rozważania jakie znaczenie ma dziewięć planet. Mówił po angielsku, więc niewiele z tego rozumiałam. Akurat tego dnia większość z nas była w planetarium. Następnie zapytał Hindusa czym się zajmuje. Odpowiedział, że jest lekarzem. Mieszka i pracuje w Kanadzie. Wymieniał swoje tytuły i zasługi, a Baba tylko kiwał głową. Zapytał: „Baba, czy mógłbym pracować w Twoim szpitalu?” Baba odrzekł: „To nie jest Mój szpital, to jest twój szpital” i zapytał go jeszcze co chciałby otrzymać w prezencie, a on odpowiedział, że sygnet chociaż miał na palcach wiele złotych sygnetów. Wtedy Baba jak dobry ojciec, który chce sprawić przyjemność swojemu dziecku, wykonał charakterystyczny wirowy ruch dłonią i pojawił się w niej złoty sygnet, ale okazał się za ciasny. Baba dmuchnął w pierścień i ponownie założył go na palec Hindusa. Tym razem był w sam raz. Po chwili jego żonie również zmaterializował biżuterię - złotą kolię z brylantem. Podając jej ten dar w dłoń zapytał: „Czy wiesz co to jest?” Odpowiedziała: „Chyba nie diament.” „Tak diament, diament” - odpowiedział Swami. Hinduska była zaskoczona i zachwycona. Ci którzy przynieśli ze sobą listy włożyli je do koszyka stojącego w pokoju. Żółtoskóry mężczyzna miał ich bardzo dużo - może ze 40. Baba uśmiechnął się i powiedział: „O, poczta”. Zasmuciłam się, że akurat tego dnia nie zabrałam swoich listów, ale miałam nadzieję, że Swami przyjmie je na którymś z darśanów. Po krótkiej rozmowie z żółtoskórym mężczyzną Swami zabrał Hindusów do drugiego pomieszczenia, aby porozmawiać na osobności. Kiedy po kilku minutach wrócili, zabrał naszą grupę na rozmowę. Usiadł w fotelu, ale po chwili wstał, wyciągnął rękę i poszedł na wprost Zbyszka, który siedział pod ścianą. Zbyszek przestraszył się - myślał że zaraz oberwie od Baby - ale Swami tylko nacisnął wyłącznik nad jego głową i uruchomił wentylator. Potem pobłogosławił niektórych z nas, kładąc im rękę na głowie. Łaski tej doznali między innymi Claudio, Zbyszek, Piotruś i synek Włoszki, którego Swami pochwalił mówiąc, że to dobry chłopiec. Zapytał także jak się nazywa. Zaczęła się rozmowa. Baba spytał Jolę jak ma na imię. Powiedziała Bożena - Jola, ale Swamiemu coś w brzmieniu tych imion nie podobało się. Powtórzył je i położył palec prawej ręki na miejscu trzeciego oka Joli i odmówił jakąś modlitwę wykonując na koniec jakiś gest ręką, jakby ją błogosławił. Jola była bardzo przejęta. Przyjechała tutaj trochę sceptycznie nastawiona, a teraz otworzyła całe swoje serce przed Babą. Zapytała: „Baba, powiedz co ja mam robić aby osiągnąć duchowe spełnienie, czy mam odmawiać mantry na dżapamali, czy uprawiać jogę - ale którą - co jest dla mnie najwłaściwsze?” Baba spojrzał na nią i powiedział ze słodyczą: „Dziecko, żadna z tych rzeczy nie jest ważna, tylko miłość. Kochaj Mnie, a otrzymasz wszystko”. Claudio - jej mąż - siedział tak przejęty bliskością Baby, że później nic nie pamiętał o czym rozmawialiśmy. Do mojego męża - Zbyszka - Baba powiedział: „kłócisz się z żoną”, a później dodał: „znajdź sobie jakąś pracę”. Zbyszek jest od 3 lat na wcześniejszej emeryturze i dużo przebywa w domu. Od czasu do czasu wykonuje jakieś prace domowe. Zależało nam na wyleczeniu wzroku Piotrusia, który przeszedł już jedną operację oka. Ma zeza od urodzenia i nadwzroczność. Nie musieliśmy o nic pytać. Baba powiedział, że Piotruś ma chore oczy dlatego, że ja też mam nadwzroczność, a po drugie ciąża była bardzo ciężka. Cóż Baba naprawdę wie wszystko. Później - chyba dobrze zrozumiałam - powiedział, że wyleczy jego oczy. Dał Piotrusiowi lekkiego kuksańca między łopatki. Mnie Baba zapytał jak się czuję, a ja odpowiedziałam, że trochę lepiej, myśląc iż chodzi o mój dzisiejszy stan zdrowia. Potem Baba powiedział, że weźmie jeszcze raz na interview tylko naszą rodzinę. Chciałam zadać tyle pytań, ale skoro dał nam jeszcze jedna szansę na spotkanie, nie śmiałam o nic pytać. Rozmawiał jeszcze z innymi, ale nie pamiętam o czym. Wszystkich po kolei zapytał na koniec kiedy wyjeżdżają. Podaliśmy datę wyjazdu, Jola i Claudio też, ale Małgosia jeszcze nie wiedziała kiedy wyjedzie. Ciągle napotykała na jakieś przeszkody w związku z wyjazdem. Zapytała: „a kiedy mam wyjechać?”, ale Baba pytał dalej „kiedy wyjeżdżasz?” i tak nie otrzymała odpowiedzi. Na koniec Swami powiedział do wszystkich: „bądźcie szczęśliwi”. Przeszliśmy z powrotem do wspólnego pomieszczenia. Baba rozdał resztę prezentów: 3 pomarańczowe szaty: dwie dla Hindusów i jedną dla żółtoskórego mężczyzny. Jeszcze raz chwilę rozmawiał z nami, po czym rozdał wszystkim wibhuti w torebeczkach. Kiedy wychodziliśmy Zbyszek jeszcze raz przyklęknął po rycersku na jedno kolano przed Babą, a On go pobłogosławił kładąc powtórnie swoją dłoń na jego głowie. Zbyszek mówił później, że jakaś wewnętrzna siła kazała mu to zrobić. Wszyscy wyszli bardzo radośni i uśmiechnięci. Mężczyźni poszli na swoją stronę, a my usiadłyśmy w bocznych rzędach pod mandirem oczekując na śpiewanie bhadżanów. Czułam się już dobrze. Temperatura chyba mi spadła. Na drugi dzień byłam całkiem zdrowa. Dwa dni po interview pożegnaliśmy Jolę i Claudia, Musieli już wracać do Włoch. Nam pozostało jeszcze 10 dni do wyjazdu. Po kilku dniach siedziałam w drugim rzędzie. Trzymałam wszystkie swoje listy, również te, które powierzyła mi Jola, było ich w sumie 16. Kiedy Baba wszedł i zbliżył się do mnie poprosiłam Go w myślach o zabranie tych listów ode mnie, żeby moja rodzina i przyjaciele byli szczęśliwi. Prosiłam w ich imieniu, a nie w swoim. Baba znienacka podszedł do mnie, zajrzał mi w oczy i zabrał wszystkie listy jakie miałam. Byłam bardzo wzruszona i dziękowałam Mu w myślach. Nasz czas wyjazdu zbliżał się szybko. Spełnił mi się później jeszcze jeden sen ze Swamim. Któregoś dnia śniło mi się, że wyjeżdżam z Indii, jestem na lotnisku, które jest całkiem puste, a przy barierkach - przez które muszę przejść - stoi Baba w swojej pomarańczowej szacie. Szłam w Jego kierunku, a kiedy już stanęłam przed Nim, złożyłam swoje dłonie koło serca, a On delikatnie ujął je w swoje. Obudziłam się taka szczęśliwa. Zastanawiałam się, co to może oznaczać. Jak się okazało sen ten dotyczył dnia naszego wyjazdu. Dzień był wtedy wyjątkowo gorący. Małgosia żegnając nas wsiadających do autobusu jadącego na lotnisko w Puttaparthi życzyła nam deszczu i chłodu. Ziściło się to marzenie natychmiast jak tylko dojechaliśmy na lotnisko. Na niebie pojawił się nasz samolot, ale w jednej chwili nadciągnęły ciemne chmury. Lunął ulewny deszcz. Pojawiły się błyskawice i grzmoty. Samolot musiał niestety zawrócić, bo w takich warunkach lądowanie nie było możliwe. Deszcz nie chciał przestać padać. Na samolot czekał też razem z nami jeden z indyjskich ministrów wraz z żoną i całą świtą. Siedzieli osobno w pomieszczeniu obok. Po godzinie mieliśmy już dość czekania. Było nas kilkadziesiąt osób z różnych krajów. Po chwili grupa wenezuelska zaczęła śpiewać bhadżany. Wszyscy śpiewaliśmy razem z nimi. Niektórzy grali na instrumentach muzycznych. Za każdym razem ktoś inny rozpoczynał, raz młoda Hinduska o pięknej barwie głosu, potem Amerykanka z prześlicznym sopranem itd. Atmosfera była cudowna. Nasz śpiew zachęcił panią minister do przejścia na naszą salę. Śpiewała i klaskała razem z nami. Trwało to ponad godzinę. Na koniec zaśpiewaliśmy Arati i podzieliliśmy się wszyscy wibhuti. Niebo było już całkowicie jasne. Deszcz przestał padać. Wkrótce wylądował nasz samolot. Było to nieprawdopodobne boskie pożegnanie z muzyką niebios. W samolocie panowała rodzinna atmosfera. Dalszy lot przebiegł bez zakłóceń, bardzo przyjemnie i bezpiecznie. Do dzisiaj wspominamy w jaki cudowny sposób Baba nas pożegnał i nie możemy doczekać się kolejnej podróży do Puttaparthi. Sai Ram.

Teresa Michalak

Grupa Tereski, Zbyszka i Piotrusia w Aszramie
Tereska i Piotruś w Muzeum Religii
Piotruś z napotkanym Hindusem z małym dzieckiem
Zbyszek i Piotruś wśród Hindusów w Puttaparthi

P.S. Jola dzwoniła w Nowy Rok do Teresy – autorki relacji – by podzielić się informacją, że Papież w przesłaniu bożonarodzeniowym powiedział: „Pozdrawiam wszystkich przedstawicieli innych religii i Sai Babę”. Podczas transmisji na żywo było to słyszalne, natomiast w dniu następnym zostało ocenzurowane. Przesłaniem pielgrzymki Papieża do Polski w czerwcu 1999 będą słowa: „Bóg jest Miłością”. W czasie swojej wizyty Papież kanonizuje 108 męczenników wojny światowej. 13 lat temu podczas pobytu w Indiach Papież spotkał się potajemnie z Sai Babą w Bangalore. Wspólne zniknięcie Sai Baby i Papieża trwało 6 godzin.       - redakcja

 

Stwórz darmową stronę używając Yola.