Dla
Obserwatora z zewnątrz każdy mój dzień jako gospodyni domowej może się wydać
nudnym i monotonnym. Ale tak nie jest. To nic, że codziennie to samo, zakupy,
gotowanie, zmywanie, pranie, prasowanie, no i jeszcze lekcje z trójką dzieci.
To nic, że mam dyplom wyższej uczelni. Teraz, gdy pogodziłam się z losem,
bardziej mi to pomaga niż przeszkadza, bo lubiąc przedmioty ścisłe, łatwiej
jest usiąść przy dziecku i coś mu wytłumaczyć. Niepokój, że coś mi ucieka, że
się marnuję, bezpowrotnie rozwiały słowa Swamiego stwierdzające, że największą
karierą dla kobiety która ma rodzinę jest być matką i żoną. Niezwykłość
polega nie na tym co robię, ale jak robię. Bo gdy gotuję obiad, to przepełnia
mnie wdzięczność dla Boga. Za te wszystkie dary w postaci warzyw, fasoli i
kasz. Za to, że mam sprawne ręce, nogi i głowę, i mogę samodzielnie zaplanować,
przydźwigać zakupy i ugotować obiad. Za to, że dzisiaj nie będziemy głodni i
zjemy zdrowy, pachnący posiłek. I co jeszcze mogę zrobić? Mogę zaśpiewać „Loka samasta…” i spróbować, by żaden kęs
się nie zmarnował. A
gdy piorę, to też mnie przepełnia wdzięczność dla Boga. Za to, że wody jest pod
dostatkiem. Za to, że pralka może mi służyć pomocą. Za to, że zyskuję tyle
nadziei. Bo te ubrania teraz ubrudzone i wysmarowane, znowu mają szansę być
czyste. Podobnie z ludźmi. I co mogę zrobić? Mogę zaśpiewać „Loka samasta…” i zaoszczędzić chociaż 5
litrów wody dla zranionej Planety. Czasami
zadzwoni telefon. Jako wolontariusz, biegnę do chorego. I wtedy również jestem
wdzięczna Bogu. Za to, że mój stan zdrowia pozwala by służyć pomocą i ulżyć
cierpiącemu. Za to, że nie przeszkadza mi odór i nawet gołymi rękoma bez
obrzydzenia mogę wszystko przy chorym zrobić. Nawet za to, że przeszłam kilka operacji
i wiele bólu, ale dzięki temu nabyłam doświadczenia i pogłębiłam
współodczuwanie. I cóż mogę zrobić? Mogę zaśpiewać „Lokasamasta…” i nastawić
Sandżiwini, a od niedawna podzielić
się również wodą z lingamu. I
jeżeli uda mi się cały dzień przeżyć w ten sposób, jako nieustającą medytację,
kiedy każda wykonywana czynność jest błogosławieństwem i niesie za sobą zachwyt
i radość, jest to niezwykły dzień w moim
życiu. I
chociaż w ciągu roku uzbieram ich zaledwie kilka, to nie szkodzi, bo to jest
znacznie więcej niż nic. I jeżeli teraz się udało, to jutro będzie łatwiej. Bo
przecież bez względu na to, jaki zawód wykonujemy i jaką funkcję pełnimy,
chodzi tylko o jedno - BY BYĆ DOBRYM CZŁOWIEKIEM I CZYNIĆ DOBRO. A jeżeli tego
nie potrafimy, to przynajmniej czerpać radość ze swoich obowiązków i nikogo nie
krzywdzić. Niestety,
niezwykłe dni to rzadkie chwile, znacznie częściej nie wytrzymuję i wybucham. A
dzień, w którym się zezłoszczę, wydrę na dzieci lub męża, pogniewam się, albo
kiedy własne ciało mnie uwiera a ja nie potrafię z godnością i pokorą znieść
cierpienia, to taki dzień jest tylko zwykły. Wtedy właśnie dopada mnie
niewysłowiona tęsknota za Swamim i dlatego nakładam sobie specjalny „deser” -
powracam myślą do pobytu w Indiach. Przypominam sobie jak bardzo się
wzruszyłam, gdy pewnego dnia Swami zaprosił na interview wielbicieli z Nepalu. Pomyślałam
tak: są tacy ubodzy, ale bogaci pokorą i wytrwałością. Dla nich to wędrówka
życia. Im się należy. Następnego dnia szli Amerykanie - cieszyłam się, bo to oni
przecierają szlaki i potrzebują wzmocnienia. Dalej Brazylijczycy z problemem
tylu bezdomnych, głodujących dzieci. A Afrykanie - jeżeli nie paleni słońcem,
to nienawiścią do brata. A Jugosłowianie szczególnie wymagają utulenia po tak
bolesnych przejściach. Nawet Japończykom - dobrowolnym niewolnikom pracy -
„oddałam” swoje intreview. A gdy
zobaczyłam książkę, gdzie na okładce dużymi „bukwami” było napisane Sai Baba,
to oczywiście Rosjan też „przepuściłam” - bo to taki olbrzymi kraj i taki
uśpiony potencjał. Dalej Chiny, Izrael, Irak… Wszyscy dla mnie byli bardziej
potrzebujący. To
ochładza moje pragnienie natychmiastowego wyjazdu. Za to uczucie tęsknoty
pozwala lepiej zrozumieć tych, którzy często jeżdżą do Puttaparthi. Pewno, że
łatwiej jest żyć kilka miesięcy wrażeniami z Indii, a później kilka miesięcy
przygotowaniami do następnego wyjazdu. A w Aśramie wystarczy tylko wejść w rytm
dnia. To nie wymaga odwagi popełnienia błędu. Wszystko ustalone. Jakie to
wytchnienie dla zranionej duszy. Pewno,
że są wyjątkowe sytuacje, zadania do wykonania, zakręty życiowe, tęsknota
której niczym nie ugasisz. Ja
całkowicie wyciszam się dopiero wtedy, gdy sumienie pytam o radę. Cień
niepokoju mówi mi, że nie nadszedł jeszcze ten czas. Gdy zadaję sobie pytanie,
gdzie jestem bardziej potrzebna tu? czy tam? Odpowiedź jest jednoznaczna. Wracam
do codzienności, bo czyż odczucie, że bhaktowie
Swamiego przydzieleni są do dwóch frontów, nie jest prawdziwe? Pierwszy to praca
wewnątrz w Indiach, a drugi to front zewnętrzny - we wszystkich krajach świata.
I każdy z nas znajduje się akurat tam, gdzie powinien być. Gdzie najlepiej
spełnić swoja misję życia. A
swoją drogą, czuję że kiedyś jeszcze pojadę do Indii ze spokojnym sumieniem i
specjalnym prezentem dla Swamiego - sznurem korali. A każdy koralik to będzie
jeden niezwykły dzień gospodyni domowej.