Życie jest szansą… 

Skorzystaj z niej! – cz. 3

Mój Swami i ja
Dr Choudary Voleti

Sai Veda Venkatarama
Zdrowie i ośrodek sportowy
  Jedną z najbardziej fascynujących rzeczy jest według mnie obserwowanie jak odsłaniają się boskie plany. Kilka lat wcześniej harmonogram mojej pracy zmienił się w taki sposób, że większość czasu spędzałem raczej w Whitefield niż w Puttaparthi. Różnica pomiędzy Whitefield a Puttaparthi jest taka, że w Whitefield jest tylko praca, praca i jeszcze raz praca. Bez Swamiego i bez darszanów.
  Pewnego dnia rozmawiając ze studentami Swamiego pracującymi w szpitalu, wpadłem na pomysł, że byłoby miło, gdybyśmy w kampusie szpitala mieli korty tenisowe. Chłopcy zgodzili się ze mną i przypomnieli mi, że podczas Swojego wystąpienia, tego, które tłumaczyłem, Swami zapowiedział, że w campusie w Whitefield powstaną piękne obiekty sportowe z kortami tenisowymi. Zupełnie o tym zapomniałem i nie chciałem przyznać, że korty tenisowe nie były moim własnym, niezależnym pomysłem, lecz boskim mistrzowskim planem. Początkowo myślałem jedynie o nich, ale chłopcy zasugerowali, że byłoby dobrze mieć także gimnazjon[1], po czym ponownie mi przypomnieli, że powstanie tutaj zarówno siłownia jak i kort tenisowy.
 Zatem chłopcy i ja ułożyliśmy, z pomocą internetu, doskonały plan z zewnętrznym kortem tenisowym, basenem i siłownią. Pokazałem ten plan Czakrawathi’emu. Chakrawathi zaczął się śmiać i powiedział: „Doktorze, czy pan zwariował?” Zapytałem go, w czym problem. Chakrawathi odpowiedział: „Basen? Myśli pan, że Swami pozwoli panu na wybudowanie w szpitalu basenu dla kobiet i mężczyzn? Niech pan to wykreśli, bo tylko wtedy będzie miał pan szansę pokazania go Sai Babie”. Uznałem, że to rozsądna rada i wykreśliłem basen. Przychodziłem codziennie na darszany, ale Swami nawet na mnie nie spojrzał. W końcu pewnego dnia, zmęczony pewnie patrzeniem na mnie, zapytał co trzymam w ręku. Odrzekłem: „Swami, obiecałeś personelowi w Whitefield, że będą mieli ośrodek sportowy, z siłownią i kortem tenisowym. Chcę pokazać Ci plany i wybudować centrum sportowe”. Swami odpowiedział, że oczekuje od załogi szpitala, że będzie pracowała i zapytał po co nam obiekt sportowy. Wyjaśnił mi bardzo jasno, żebym zapomniał o tej sprawie. Byłem zdezorientowany. Sam Swami powiedział w Swoim wystąpieniu, że powstanie tu centrum sportowe i kort tenisowy. A teraz był przeciwny temu pomysłowi. Starałem się ułożyć to sobie w głowie i postanowiłem się nie poddawać. Gdy następnym razem wracałem do Puttaparthi, zabrałem moje plany ze sobą, ale Swami znowu mnie pomijał. Zanim w końcu zgodził się je obejrzeć, musiałem kilkakrotnie naprawdę na Niego naciskać. Zapytał, kto tę placówkę utrzyma. Uspokoiłem Swamiego, że nie o to chodzi, bo wspólnie znajdziemy właściwe rozwiązanie. Swami zwrócił uwagę na bardzo ważny aspekt. Każdy może coś wybudować, ale utrzymanie obiektu jest kluczem do długoterminowego sukcesu każdego projektu. To praktyczna, biznesowa cecha Swamiego.
   Ostatecznie Swami przejrzał plany w lutym 2008r i wyraził zgodę na wybudowanie centrum sportowego. Jestem pewien, że się mną zmęczył i po prostu chciał się mnie pozbyć! Byłem naprawdę szczęśliwy. W marcu wkopaliśmy kamień węgielny. Wyszukałem wykonawców i powstał zespół d/s planowania i budowania. Podkreśliłem, że mają trzy miesiące na ukończenie projektu. Pod koniec maja wracałem z Ameryki. Przed udaniem się do Swamiego do Puttaparthi, w pierwszym lub drugim tygodniu czerwca, budowa centrum sportowego powinna być sfinalizowana. Oznajmiłem zespołowi, że sposób w jaki to osiągną zależy wyłącznie od nich, ale muszą to zrobić. Wykonali naprawdę fenomenalną pracę i kiedy pod koniec maja wróciłem z Ameryki, wszystko było gotowe. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Patrzyłem na mający ponad 6000[2] stóp kwadratowych w pełni wyposażony ośrodek sportowy, podzielony na dwie części, dla mężczyzn i dla kobiet. Wewnątrz znajdowała się wydzielona przestrzeń przeznaczona na takie gry jak tenis stołowy i stoły do gry carrom[3]. Badminton jest w Indiach bardzo popularny i żeby w niego grać, potrzebny jest kort do badmintona wysoki na ponad 60[4] stóp z klimatyzowanym wnętrzem. Oświetlony kort tenisowy był wykończony również na zewnątrz, podobnie jak żłobek dla dzieci pracowników szpitala.

 Modliłem się teraz do Swamiego, żeby przybył i dokonał uroczystego otwarcia. To tak, jakbym chciał gwiazdki z nieba, ale marzyłem o tym. Czekałem zwykle na zewnątrz Ramesh Hallu z gotowymi do pokazania fotografiami centrum sportowego w ręku i starałem się zwrócić na siebie uwagę Swamiego, kiedy wychodził na darszan. Na szczęście pewnego dnia Swami stworzył okazję do poinformowania Go, że Ośrodek Sportowy jest gotowy i do poproszenia, żeby przyszedł go otworzyć. Swami odpowiedział, że zobaczy, co mogło oznaczać dosłownie wszystko i nic. Po prostu modliłem się do Niego każdego dnia rano i wieczorem, błagając, żeby przyszedł. Ostatecznie, na trzy dni przed wyjazdem do Puttaparthi Swami, porozmawiał ze mną, a dr Hegde potwierdził, że przyjdzie. Nie powiedział jednak kiedy, ani nie podał żadnych szczegółów. Wiedzieliśmy tylko, że się tam zjawi. Prosiliśmy, żeby przybył w sobotę, ponieważ w sobotę połowę personelu szpitala ma wolne. Swami zgodził się, ale wciąż bez podania szczegółów. Mimo to przygotowaliśmy wszystko. Udekorowaliśmy cały ośrodek sportowy i zamówiliśmy tort. W soboty od 900 do 1030 przypada niepomyślny czas, rahukalam, więc wiedziałem, że przed godziną 1030 nic się nie wydarzy. Dokładnie o 1035 otrzymaliśmy informację, że Swami opuścił aszram, ale nic więcej. Nie wiedzieliśmy, gdzie się wybrał. W końcu jednak przekazano nam wiadomość, na którą tak bardzo czekaliśmy – że Swami wyruszył w kierunku szpitala. Towarzyszyli Swamiemu chłopcy na motocyklach. Eskortowali Go do naszego ośrodka sportowego. Powitaliśmy Go uroczyście zgodnie z tradycyjną ceremonią Purnakumbham[5] i śpiewem Wed. Zamiast zwyczajowej wstęgi, którą trzeba przeciąć przy wejściu, przygotowaliśmy piękną jaśminową girlandę, którą Swami musiał tylko dotknąć, żeby opadła. Mieliśmy wspaniały tort, który udało mi się ze Swamim przekroić. Zadedykowałem kompleks sportowy moim rodzicom i nazwałem go Sai Veda Venkatarama Health and Fitness Center. Swami był bardzo z tego zadowolony. Zawsze powtarza: „Matru dewo bhawa, pitru dewo bhava - Czcij matkę jak Boga. Czcij ojca jak Boga”. Fotografię moich rodziców umieściłem w holu wejściowym. Swami spojrzał na nią. Potem objechał cały obiekt, pobłogosławił go i wszystkich obecnych. W pomieszczeniu do tenisa stołowego zawiesiliśmy na ścianie czarno-białe zdjęcie Swamiego grającego w tę grę. Zrobiono je prawdopodobnie, gdy miał 16 lub 17 lat. Wjeżdżając do tego pokoju Satjadżit powiedział: „Swami, Swami, grasz w tenisa!” Swami spędził niemal 45 minut w centrum sportowym i był naprawdę szczęśliwy. Uważam, że nie ma większego życiowego osiągnięcia, jak uszczęśliwienie Swamiego.

  Po inauguracji ośrodka sportowego, Swami jako jego gospodarz, wydał przyjęcie dla wszystkich 800 pracowników szpitala. Przyjął ich pod centralną kopułą budynku. Całe to zdarzenie było spełnieniem wyśnionego marzenia i odpowiedzią na moje modlitwy. Patrząc na to z perspektywy, uświadamiam sobie, że pragnąłem nie tylko wybudować kompleks sportowy, ale także, żeby otworzył go Swami. Gdyby Swami dał mi zgodę na wybudowanie ośrodka sportowego w listopadzie, gdy starałem się otrzymać na to Jego błogosławieństwo, kompleks zostałby ukończony w marcu/kwietniu, kiedy Swami byłby w Puttaparthi, a ja w Stanach. Swami wydał mi zgodę w lutym 2008 r., a kompleks sportowy został ukończony w czerwcu 2008 r. Swami otworzył go 7 czerwca 2008r. To był Jego kolejny doskonały plan. Jestem szczęśliwy mogąc wspomnieć, że kompleks sportowy ma się dobrze i utrzymuje go załoga szpitala.
Świątynia dla wioski
  W wiosce, której się urodziłem i wychowałem była mała, podupadła świątynka. Mój ojciec był jedynym mieszkańcem, który pamiętał, że wzniesiono ją dla Pana Baldżi (Wenkateśwary). Gdy dorastałem i moja rodzina przeniosła się z wioski do świętego miasta Tirupati, zupełnie o niej zapomniałem. Otaczające go siedem wzgórz było siedzibą Pana Baladżi. Mieszkając tam, mogłem uczestniczyć w Jego darszanach. Kiedy zacząłem uczęszczać do koledżu medycznego w Wizag, ponownie dopisało mi szczęście, ponieważ w pobliżu kampusu istniała piękna świątynia Pana Baladżi. Jedynie podczas pierwszych 15 lat mojego pobytu w Stanach Zjednoczonych nie miałem możliwości odwiedzania Jego przybytków. Dzięki Bogu w północno-zachodniej części Los Angeles wybudowano Mu piękną świątynię na pięcioakrowej działce. Natychmiast stała się dla mnie drugim domem.
   Wróciłem do rodzinnej wioski dopiero po piętnastu latach. To było miejsce w którym wzrastał mój ojciec i gdzie ja sam spędziłem pierwsze beztroskie lata swojego dzieciństwa. Do głowy napłynęło mi mnóstwo miłych i szczęśliwych wspomnień. Poczułam prawdziwą potrzebę ofiarowania rodzinnej wiosce czegoś w zamian - szkoły lub może szpitala. Ku mojemu zdziwieniu większość mieszkańców wybrała świątynię Baladżi, ponieważ stara, zrujnowana świątynia nie została odbudowana. W odległości trzech mil[6] od wioski znajdowała się szkoła podstawowa i średnia. A kiedy wziąłem pod uwagę trudności związane z prowadzeniem wiejskiej kliniki, nawet małej, uświadomiłem sobie, że świątynia Baladżi będzie najlepszym rozwiązaniem.
  Gdy przygotowano plany świątyni, pokazałem je Swamiemu. Z uśmiechem je zaaprobował i pobłogosławił. To doprowadziło do całego ciągu zdarzeń, którymi mógł zarządzać tylko Swami. Znaleźliśmy akr ziemi wciśnięty pomiędzy autostradę i wyschnięte jezioro, doskonale nadający się na świątynię. Wznieśliśmy ją w ciągu osiemnastu miesięcy. Pan Baladżi został w niej umieszczony 14 listopada 2004 r. podczas uroczystej ceremonii. Jestem ogromnie wdzięczny mojemu starszemu bratu i szwagrowi za aktywne nadzorowanie tego przedsięwzięcia. Architekt świątyń, sztapathi, zauważył, że z 250 wybudowanych przez niego świątyń, jest to jedyna duża świątynia ukończona w ciągu kilku miesięcy. Od kiedy ją wzniesiono, wyschnięte jezioro każdego roku napełnia się wodą. Kilka razy nawet wylało. Dzięki łasce Swamiego mamy kapłana przeszkolonego w Baladżi Dewasztanam w Tirumali. Dlatego rytuały odprawiane w naszej świątyni pozostają w zgodzie z tamtejszymi rytuałami. Kompleks ten, poza świątynią, posiada również dużą salę zaślubin z podwyższeniem udekorowanym po obu stronach naturalnej wielkości fotografiami Śirdi Baby i Parthi Sathya Sai Baby, pobłogosławionych przez Swamiego oraz ponad półtorametrowy drewniany bal reprezentujący ptaka Garudę. Swami przekształcił świątynię w prawdziwy kompleks świątynny, w dewasztanam. Poza obchodzeniem świąt zgodnie z kalendarzem, od 2011 r. zaczęliśmy celebrować w nim także najważniejszy z rytuałów poświęconych Panu Baladżi – pięciodniowe, coroczne święto Brahmotsawam.
   Świątynia stała się ważnym elementem życia mieszkańców pobliskich miast i atrakcją dla wielu pielgrzymów, odwiedzających nie tylko świątynię Baladżi w Tirumali, ale także Pana Winajaki w Kanipakam. Sala zaślubin była bardzo potrzebna wszystkim otaczającym ją wioskom. Po otrzymaniu pełnego pokoju darszanu Pana Baladżi, ogromną satysfakcję przynosi mi obserwowanie tysięcy ludzi wchodzących do świątyni.
   Od 2004r, gdy otworzono świątynię, przyjąłem zwyczaj, że rankiem każdego pierwszego dnia nowego roku udaję się na darszan Pana Baladżi w naszej wioskowej świątyni, a potem jadę do Puttaparthi na popołudniowy darszan Swamiego. Dzięki temu spełnia się moje marzenie o darszanie Boskości kryjącej się w posągu i błogosławiącej miliony wielbicieli, a także o Boskości przechadzającej się obok nas i błogosławiącej miliony wyznawców. W dniu nowego 2015 roku powiedziałem do Swamiego: „Swami, tego ranka otrzymałem darszan milczącego Boga, a teraz idę ręka w rękę z Bogiem, który się porusza i mówi!”
108 magicznych momentów
   Jestem z zawodu kardiochirurgiem. Moją pasją jest fotografia. Kardiologia przywiodła mnie do Swamiego, a fotografia umożliwiła mi udział w wielu niezapomnianych spotkaniach ze Swamim. Niektórzy pytają, kiedy zostałem fotografem. Nie sądzę, żeby ktoś stawał się fotografem. Stajesz się fotografem w momencie, gdy możesz pozwolić sobie na kupno aparatu. Tak było ze mną. Gdy studiowałem w Indiach miałem tylko tyle pieniędzy, żeby kupować książki i wnosić opłaty za naukę. Aparat fotograficzny był luksusem, na który nie mogłem sobie pozwolić aż do chwili, gdy znaleźliśmy się w Stanach. Znaczenie fotografii polega na tym, że unieśmiertelnia wydarzenia. Kolorowe święta w Puttaparthi są radością dla fotografa. Najatrakcyjniejszy jest oczywiście Swami. Zacząłem więc robić zdjęcia, chociaż na początku nie wiedziałem, że fotografowanie w aśramie nakłada na nas obowiązek przestrzegania określonych przepisów. Z czasem poznałem granice, których nie powinienem przekraczać.
   Pierwszym znaczącym wydarzeniem, podczas którego robiłem zdjęcia, były 70 urodziny Swamiego w 1995 r., obchodzone na stadionie Hillview. Było to naprawdę fenomenalne wydarzenie. Najpierw starałem się uzyskać od sekretarza zgodę na robienie zdjęć podczas tych uroczystości. Sekretarz wyjaśnił mi, że robienie fotografii jest delikatną sprawą i poradził, żebym zwrócił się w tej sprawie do pułkownika Jogi Rao. Pułkownik Joga Rao powtórzył za sekretarzem, że robienie zdjęć w Prasanthi Nilayam wymaga od fotografa wyczucia i taktu. Odpowiedziałem: „Wiem, wujku, ale co mogę zrobić?” Odrzekł: „Zapytaj Swamiego. Tak będzie najlepiej”. Odniosłem wrażenie, że pułkownik Joga Rao doszedł do wniosku, że sugestia, abym zwrócił się z tym do Swamiego, prawdopodobnie mnie zniechęci. Wcale nie! Udałem się do Baby i zapytałem: „Swami, chciałbym zrobić trochę zdjęć. ” Swami odrzekł: „Tak, bardzo dobrze, zrób ich tyle ile zechcesz”. To jasne i liberalne pozwolenie otrzymane od Pana w 1995 r. rozpoczęło moją podróż poprzez pory roku i uroczystości celebrowane w Jego boskiej obecności. Moim pierwszym zadaniem były obchody 70 urodzin Sai Baby.
   W tym czasie byłem w Puttaparthi po raz pierwszy. Tego dnia przybyło tu ćwierć miliona osób. My, kardiochirurdzy, dotarliśmy na stadion Hillview autobusem. Wysiadła z niego cała nasza piątka, jednak w następnym momencie czworo z nich zniknęło i zostałem sam ze swoim aparatem. Nie miałem pojęcia, co powinienem zrobić i gdzie usiąść, a do tego z jednej i z drugiej strony nacierał na mnie tłum. W pewnej chwili znalazłem się obok wysokiego sikhijskiego dżentelmena. Ów pan zdawał się mnie rozpoznawać. Zapytał, co tu robię. Odpowiedziałem, że szukam siedzącego miejsca. Wskazał mi część przeznaczoną dla personelu szpitala. Dodał jednak, że mogę usiąść w półkolu naprzeciwko sceny, zajmowanym przez VIP-y. Powoli zaczynałem zdawać sobie sprawę, że w tej przestrzeni nie dzieje się nic bez wskazówek Swamiego. W tym całym chaosie znalazłem się w punkcie o jakim marzy fotograf. Siedząc w ostatnim rzędzie mogłem stawać na krześle i obserwować jak Swami wjeżdża w rydwanie na stadion. Kiedy się obejrzałem, miałem Swamiego dokładnie przed sobą. Dało mi to okazję do zrobienia kilku fantastycznych ujęć.
   Wywołałem je po powrocie do Los Angeles i byłem zdziwiony widząc jak ładnie wyszły. Włożyłem je do albumu, żeby je pokazać Swamiemu. Gdy następnym razem wybrałem się do Indii, Swami przebywał w Bangalore. Jednym z ważnych momentów darszanu w Bangalore były wieczorne sesje w Trayee. Swami spędzał zwykle godzinę z wybranymi studentami i jeśli miało się szczęście, można się było tam przemycić. Dokładnie to zdobiłem – zakradłem się do środka. Swami siedział na huśtawce, a my u Jego stóp. Spojrzał na mnie i zapytał, co trzymam w ręku. Odpowiedziałem, że kilka fotografii i byłbym ogromnie szczęśliwy, gdyby je zechciał zobaczyć. Swami wziął ode mnie album i obejrzał wszystkie zdjęcia od początku do końca. Nie tylko obrzucał je spojrzeniem, ale przyglądał im się uważnie. Ostatniego dnia, gdy wyjeżdżałem do Stanów, rozpoczął jak zwykle ‘grę w czekanie’. Gdy w końcu wezwał mnie na interview, spytałem Go spontanicznie, czy mogę napisać książkę. Wcześniej nie myślałem o tym, to przyszło samo. Swami zapytał mnie, czy mam czas na pisanie książki. Odpowiedziałem, że napiszę ją z Jego błogosławieństwem. Udzielił mi go i wyraźnie określił, że mam ją wydrukować u kobiety w Madrasie. Zatem podstawą mojej pierwszej książki były fotografie, a moim świętym został Awatar, Bhagawan Śri Sathya Sai Baba.
   Jak wspomniałem, w aśramie obowiązują ścisłe przepisy określające, kto może robić fotografie. Uważam, że są odpowiednie i konieczne. Widzicie, każdy posiada w telefonie komórkowym dwu-megapikselową kamerę. Mogą robić Swamiemu głupie fotografie i umieszczać je w Internecie, aby za jednym kliknięciem obejrzał je cały świat. To byłoby nie w porządku. W ten sposób nie fotografują przecież swoich dzieci. Odrzucam co najmniej trzy zdjęcia z każdych dziesięciu, a z pozostałych siedmiu zachowuję przeważnie jedno. To pokazuje jak bardzo jestem dyskretny i jak skrupulatną stosuję selekcję – pomimo to, że mam dziesięcio-megapikselową kamerę. Ze Swamim nie ma mowy o drugiej jakości, zawsze chodzi o pierwszą. Pewnego razu władze w aśramie wprowadziły ogólny zakaz robienia zdjęć na werandzie. Bardzo mnie to zaskoczyło. Któregoś dnia, gdy Swami wsiadał do samochodu, podszedłem do Niego i zapytałem: „Swami, dlaczego nikt nie może robić zdjęć? Znasz mnie Swami. Uwielbiam robić zdjęcia”. Swami odrzekł: „Tak, ty możesz je robić”. Pan ponownie przyszedł z pomocą, udzielając mi wyraźnego pozwolenia na robienie Mu fotografii.
   W 2005 r. kupiłem nowy, cyfrowy aparat fotograficzny SLR[7]. Byłem bardzo zadowolony z wyzwalacza i wciąż strzelałem zdjęcia. Nie miałem pojęcia co robię. Po prostu przez cały rok pobytu w Prashanti Nilayam nieustannie fotografowałem. Pewnego dnia przyszedł do mnie Swami i zapytał ile ich zrobiłem. Odparłem: „Jakieś pięć albo sześć tysięcy, Swami”. Swami wykrzyknął: „Tak dużo?!” Odpowiedziałem: „Tak Swami, bo tyle prac wziąłeś na Siebie”. Swami odpowiedział: „Bardzo dobrze”. Jedynym moim nałogiem w Puttaparthi jest czytanie hinduskiego dziennika. W październiku 2005 r. znalazła się w nim krótka notatka poświęcona międzynarodowemu zjazdowi drukarzy, zdaje się że w Berlinie. Ostateczną konkluzją tego zjazdu było stwierdzenie, że literatura traci swoją pozycję, ponieważ ludzie wolą oglądać albumy i fotografie. Poczułem jakby ktoś przekręcił przełącznik w moim mózgu i pomyślałem: „To dlatego robię te wszystkie zdjęcia”. Udałem się do Radżana z księgarni i wytłumaczyłem mu, że chcę wydać album poświęcony wydarzeniom z 2005 r. Pragnąłem, żeby na nieparzystych stronach znalazły się portrety Swamiego, a na parzystych kolaże ze świąt. Radżan odpowiedział: „Panie doktorze, z pana wysiłkiem i łaską Swamiego na pewno tak się stanie”. Wytłumaczyłem Radżanowi, że ponieważ mamy dopiero październik, to muszę zrobić i dodać do albumu zdjęcia z urodzin Swamiego i z Bożego Narodzenia. Potrzebuję także pomocy przy projekcie i zaplanowaniu układu książki. W Puttaparthi mieli doskonałego projektanta i Radżan był szczęśliwy mogąc mi pomóc. Rzadko który projekt przebiega gładko od początku do końca. W tym wypadku do pierwszego potknięcia doszło podczas wstępnej rozmowy z grafikiem, tuż przed Bożym Narodzeniem. Chciał, żebym przekazał mu fotografie, a on odda mi gotowy produkt. Nie, tego nie chciałem. Po prostu potrzebowałem kilku wskazówek co do kolorów i układu. Nie widzieliśmy się bezpośrednio, więc powiedział „Sai Ram” i ja powiedziałem „Sai Ram” i na tym się wszystko skończyło. Mimo to ostrzegł mnie, że jeśli nie będę uważał, to wyjdzie z tego tani magazyn zamiast pięknego albumu.
   W tym czasie przyjechało do Puttaparthi wielu młodych ludzi z Londynu. Byli bardzo mili, a dwóch z nich parało się projektowaniem graficznym. Zaproponowali mi pomoc. Wydrukowałem kilka przykładowych stron z portretem Swamiego z jednej strony i kolażami z wydarzeń z drugiej. W czasie darszanu Swami podszedł do mnie i zapytał, co trzymam w ręku. Opowiedziałem Swamiemu o projekcie i poprosiłem o Jego zgodę i błogosławieństwo na wydanie albumu. Swami chciał zobaczyć wydrukowane strony i obejrzał wszystkie. Powiedziałem: „Swami, chcę umieścić w nim na stronach nieparzystych 54 Twoich portretów, a na stronach parzystych 54 kolaże, co w sumie da 108 zdjęć. Swami stwierdził, że powinienem zrealizować ten projekt, ponieważ zapowiada się bardzo dobrze. Następnego dnia zwróciłem się do Niego: „Żeby skończyć tę pracę, powinienem udać się do Londynu. Czy mogę wziąć tydzień wolnego?” Odrzekł: „Tak, doskonale, jedź”. Poleciałem. Pracowaliśmy pilnie przez pięć dni, ale udało nam się wykonać tylko połowę pracy, ponieważ przejrzenie pięciu tysięcy fotografii jest czasochłonne. Najważniejszy projektant z którym pracowałem w Londynie prosił, żebym się nie denerwował, bo przyjedzie do Puttaparthi w kilka dni po moim powrocie do Indii. Wyjaśnił, że wyleci z Londynu w poniedziałek i znajdzie się w aśramie we wtorek i wtedy skończymy pozostałą część zadania, ponieważ, co by się nie działo, muszę zrobić zdjęcia z Bożego Narodzenia. Tamtego poniedziałkowego ranka byłem na sali operacyjnej, gdy zadzwonił z Londynu i zawiadomił mnie, że nie przyleci, bo zachorował jego ojciec. Wyobraźcie sobie, co poczułem. Mogłem mu tylko podziękować i powiedzieć, że mam nadzieję, że jego ojciec wkrótce odzyska zdrowie. Więcej nie zdołałem z siebie wykrzesać.
   Teraz naprawdę utknąłem. Problem z publikowaniem książki o danym roku w tym samym roku jest delikatną sprawą. Nie dobrze jest wydawać album w środku następnego. Nie miałem pojęcia jak postąpić. Czułem, że nie mam odwagi stanąć przed Swamim. Wysilałem mózgownicę, szukając czegoś, co pomoże mi pomóc w tej sytuacji. Ostatecznie postanowiłem zadzwonić do jednego z chłopców Swamiego. Interesował się fotografią i innymi tego rodzaju zajęciami. Powiedział, żebym się nie martwił i dał mu 15 minut na wykonanie kilku telefonów. Potem zadzwoni do mnie. Oddzwonił za 15 min. i przekazał mi odpowiedź jednego ze starych studentów Swamiego, Adżaja, prowadzącego nowoczesną pracownię druku offsetowego w Bangalore. Zadzwoniłem do niego, a on zgodził się popracować nad moim projektem oraz przedstawił mnie pracującemu z nim grafikowi. Potem jeszcze raz poprosiłem Swamiego o zgodę na pięciodniowy urlop ze szpitala i spędzenie go w Bangalore. Z punktu widzenia Swamiego moim głównym zadaniem były operacje serca i każda inna praca miała drugorzędne znaczenie. Ostatecznie pozwolił mi już polecieć do Londynu. Wyjaśniłem Swamiemu, że muszę ukończyć ten projekt i otrzymać Jego łaskawe pozwolenie na wyjazd z Puttaparthi.
   Nie uwierzycie w to - drukarz był dawnym studentem Swamiego, a grafik wnuczkiem profesora Kasturiego! Miałem wrażenie, że moje przedsięwzięcie dopływa do końcowego portu. Udałem się na spotkanie z grafikiem, Radżaramem, który oznajmił mi bez ogródek, że zacznie cały projekt od początku. Graficy są artystami. Przypuszczam, że zaczynają projekt od początku, żeby go prawdziwie poczuć, a potem pozwolić pomysłom zwolna rozwijać się. Bardzo chciałem zmieścić się w czasie, a pozostało nam do końca zaledwie siedem dni. Album powinien być dostępny w Dniu Sportu, 11 stycznia. Podkreśliłem to w rozmowie z Radżanem, co wcale go nie wzruszyło. W swój spokojny, pewny siebie sposób powiedział mi, że projekt będzie ukończony na czas. Radżaram miał studio Pucca i pięciu asystentów. Praca przebiegała inaczej niż w Londynie, gdzie mieliśmy do dyspozycji dwa laptopy. Pracowaliśmy solidnie przez pięć dni. Zespół grafików był zachwycony. Powiedzieli: „Panie doktorze, to przypomina niekończący się darszan Swamiego”. W moim pierwszym pomyśle fotografie miały mieć rozmiar 8 na 10 cali. Zespół czuł jednak, że nic poniżej 9 na 11 cali nie odda sprawiedliwości tym zdjęciom. Zwykle doskonale wiem czego pragnę, ale tym razem natychmiast zrozumiałem, że to dobra sugestia, więc chętnie się na nią zgodziłem.
   Pierwszego stycznia dostarczyli mi pierwszy szkic albumu, tzw. makietę. Obecnie, rankiem pierwszego dnia Nowego Roku, moim zadaniem było uzyskanie błogosławieństwa Swamiego. Jak można się było spodziewać, tego dnia w Sai Kulwant Hall zgromadziło się ponad 10 000 ludzi czekających na darszan Bhagawana. Wśród nich byłem ja z makietą. Swami wszedł do świątyni o 8:55. Dzień Nowego Roku był dokładnie zaplanowany. Byłem zdumiony, gdy auto Swamiego wjechało na werandę i zatrzymało się przede mną. Opadła szyba i Swami zapytał: „Co masz w ręku?” Odrzekłem: „Swami, proszę, chciałbym, żebyś to obejrzał i pobłogosławił. Chcielibyśmy wydać aktualny album”. Swami wziął szkic przez okno i obejrzał go w całości. Zapytałem: „Swami, czy możemy to wydać?” Odpowiedział: „Tak, tak, śmiało, wydajcie”.

  Następnym dylematem był wybór tytułu. Myślałem o czymś, co pozostawałoby w zgodzie z fotografiami z 2005 r. Jednak Niwi uważał, że tytuł powinien odzwierciedlać wyjątkowość i przepych umieszczonych w albumie zdjęć. Wymyślił nowy tytuł: „108 magicznych momentów. ”
   Podczas pracy nad tym projektem Swami wielokrotnie prowadził nas za rękę. To było doskonale widoczne. Jeden z przykładów odnosi się do projektu okładki. Nad jej ostatecznym wyglądem pracował Radżaram. Projektując ją powiedział głośno: „Magiczne momenty”. Odpowiedziałem, że zapomniał o 108. Tytuł powinien brzmieć: „108 magicznych momentów”. Odrzekł: „Tak, proszę pana, zapomniałem” i przesunął OM ze słowa MOMENTS, żeby sprawdzić którą czcionką wydrukować ‘108’. Zapytałem: „Radżaram, widzisz co zrobiłeś?” Odpowiedział: „Znalazłem czcionkę do ‘108’”. Zaprzeczyłem: „Nie, usunąłeś ‘OM’ z MOMENTÓW” Wtedy postanowiliśmy, że OM w MOMENTACH wydrukujemy w innym kolorze, żeby je podkreślić. Pokazałem to jednemu z moich braci, który stwierdził, że możemy zrobić coś więcej i sprawić, że stanie się oczywiste, iż OM jest symbolem religijnym. To dlatego wewnątrz O w MOMENTACH umieściliśmy hinduski symbol OM.
   Łatwo pomyśleć, że wszystkie te zdarzenia miały przypadkowy charakter. Mimo to chciałbym podsunąć wam myśl, że przyjemniej jest rozkoszować się i cieszyć emocjami płynącymi z dostrzegania niewidzialnej boskiej ręki, wspomagającej nas we wszystkich osiągnięciach. W tej historii Ramadżan mógł zabrać z MOMENTÓW każde inne litery, ale nie, zaznaczył OM. Nie było to z jego strony świadome działanie, a jednak dzięki temu powstał niepowtarzalny kształt tytułu. Oto jak z prowadzeniem i błogosławieństwem Swamiego, wraz z każdym stawianym przez nas krokiem, narodziło się 108 Magicznych Momentów. Dzięki łasce i prowadzeniu Sai Baby udało mi się wydać album w 2006 r. na święto Śankranti. W 2010 r. album zdobył srebrny medal za najlepiej wydaną książkę w twardych okładkach, przyznany przez indyjskie biuro Krajowej Nagrody za Doskonałość w Druku. Kiedy pokazałem Swamiemu srebrny medal, Jego twarz rozjaśniła się dumą i zachwytem. Byłem zadowolony.
  W czerwcu tamtego roku Radżaram poinformował mnie o specjalnym oprogramowaniu jakim się posłużył, dzięki któremu możemy wykorzystać teraz te zdjęcia do zrobienia filmu. Zapytałem Radżarama, czy moglibyśmy zrobić film DVD ze zdjęć zamieszczonych w 108 Magicznych Momentach. Uważał, że to bardzo dobry pomysł. Pomyślałem, że możemy zrobić video i podłożyć pod nie ścieżkę dźwiękową z badżanami Swamiego. Daliśmy mu nazwę 108 Magicznych Muzycznych Momentów.
  Gdy przygotowaliśmy połowę materiału, postanowiłem pokazać go Swamiemu, aby uzyskać Jego aprobatę i błogosławieństwo. Każdego popołudnia po pracy w szpitalu siadałem z laptopem na darszanie, mając nadzieję, że dostanę szansę pokazania Babie filmu. Na szczęście pewnego dnia Swami zapytał mnie, co chcę Mu pokazać. Wyjaśniłem, że powstał nowy projekt zrobienia DVD z albumu 108 Magicznych Momentów i bardzo chciałbym, żeby go obejrzał. Swami powtórzył: „DVD? Jak mam to zobaczyć?” Powiedziałem, że mam laptop i pokażę Mu film, jeśli tylko się zgodzi. Ku mojej radości Swami powiedział: „OK. Powiem ci kiedy”. Upewniłem Go, że jestem gotów pokazać Mu ten film. Przynosiłem laptop na darszany. Minęły trzy dni i Swami oznajmił nagle, wsiadając do auta, że obejrzy DVD. Wziąłem laptopa i wszedłem do Jadżur Mandiru, do nowej rezydencji Bhagawana. Znalazłem się tutaj po raz pierwszy i poczułem zdumienie – to było jak nie z tego świata. Próba skupienia się na rzeczach praktycznych, takich jak znalezienie kontaktu i miejsca na laptop, napinała mi nerwy. Jak zwykle chłopcy Swamiego okazali się bardzo pomocni i przyszli mi na ratunek. Było ich tylko czterech, a towarzyszył im wicekanclerz i pan Ćakrawarti. Grzebałem się trochę, ale udało mi się podłączyć wszystkie kable. Swami obejrzał DVD, powtarzając, że obrazy są bardzo wyraźnie. Siedziałem u Jego stóp, składając Mu padnamaskar i szepcząc nieustannie: „Swami, to Twoja łaska. Swami, to Twoja łaska”. Powiedział na koniec, że DVD jest bardzo dobre i że powinienem ukończyć ten projekt. Byłem naprawdę szczęśliwy.
  Ku mojemu zdziwieniu niespodziewanie zadzwonił Satjadżit i powiedział mi, że film bardzo się Swamiemu podobał. Wiedziałem jednak, że ponieważ się ze mną kontaktuje, to kryje się za tym coś jeszcze. Przede wszystkim Swami osobiście przekazał mi swoją opinię o filmie. Wstrzymałem więc oddech i czekałem na prawdziwe przesłanie Bhagawana. Gdy przyszło, przeżyłem szok. Satjadżit powiedział: „Ale Swamiemu nie podobają się badżany”. Powtórzyłem: „Swamiemu nie podobają się badżany”. Satjadżit to potwierdził: „Tak, Swamiemu nie podobają się badżany”. Zapytałem go, co powinienem zrobić w tej sytuacji. Satjadżit odpowiedział spokojnie: „Znajdziemy dla pana badżany”. Ogarnęła mnie głęboka rozterka. Nie miałem pojęcia, jak uda mi się porozumieć z grafikiem w Bangalore, połączyć to ze śpiewem nowych badżanów i skoordynować wszystko z dostępem do studia nagraniowego. Tamtej soboty starałem się ustalić dostępny w studiu czas, ściągnąć grafika z Bangalore do Puttaparthi, upewnić się, że nie mam dyżuru i dopasować to wszystko do czasu jakim dysponował wybrany przez Swamiego pieśniarz. Gdy ja próbowałem scalić to wszystko, podszedł do mnie jeden z chłopców Swamiego, który rano śpiewał dla Niego badżany i powiedział: „Proszę pana, to ścieżka dźwiękowa z dziewięcioma nagranymi badżanami”. Byłem zaskoczony i poprosiłem go, żeby wytłumaczył mi co się dzieje. Gdy ja desperacko starałem się to wszystko do siebie dopasować, taśma z nagraniem była już gotowa! Chłopiec powiedział mi, że dzień wcześniej, gdy siedział na badżanach, Swami zapytał go, co tu robi i polecił mu wyjść i nagrać badżany do prezentacji na DVD. Studio było już przygotowane, a on nie musiał nawet robić próby. Po prostu zaśpiewał i zostały nagrane za pierwszym razem. Oszołomiony, ale czując wielką ulgę, wziąłem nagranie i wysłałem je Radżaramie.
   Praca została zakończona, ale oczywiście nie mogłem niczego wydać, dopóki nie obejrzy i nie zaakceptuje tego Swami. Ponownie przeżywałem całą gamę emocji, siedząc w mandirze dzień w dzień z laptopem i z DVD na kolanach. W końcu pewnego dnia Swami zapytał, co mam ze sobą. Powiedziałem Mu, że chłopiec zaśpiewał badżany i że film jest gotowy. Potem dodałem, że chciałbym, aby go obejrzał. Swami odrzekł: „OK., zobaczę”. Kilka dni później, wieczorem, kiedy wcale się tego nie spodziewałem, ponieważ darszan zakończył się dosyć późno, Swami wsiadając do auta powiedział: „Tak, chodź, obejrzę to DVD”. Pobiegłem za Jego samochodem do Jadżur Mandiru. Znalazłszy się w środku musiałem poczekać, aż Swami skończy inne prace. Nagle ujrzałem ku swojemu przerażeniu, że Swami zmierza do windy. Pomyślałem: „Oto odchodzi moja szansa”. Wtedy Swami spojrzał na mnie i powiedział: „O, tutaj jesteś. Chodź, chodź”. Tym razem na szczęście przynajmniej wiedziałem jak się włącza laptopa. Odczuwałem głęboką wdzięczność i byłem ogromnie zadowolony, gdy Swami przez całe 36 minut oglądał film. Był najwyraźniej szczęśliwy, a to było wszystko, czego pragnąłem. Gdy Swami go obejrzał, zebrałem swoje rzeczy i szykowałem się do wyjścia. W tej chwili podszedł do mnie siostrzeniec Swamiego i powiedział, że Swami zaprasza mnie na obiad! Od dłuższego już czasu nie dostępowałem tego przywileju i z pewnością nie w nowej rezydencji Swamiego. Nowy dom Swamiego różnił się całkowicie od starego. Był urządzony ze smakiem, ale nie wiem jak go opisać. Nie jest nowoczesny, lecz starożytny i naprawdę piękny. Usiedliśmy do obiadu. Było nas siedmiu. Swami siedział na prezydialnym miejscu. Jedliśmy z apetytem. Wszystko szło doskonale. W pewnym momencie Swami się zakrztusił. Zaalarmowało mnie to jako lekarza. Potem wypluł z ust chili. Zapytał: „Kto włożył chili do mojego talerza?” Zapanowała absolutna cisza, wszystkich zmroziło. Wtedy roześmiał się i powiedział: „OK., nie róbcie tego więcej”. Gdy zjedliśmy, udzielił mi padanamaskaru przed udaniem się na górę. Czułem się jak we śnie, bo nic z tego nie wydawało mi się rzeczywiste, bo było zbyt piękne, żeby być prawdziwe – w każdym znaczeniu tego słowa.
   Na tym kończy się ta historia. Nie można jej ogarnąć. Czyż mogłaby potoczyć się lepiej? Tam, gdzie angażuje się Swami, zakończenie historii przekracza naszą wyobraźnię, nawet wyobraźnię najlepszych hollywoodzkich scenarzystów. Następnego wieczora, gdy byłem na darszanie, Swami wezwał mnie i zapytał: „Czy wczorajszy wieczór przyniósł ci satysfakcję? Czy wszystko poszło dobrze?” Tak brzmiały Jego słowa. Jak można na nie odpowiedzieć? Rzekłem: „Swami, nie wiem jak wygląda Wajkunta, lecz wiem, że to jest Wajkunta (niebiosa). Wczorajszy dzień był najbardziej pamiętnym dniem w moim życiu”. To już cała historia 108 Muzycznych Magicznych Momentów.
   Miłość, dbałość o najmniejsze szczegóły, widoczne w każdym działaniu Swamiego, są naprawdę niezwykłe. Jak powiedziałem, z praktycznych powodów ta opowieść dobiegła końca dzień wcześniej. Jednak Swami wezwał mnie do Siebie i zapytał czy ten wieczór dał mi satysfakcję. To ukazuje głębię Jego miłości i delikatności. Moja satysfakcja. Od kiedy to moja satysfakcja jest brana pod uwagę przez Swamiego? Jestem po prostu zwykłym śmiertelnikiem. Swami często powtarzał: „Wszystko co mam, to Miłość. To Mój jedyny kapitał, a wy wszyscy jesteście jego wspólnikami”. Dla mnie osobiście ta współpraca ze Swamim była doskonałą demonstracją Jego miłości.
Niech Swami to kontroluje
  Studiowałem w Andhra Medical College w Wizag, w najstarszej szkole medycznej w Indiach. Mieliśmy tam profesora chirurgii ortopedycznej, bardzo szanowanego w kręgach medycznych, który był wielbicielem Swamiego, chociaż wtedy o tym nie wiedziałem. Profesor był zwolennikiem służby na rzecz społeczeństwa i prowadził bezpłatny szpital. W 15 lat po jego śmierci pracownicy Koledżu Medycznego przyjęli zwyczaj wygłaszania oracji na jego cześć i angażowali w to absolwentów.
   W 2005 r. wytypowali do tej roli mnie. Chętnie się zgodziłem, bo bardzo lubiłem profesora. Jednak organizatorzy zaznaczyli, że muszę wystąpić 20 listopada. Gdy tylko podali mi tę datę wiedziałem, że nie mogę na nią przystać, ponieważ 23 listopada chciałem być obecny w Puttaparthi na urodzinach Swamiego. Oni jednak nalegali. Oświadczyłem im, że jedynym ratunkiem będzie porozmawianie ze Swamim. Jeśli Swami wyrazi zgodę na mój wyjazd do Wizag, na trzy dni przed Jego urodzinami, to przyjadę z radością. Powiedziałem Swamiemu o zaproszeniu i o tym, że w tym czasie nie chcę się stąd ruszać. Swami, śmiejąc się ze mnie, stwierdził: „Dla mnie każdy dzień jest jak urodziny. Nie musisz się tym martwić. Jedź”. Zadzwoniłem więc do organizatorów i oznajmiłem im, że Swami dał mi zielone światło.
  Trasa do Andhra Medical College była dosyć skomplikowana. Zaplanowałem, że wyruszę z Puttaparthi do Bangalore. Stamtąd polecę samolotem do Hajderabadu i kolejnym do Wizag. Tamtego roku monsun był wobec nas okrutny. Zostawił po sobie powodzie. Na dwa tygodnie przed moim wyjazdem lotnisko w Bangalore zostało zalane wodą na wysokość dwóch stóp[8]. Skontaktowałem się z organizatorami w Wizag, którzy mi oświadczyli, że mają dla mnie alternatywny plan –przyjadę pociągiem. Byłem z nimi absolutnie szczery i wyznałem, że nie wytrzymam 18 godzin w wagonie. Byli jednak mocno zdeterminowani uważając, że muszę przyjechać tą lub inną trasą. Pomyślałem: „Swami, to zależy od Ciebie. Niech spełni się Twoja wola”. Na trzy dni przed wyjazdem lotnisko zostało uprzątnięte i wznowiono loty. Wziąłem taksówkę z Puttaparthi do Bangalore. Stamtąd poleciałem do Hajderabadu, a z Hajderabadu do Wizag.
   W niedzielę 20 listopada wygłosiłem orację. Została dobrze przyjęta. Całe to doświadczenie było przyjemne i wzbudziło we mnie miłe wspomnienia. W poniedziałek rano wyleciałem z Wizag do Hajderabadu. A tam, ku mojemu zaskoczeniu, poinformowano mnie, że mam stąd bezpośredni lot do Puttaparthi.
   Dzięki temu znalazłem się w Prashanti Nilayam o 15:30. Chociaż byłem w stroju podróżnym, to bardzo chciałem otrzymać darszan Swamiego, ponieważ wiedziałem, że następnego dnia Swami będzie bardzo zajęty z powodu obchodów konwokacji i urodzin. W czasie darszanu, siedzący koło mnie wielbiciele, zadawali mi pytania odnośnie podróży do Wizag. Odpowiadałem, że wszystko poszło dobrze, że dostałem ładną, dużą plakietkę i złoty medal. Byli naprawdę podekscytowani i zasugerowali, że powinienem pokazać złoty medal Swamiemu. Wróciłem więc do samochodu i przyniosłem podarowaną mi plakietkę z cytatem i złoty medal. Usiadałem w świątyni trzymając je na kolanach. Podczas darszanu Swami przebywał przez cały czas po stronie przeznaczonej dla kobiet. Nagle spojrzał stamtąd na mnie i zapytał: „Gdzie byłeś?” „Co się stało?” Podszedłem do Baby, uklękłem i powiedziałem: „Swami, wiesz że byłem w Wizag, żeby wygłosić przemówienie”. Swami zainteresował się jak mi poszło. Odrzekłem: „Dali mi tę plakietkę, a gdy wychodziłem powiedzieli: ῾Niech błogosławieństwo Swamiego będzie zawsze z tobą᾿”. Potem pokazałem Swamiemu złoty medal. Swami rzekł: „O, dali ci złoty medal. Zobaczmy, co…” W tej chwili zaczął zataczać ręką kółka. Zanim zdążyłem zorientować się co się dzieje, z Jego dłoni wyłonił się złoty, przepiękny pierścień nawaratan (złożony z 9 szlachetnych kamieni)! Swami włożył mi go na palec i stwierdził: „Wykonałeś wspaniałą pracę”. To było perfekcyjne zakończenie mojej wyprawy do Wizag.
    Podróżowanie po Indiach wymaga dużego zaangażowania. Na początku ta podróż wyglądała jak logistyczny koszmar. Ja jednak osiągnąłem wówczas taki poziom spokoju, że mogło się dziać co chce. Moim obowiązkiem jest zrobić wszystko jak najlepiej i pozwolić, żeby Swami reżyserował przedstawienie. Jeśli chodzi o wypad do Wizag, to wszystko przebiegało jak w zegarku. Nie mógłbym zaaranżować tego lepiej. Jednak zgoda na to, żeby się działo to, co musi się dziać, przychodzi nam czasami z trudem, ponieważ uważamy, że kontrolujemy sytuację. Jesteśmy maniakami kontroli. Uświadomienie sobie tego zajęło mi 15 lat. Uwierzcie mi, Swami jest Szefem. Wykonuje doskonałą pracę. W danym momencie możecie nie uwierzyć, że czyni dla was coś pożytecznego, ale niewątpliwie robi dla nas same dobre rzeczy.
  A teraz coś na lżejszą nutę. Zawsze powtarzam, że nie możemy jednocześnie zadowolić człowieka i Boga. To po porostu niemożliwe. Będąc w Wizag straciłem Dzień Kobiet obchodzony 19 listopada. W konsekwencji, gdy wydaliśmy 108 Magicznych Momentów z najważniejszymi wydarzeniami 2005r, znalazły się w nim wszystkie ważne chwile - z wyjątkiem Dnia Kobiet. Wpadłem w kłopoty, kiedy pewna pani wyraziła swoją konsternację mówiąc, że w albumie nie ma ani jednej fotografii z tego święta. Panie przyznały otwarcie, że nie czują, aby podane przeze mnie tłumaczenie cokolwiek usprawiedliwiało.
   Oto kolejny przykład, jak Swami doskonale wszystko kontroluje. Ktoś, kogo bardzo kocham, dał mi list do Swamiego. Swami wezwał mnie do pokoju audiencyjnego. Siedziałem u Jego stóp i rozmawiałem, zupełnie nie pamiętając o liście. Uświadomiłem sobie swój błąd, gdy znalazłem się ponownie na zewnątrz. Na szczęście, gdy Swami wyszedł z pokoju audiencyjnego na werandę, miałem okazję Mu go podać. Z pewnością była to najodpowiedniejsza chwila. Swami zaczął go czytać idąc do Jadżur Mandiru. Gdybym podał Mu list w pokoju interview, wylądowałby na stercie innych listów i nie wiedziałbym, czy został przeczytany. To kolejna lekcja ucząca nas, że kiedy włączymy w coś Swamiego, to On zajmuje się wszystkim. Ten pogląd utrwalał się we mnie za każdym razem, gdy wzywał mnie na audiencję. Spisywałem sobie na kartce pytania, które chciałem Mu zadać, jednak przekraczając próg pokoju interview o wszystkim zapomniałem. Pytamy Swamiego tylko o to, o co chce, żebyśmy Go zapytali. Jesteśmy zwykle przekonani, że musimy postępować zgodnie z naszymi planami, ale nasz obowiązek kończy się tam, gdzie wykonaliśmy swoją pracę najlepiej, jak to było możliwe. Potem powinniśmy o wszystkim zapomnieć i dać się ponieść fali.
   Pewnego razu miałem operować bardzo starego człowieka, cierpiącego na poważną chorobę serca. Jego serce wykonywało tylko jedną trzecią swej pracy. Operacja była niezwykle ryzykowna. Przyszedł Swami i zapytał, czy będę w stanie ją przeprowadzić. Przez ułamek sekundy zawahałem się. To było podczas moich pierwszych lat ze Swamim. W tamtym momencie rozważałem logicznie wszystkie za i przeciw, jak również stopień ryzyka dla pacjenta. Swami spojrzał na mnie i pomyślałem: „Mój Boże, skoro Swami pyta mnie, to czy mogę się wahać? Powiedziałem: „Tak Swami, przeprowadzę tę operację”. Dzięki Jego łasce operacja przebiegła bardzo dobrze. Jednak dokonywanie skomplikowanych operacji dzień po dniu jest niewątpliwie stresujące, więc któregoś dnia zapytałem Swamiego: „Swami, dlaczego ja? Dlaczego wyznaczyłeś mnie do tych operacji? Dlaczego mi to robisz?” Swami odpowiedział, że nawet Bóg potrzebuje dobrych instrumentów, podobnie jak chirurg. Zapytał: „Nie możesz operować złym nożem, prawda?” „Nie Swami, potrzebuję ostrego noża, bardzo ostrego noża”. Wtedy stwierdził: „Jesteś moim bardzo dobrym instrumentem”.
   Zrozumienie Swamiego jest prawie niemożliwe. Całkowicie niemożliwe jest poznanie Go. Mimo to w tamtych latach po prostu Go nie doceniałem. Jest tutaj, jest z tobą. To oczywiste, zajmij się swoją pracą. Niewidzialna ręka Swamiego jest zawsze przy nas obecna. Żeby to zrozumieć, trzeba przeżyć kilka egzystencji. Bez względu na to jak bardzo się starasz, zawsze rezultat należy do Niego. Zgoda na to jest najtrudniejszą rzeczą do zrobienia. Pozwól Swamiemu być kierowcą. Bądź pasażerem i nie staraj się Go pouczać z tylnego siedzenia.
tłum. J.C.
 
[1] gimnazjon - zespół częściowo krytych budowli przeznaczonych do ćwiczeń fizycznych.
[2] 6000 stóp kwadratowych = 557,5 m2
[3] Gra planszowa carrom - powstała w Indiach. Jest obecnie bardzo popularna w południowej Azji i na środkowym wschodzie. W carrom grają całe rodziny razem z dziećmi. Plansza do tej gry ma zwykle 74 cm x 74 cm i stanowi blat stołu. Do gry są jeszcze potrzebne małe pionki - okrągłe dyski.
[4] 60 stóp = 18,3 m2
[5] Purnakumbham - Purna = pełny, Kumbha = dzban, ceremonia powitalna ważnej osoby mosiężnym dzbanem (zawierającym symboliczne elementy, jak woda, trawa durva, liście aswatha i sznur Digbandhana) pośród intonowania Wed.
[6] trzy mile = 4,8 km.
[7] SLR - single lens reflex - refleks pojedyńczej soczewki.
[8] dwie stopy = 61 cm.

 

Stwórz darmową stronę używając Yola.