Rozdział
20 Przez
lekarzy i ponad nimi Niezliczeni
Bogowie to tylko miliony moich twarzy. W
1970 roku, tuż przed tym jak po raz pierwszy wyjeżdżaliśmy z Indii, spotkałem
pana P. C. Kamani, głowę jednej z wiodących indyjskich przemysłowych rodzin.
Szedłem wtedy wraz z kilkoma osobami za Swamim, który zmierzał na darszan w
Brindawanie. Wysoki, dystyngowany, elegancko ubrany pan Kamani przeciskał się
przez tłum stojący przed bramą. Niewątpliwie Baba znał biznesmena, który
podszedł do Niego skwapliwie i nisko się pokłonił. Swami coś powiedział, po
czym zaprosił go na audiencję. Później,
w długim pokoju, gdy pan Kamani czekał na spotkanie z Babą, miałem okazję
krótko z nim porozmawiać. Opowiedział mi z radością o cudownym doświadczeniu związanym
z uzdrowieniem, które kilka tygodni wcześniej on i jego rodzina przeżyli dzięki
Babie. Zanim jednak zdołałem zgromadzić wszystkie istotne szczegóły tej
historii, Swami wezwał go do Siebie. Wkrótce potem wyjechałem z Indii i nigdy
więcej nie spotkałem pana Kamaniego. Nie przekazał mi więc szczegółów tego
wydarzenia. W Australii dowiedziałem się, że zmarł. W
1974 r. spotkałem dwóch jego braci, żonę i starszego syna Aszisza. Było jasne,
że cała rodzina żarliwie wielbi Sai Babę i spędza bardzo dużo czasu z dala od
swoich wygodnych domów w Bombaju, przedkładając ponad nie surowe życie w
Prasanthi Nilayam. Nawet kiedy
mężczyźni z rodziny Kamani wracali do miasta, aby utrzymywać w ruchu koła
rodzinnej firmy, wdowa pozostawała tutaj przez długi czas, wygrzewając się w blasku Baby. Należała do niewielkiej grupy cichych,
łagodnych kobiet, które wypatrywały okazji do służenia Swamiemu. Pomyślałem, że
niewiasty, które dawno temu otaczały Jezusa Chrystusa, gotowe ofiarować Mu
pomoc, musiały być do niej podobne. Aszisz,
przypominający ojca, miał jasną cerę i delikatne rysy twarzy. Zgodził się
łaskawie uzupełnić historię przerwaną cztery lata wcześniej. Zaczął od tego, że
rodzina Kamani wyznawała oficjalnie dżinizm. Dżiniści
roztaczają wokół siebie aurę łagodności – nawet ci, którzy są dżinistami tylko
z nazwy. Myślę, że dzieje się tak na skutek wyznawanej przez nich zasady
niekrzywdzenia, ahimsy. Widywałem ortodoksyjnych dżinistów noszących
maski zasłaniające usta i nos, aby podczas oddychania nie zabić unoszących się
w powietrzu maleńkich iskierek życia. Innym aspektem
ich religii jest brak wiary w osobowego i stwarzającego Boga. Mówią, że w
jakiejś formie wszechświat istnieje wiecznie. Nie potrzebuje Stwórcy. Wierzą
jednak w doskonałego, oświeconego człowieka. Osiągnięcie tego najwyższego
poziomu jest celem ich życia. Jak mówią wyznawcy dżinizmu, będącego odłamem hinduizmu,
takie osiągnięcie wymaga wielokrotnego powrotu na Ziemię, wielu inkarnacji.
Wśród 500 milionów indyjskich dusz istnieje około ćwierć miliona dżinistów. Najlepiej
będzie, jeśli tę historię opowie wam Aszisz, ponieważ to jego żona, Nilima, odegrała
w niej główną rolę. Dramat rozpoczął się w 1969 roku, zaraz po ślubie, gdy
Nilima zaczęła odczuwać ostry ból w okolicy nerek. Ponieważ ból
nie przechodził, zabrano ją do rodzinnego lekarza w Bombaju. Diagnoza ich zaskoczyła:
poważna, wrodzona choroba, wskutek której nerki Nilimy powiększyły się siedmiokrotnie.
Co można było zrobić? Szukali w Bombaju opinii najlepszych specjalistów. (Aszisz
podał mi nazwiska pięciu z nich.) Wszyscy potwierdzili pierwotną diagnozę i
oznajmili, że jedynym sposobem pozbycia się choroby może okazać się delikatna
operacja na obu nerkach, wymagająca jednak bardzo nowoczesnego, niedostępnego w
Indiach sprzętu. Można ją jednak wykonać w Anglii lub w Ameryce. Oczywiście,
operacja była ryzykowna, ale Nilima bardzo cierpiała z powodu dokuczliwego bólu
i jej stan mógł się pogorszyć. Co więcej, jeśli nie zostałaby wyleczona, nie mogłaby
urodzić dzieci, a młoda para ogromnie pragnęła mieć rodzinę. Ostatecznie
zdecydowano, że pojedzie do Wielkiej Brytanii na operację. Skontaktowali
się z najlepszym angielskim specjalistą i ustalili, że Nilima zgłosi się do
Szpitala św. Piotra w Londynie. Ale występując o rządową zgodę na podróż, w tym
także o wymianę rupii na funty, stracili kilka tygodni w labiryncie oficjalnej
biurokracji. Nilimę czekało ponadto kolejne badanie, mające na celu uzyskanie
zgody na wykonanie zabiegu w Anglii. Musieli ją poświadczyć lekarze rządowi. Zanim to
wszystko uzgodniono, miało miejsce pewne zdarzenie, które rodzina uznała w tym
czasie za nieistotne. W maju 1969 r. przyjechał do Bombaju Sathya Sai
Baba. Przyjaciel zaprosił Aszisza i Nilimę do swojego domu, aby mogli się
spotkać ze Swamim, ale oni, pochłonięci swoimi problemami, nie mieli na to
ochoty. Oczywiście słyszeli o cudach Baby, ale nie wierzyli w nie ani nie interesowały
ich sprawy duchowe. W końcu
jednak przyjacielowi udało się przekonać ich do porannej wizyty w jego domu, w
dniu, w którym spodziewano się Swamiego. W dużym pokoju ludzie siedzieli na
dywanie, czekając na Jego przyjazd. Aszisz i Nilima dołączyli do nich. W końcu
pojawił się Swami i okrążając grupę witających go wielbicieli usiadł naprzeciwko
Nilimy. Zaczął mówić na temat jej chronicznego problemu zdrowotnego. To ją
zaskoczyło, ponieważ choroba była trzymana w sekrecie i omawiana jedynie w
gronie rodzinnym. Mimo to Baba zdawał się wszystko o niej wiedzieć. Zanim opuścił
dom, zmaterializował dla niej rudrakszę i polecił, aby zanurzała ją w wodzie,
którą ma potem wypić. Powiedział, że jeśli będzie to czyniła raz dziennie przez
10 dni, uzyska wielką korzyść. Ani Nilima ani nikt z jej i męża rodziny nie
wierzył w moc tego rytuału, ale młoda kobieta przyrzekła sobie w sercu, że
wypełni instrukcje Baby. Gdy
dziesięciodniowy rytuał z rudrakszą dobiegł końca, Aszisz, Nilima i jej rodzice
udali się do Londynu. Dr Ferguson, specjalista z Harley Street, obejrzał
zdjęcia rentgenowskie i raporty lekarzy z Bombaju, ale, jak wszyscy profesjonaliści,
chciał przeprowadzić własne badania przed wykonaniem operacji. Przez cztery dni
wykonywano kolejne prześwietlenia rentgenowskie i testy, gdy Nilima leżała w
szpitalu, czekając na wyznaczenie daty zabiegu. Pewnej nocy miała sen, w którym
Sai Baba przyszedł do niej i powiedział: „Nie martw się, jestem przy tobie”.
Dzięki temu poczuła się spokojniejsza i z mniejszym lękiem oceniała sytuację. Rankiem
piątego dnia pobytu w szpitalu dr Ferguson przyniósł jej niewiarygodną
wiadomość. Zamiast, jak się spodziewała, wyznaczyć dzień operacji, powiedział,
że jej nerki są prawie normalne i operacja jest niepotrzebna. Wyznał, że nie
rozumie co się stało. Z całą pewnością cierpiała na wrodzoną chorobę, jak jasno
przedstawiały to dane uzyskane w Bombaju i nie może tu być mowy o jakiejkolwiek
pomyłce. Teraz jednak, w niewytłumaczony sposób, choroba zniknęła. Nilima
poczuła wielką ulgę i wdzięczność, ale pozostali członkowie rodziny nie mogli
uwierzyć własnym uszom. Czyżby słynny londyński specjalista popełnił błąd?
Pokonali daleką drogę i przed powrotem do Bombaju chcieli mieć absolutną
pewność, że wszystko jest w porządku. Przyjaźnili się z hinduskim lekarzem,
praktykującym w Londynie i ubłagali go, żeby przedyskutował tę sprawę ze
specjalistą z Harley Street. Uczynił to i zapewnił, że zgodnie z tym, co
powiedział specjalista, nie mają żadnego powodu do obaw. Aszisz
natychmiast zadzwonił do ojca w Bombaju, aby przekazać mu tę wspaniałą wiadomość.
Ale pan P. C. Kamani również nie mógł uwierzyć w cud. Usunięcie wątpliwości
wymagało rozmowy z dr. Fergusonem i z zaprzyjaźnionym z nimi indyjskim lekarzem. Wciąż
oszołomiony, ale ze wzbierającą radością w sercu, pan Kamani powiedział o tym
swojej żonie. Przypomnieli sobie ceremonię z rudrakszą, w którą z całą
pewnością nie wierzyli. Pomimo ich niewiary Sai Baba im pomógł. Pełni pokory, wyruszyli
natychmiast do Bangalore, aby Mu podziękować Wkrótce
znaleźli się w Brindawanie wraz z tłumem innych wielbicieli. Ich serca były
pełne wdzięczności i byli gotowi czekać na Niego tak długo jak to konieczne. Wkrótce
w oddali, w pobliżu bramy, pojawiła się jasnoczerwona kropka i w tłumie zapadła
cisza. Baba szedł wzdłuż linii, utworzonych przez ludzi. Gdy zbliżył się do miejsca
w którym stali, podszedł do nich i powiedział z uśmiechem: „Wasza synowa jest
zdrowa. Czy jesteście zadowoleni?”. Zanim zdołali znaleźć słowa wyrażające ich
uczucia, Swami opisał im szczegółowo niedawne wydarzenia w Londynie. Wiedział o
wszystkim. Zbyt
przejęci, żeby mówić, pan i pani Kamani upadli na kolana u Jego stóp. Kiedy Aszisz
opowiadał mi tę historię, pięć lat po tych wydarzeniach, nerki Nilimy były
zdrowe i, jak dodał z radością, mają teraz dwoje wspaniałych dzieci, Chetnę i
Harsza. Pozornie
wydaje się, że Swami uzdrowił osobę, która nie wierzyła. Ale wiara leży
głęboko, poza zasięgiem świadomego umysłu. Dokładne wypełnianie przez Nilimę
instrukcji Baby przez dziesięć dni sugeruje, że głęboko w jej sercu była ukryta
podświadoma wiara. Co więcej,
Baba znał duchowy potencjał tej rodziny, która wydawała się na zewnątrz niezainteresowana
religią. Chociaż przywiódł ich do Niego cud uzdrowienia Nilimy, to istnieje coś
jeszcze, coś co trzyma ich tutaj jako Jego oddanych wielbicieli, przynosząc im
zrozumienie, radość i spokój. W oczach
Nilimy czyny Baby wyprzedzały pracę wybitnych lekarzy. Oni określili obecność i
naturę choroby oraz udowodnili ponad wszelką wątpliwość realność wyleczenia. W
następnym przypadku boska moc działa poprzez lekarzy i także wykracza poza
pojmowanie nauk medycznych. Działanie boskiej ręki jest zawsze wyjątkowe i tajemnicze. Pod koniec
1970 r. spotkaliśmy w Ameryce wyjątkowego indyjskiego biofizyka, profesora
Y.T. Tataćari oraz jego czarującą żonę, Madhuri. W tym czasie profesor był członkiem
wydziału badawczego na Uniwersytecie Stanforda w Kalifornii. Poprzednio
zajmował taką samą pozycję w Massachusetts Institute of Technology w Cambridge
i na Uniwersytecie Kalifornijskim. Napisał: „Starałem się zrozumieć życiowe procesy
zachodzące w zdrowiu i chorobie w kategoriach przestrzennej struktury
cząsteczek życia. Interesowałem się także problemem struktury, przejawiania i
celu wiedzy. Istnieje bowiem potrzeba ponownego zbadania tego odwiecznego
problemu w kontekście nowych, spektakularnych postępów w naukach przyrodniczych”. Profesor i
jego żona byli wielbicielami Sai Baby. To spowodowało, że spotkaliśmy się w ich
domu w pobliżu San Francisco, co skutkowało kolejnymi spotkaniami w różnych
częściach świata. W Brindawanie, w 1974 r., poprosiłem prof. Tataćari aby opisał
dla mnie jak znalazł się u Baby. Profesor jest typem powściągliwego uczonego,
unikającego reklamy, lecz równocześnie człowiekiem ogromnie współczującym i
głęboko szanującym prawdę. W końcu zrobił to, o co go poprosiłem. „Opisuję
prawdziwą historię otrzymanych przez mnie błogosławieństw z wiarą, że rozpalą
one promień nadziei w sercach ludzi zdesperowanych i obarczonych kłopotami –
promień nadziei, który ich uratuje, tak jak mnie uratował”. Oto ta
historia. Wkrótce po wyjeździe z Indii do Ameryki na początku 1960 roku, Tataćari
zaczął odczuwać ból w biodrach i kolanach. Lekarze sugerowali reumatoidalne
zapalenie stawów i leczyli go dużymi dawkami aspiryny. Ale objawy nie znikały. W połowie
1961 roku lekarze przepisywali mu butazolidin – lek o bardzo silnym działaniu
przeciwzapalnym i łagodnie przeciwbólowym. Kilka miesięcy później na głowie pojawiło
się kilka guzów i męczyły go przerażające ataki podwójnego widzenia. Poddał się
więc różnym testom, chcąc poznać prawdziwą przyczynę choroby. Testy wymagały
wielu prześwietleń rentgenowskich, skanowania mózgu z podaniem radioaktywnej
rtęci, chirurgicznych cięć i biopsji zmian skórnych. W
październiku 1962 r. zespół lekarzy ogłosił straszliwy wyrok. Tataćari miał
guzy w czaszce, szyi, żebrach i biodrach. Były agresywnie złośliwe i miały
przerzuty. Posiadały zarówno cechy mięsaków Ewinga oraz mięsaków tkanek
miękkich. „Nawet gdyby
choroba została rozpoznania w jej początkowym stadium”, pisał Tataćari, „nie
można byłoby nic zrobić. Wyrok śmierci zapadł z chwilą, gdy uzłośliwiła się
pierwsza komórka. Zatem nie mogłem odzyskać zdrowia dzięki naukom medycznym.
Dziwne, ale po dwóch latach, w czasie których ścigał mnie lęk przed najgorszym,
teraz, gdy wiedziałam, że doszło do najgorszego, niepokój znikł. Madhuri i ja
mieliśmy pewność, że może mnie uratować jedynie łaska boska. Szukaliśmy jej
intensywnie”. Lekarze powtarzali mu, że najlepszą rzeczą jakiej może się spodziewać
będzie przeżycie dwóch kolejnych lat. Radzili, aby wrócił na łono rodziny w Indiach
i spędził tam pozostały mu do dyspozycji czas. Miał wtedy niecałe 30 lat. Tataćari skorzystał
z rady lekarzy i wraz żoną wrócił do Indii. W Madrasie, w domu opieki, lekarze
zapewnili profesorowi opiekę paliatywną, podając mu dożylne mechlorethaminę.
Ostrzegali jednak, że każda ulga będzie tymczasowa i że późniejsze, ostre,
wywołane chorobą, bóle uodpornią się na działanie leków. Będą temu towarzyszyły
poważne efekty uboczne. Ale, na
szczęście, jedynym efektem ubocznym doświadczanym przez Tataćariego było
uczucie mdłości, utrzymujące się przez kilka godzin po iniekcji. Jego ciało
odpowiedziało w ten niezwykły sposób na terapię, której przeznaczeniem nie był
powrót do zdrowia, lecz jedynie złagodzenie cierpień. Po dwóch czy trzech tygodniach
zniknęły guzy na czaszce i ataki podwójnego widzenia. Nie czuł bólu! Profesor
szybko odzyskiwał wagę i zaczął czuć się tak dobrze, że pod koniec 1963 roku,
niemal w rok po wykryciu nowotworu, wrócił na Uniwersytet w Madrasie i podjął
badania naukowe. Ale następne miesiące
przyniosły dwa poważne nawroty choroby. Podczas pierwszego z nich badanie
rentgenowskie wykazało duże zniszczenia w kościach miednicy. Przez sześć
tygodni napromieniowywano je kobaltem. Spodziewane efekty uboczne ponownie nie
wystąpiły i organizm zareagował od razu – ból znikł. Drugi nawrót, gorszy,
zaczął się od objawów żółtaczki. Minęły trzy tygodnie zanim lekarze ustalili,
że wątrobę Tataćariego zaatakował rak. „Interwencja chirurgiczna była
niemożliwa. W wielu przypadkach chorób nowotworowych przerzut na wątrobę uważany
jest za stan terminalny”. Zatem
nadzieja na całkowite wyzdrowienie, które sześć miesięcy temu wydawało się tak
prawdopodobne, została teraz zniweczona. A mimo wszystko, to boska interwencja
pomogła mu przedtem i z pewnością pomoże mu teraz. Profesor i jego żona modlili
się o pomoc z odnowionym zapałem i wiarą. Lekarze
postanowili podać mu doustnie endoxan, lek niszczący komórki rakowe. Żółtaczka
zaczęła natychmiast ustępować. Nie pojawiły się, jak się obawiano, groźne i
niepożądane reakcje. W ciągu trzech tygodni profesor pozbył się wszystkich
symptomów nowotworu i przybierał na wadze. „Czuję”,
pisał, „że na wszystkich etapach moje powroty do zdrowia wynikały z boskiej łaski,
ponieważ zastosowane leczenie nie mogło przynieść poprawy i powinny mu
towarzyszyć poważne skutki uboczne”. Lekarze uważali, że jeszcze przez jakiś
czas musi przyjmować endoxan. Często badali mu krew i odstawiali lek za każdym
razem, kiedy wyniki się pogarszały. Dawni koledzy
profesora i specjaliści medyczni w Stanford pisali do niego, pragnąc wyrazić
swoją wielką radość z powodu niewiarygodnej poprawy. Niektórzy nazwali ją
cudowną, inni używali zwrotu „spontaniczna remisja”, co oznacza to samo, ale
brzmi bardziej „naukowo”. Tataćari i jego żona wiedzieli, że była to boska moc
pracująca poprzez lekarzy i ponad nimi. „Ale”,
napisał profesor, „chociaż czułem się doskonale zdrowy, towarzyszył mi
nieustannie dławiący lęk związany z tzw. remisją[1]
– obawiałem się, że nie potrwa długo. Miałem wrażenie, że żyję w pożyczonym
czasie. Tęskniłem za pewnością, że jestem całkowicie wyleczony i że nie będzie
już więcej nawrotów. Medycyna, jak wiedziałem, nie mogła mi dać tej pewności. W 1965 r. mój
przyjaciel zrobił przypadkowe odniesienie do Śri Sathya Sai Baby. Madhuri i ja
natychmiast uświadomiliśmy sobie, że już o Nim słyszeliśmy. Teraz zapragnęliśmy
Jego błogosławieństwa. Przez kilka miesięcy robiliśmy szaleńcze, choć
nieefektywne wysiłki, aby Go spotkać”. List do pana
N. Kasturiego – mówiący, że Tataćari pragnie, aby Baba potwierdził jego wyzdrowienie,
bo jak się wydawało, choroba została zatrzymana – przyniósł mu wibhuti i
błogosławieństwo Swamiego. Jednak profesorowi potrzebny był osobisty kontakt z
tym wielkim Człowiekiem Mocy. Wszystkie swoje nadzieje pokładał w Jego zapewnieniu. „W styczniu
1966 r. postanowiliśmy pojechać do Prasanthi Nilayam i spać pod drzewami, jeśli
to będzie konieczne, dopóki Baba z nami nie porozmawia. Gdy mieliśmy wyruszać,
otrzymałem list z Uniwersytetu Stanforda, sugerujący, abym wrócił do pracy.
Odpisałem, że na krótki czas wyjeżdżam z Madrasu, ale rozważę ich propozycję i
dam odpowiedź po powrocie. Po
przyjeździe do Prasanthi Nilayam otrzymaliśmy darszan Baby oraz kwaterę,
zgodnie z Jego zaleceniami. Następnego dnia o świcie usiedliśmy z czterystoma
innymi wielbicielkami, czekającymi na pojawienie się Swamiego. Modliłem się,
żeby zaprosił mnie na interview. Moje modlitwy zostały wysłuchane. Madhuri i ja
z radością weszliśmy do pokoju audiencjonalnego w towarzystwie piętnastu wybranych
osób. Najpierw Swami zmaterializował wibhuti i obdarował nim wszystkich
obecnych. Potem wziął Madhuri i mnie do pokoju za zasłoną. Mówił o naszych
wielokrotnych próbach spotkania się z Nim i powiedział, że lekarze mnie straszyli. Potem
wspomniał o niedawnym nieszczęśliwym wydarzeniu, o którym z nikim nie rozmawialiśmy.
To mną wstrząsnęło. Kiedy wyszliśmy zza zasłony, ukląkłem u Jego stóp. Madhuri
zobaczyła, jak porusza ręką nad moją głową w geście błogosławieństwa i
jednocześnie materializuje Swoją fotografię z imieniem i adresem. Dał mi ją.
Potem odniósł się do niedawnego zaproszenia ze Stanfordu i poradził, abym je
przyjął. Ale
najważniejsze było to, że zapewnił mnie, że nie będę już miał kłopotów ze zdrowiem.
»Boska łaska zawsze będzie z tobą«, powiedział. »Odniesiesz również sukcesy w
pracy, ale pamiętaj – praca jest wielbieniem«. Zapytaliśmy Go, czy powinienem w
dalszym ciągu przyjmować leki. Odpowiedział: »Tak, nie przyniosą efektów ubocznych«”. Zanim
wyjechali do Stanfordu odwiedzili Babę jeszcze dwukrotnie. W pewnej chwili
Swami zaczął rozmawiać z nimi w telugu. Profesor, nie znający tego języka,
speszył się, ale Baba zwrócił się do Madhuri: „Urodziłaś się w Proddatur[2].
Dlaczego nie rozumiesz telugu?”. Madhuri rzeczywiście urodziła się w tej wiosce,
ale słyszeli o tym tylko nieliczni członkowie ich najbliższej rodziny. A jednak
Baba o tym wiedział. „Takie zdarzenia, na pierwszy rzut oka trywialne, bardzo
pomogły nam umocnić wiarę w Babę”. Para
powróciła do Stanfordu. Lekarz, który zajmował się profesorem Tataćari podczas
strasznej choroby, chciał go oddać pod opiekę miejscowego specjalisty od
chemoterapii nowotworowej – najwyraźniej nie dowierzał remisji. Ale zapewnienie
Baby wprowadziło w umysł profesora całkowitą ufność. Oznajmił lekarzowi, że wciąż
będzie przyjmował endoxan (bo Baba wyraził na to zgodę) i przez miesiąc pozwoli
badać sobie krew, ale nic więcej. Lekarz
pomyślał, że to dziwna odpowiedź, ale ostatecznie się zgodził i powiedział:
„Rozwiązał pan ten problem na swój własny, charakterystyczny dla Hindusów
sposób, więc pozwolę panu iść tą drogą, ponieważ przyniosła panu tak wiele dobrego”. W ciągu
trzech następnych lat profesor poddawał się terapii zaaprobowanej przez Babę.
Do chwilowego odstawiania leku dochodziło rzadko, gdy tylko pozwalały na to
wyniki badania krwi. Potem, w 1970 roku, wyjechał z krótką wizytą do Indii i
Baba powiedział mu, aby przestał przyjmować endoxan, ponieważ nie jest mu już potrzebny. Lekarz z
Kalifornii miał co do tego wątpliwości, uważając, że Tataćari poważnie ryzykuje
i niechętnie zgodził się na jego odstawienie. Regularne badania krwi Tataćariego
dawały jednak pewność, że wyzdrowiał, więc wykonywano je tylko raz w roku. Profesor
kończy opowiadać: „W kilka miesięcy po spotkaniu Baby nagle uświadomiłem sobie,
że od jakiegoś czasu nie dręczy mnie lęk przed nawrotem choroby. Czymkolwiek
się martwiłem świadomie, to jednak gdzieś głęboko w sobie byłem pewien, że Baba
nas chroni i prowadzi, tak jak mi to przyrzekł. Od chwili
wyzdrowienia w 1964 r. cieszę się doskonałym zdrowiem. Często pracuję po
piętnaście godzin dziennie. Mogę przejść szybkim krokiem kilka mil i nie muszę
przyjmować leków przeciwbólowych. Przypominam sobie jak w latach 1960-1962 samo
wejście i wyjście z auta było bolesnym doświadczeniem i że nawet mocne leki,
takie jak kodeina, nie uwalniały mnie do końca od bólu. Uświadamiam sobie teraz
jak dobry jest dla mnie Bóg. Jego łaska przyniosła mi całkowite wyzdrowienie z
»nieuleczalnej« choroby”. Kiedy
profesor Tataćari zgodził się w 1974 r. opowiedzieć mi tę historię,
ponownie pracował w Indiach, ale szukał przewodnictwa Baby w kwestii ponownego
wyjazdu do Ameryki. Nie chciał podejmować ważnych decyzji, zawierających w sobie
nieprzewidziane czynniki, bez skonsultowania się z Babą i uzyskania jego rady i
błogosławieństwa. To wskazuje na stopień jego poddania się mądrości Boskiego
Umysłu. Powód dla
którego przede wszystkim poprosiłem profesora o opowiedzenie mi tej historii wynikał
z tego, że podczas wcześniejszego spotkania Madhuri powiedziała do mojej żony:
„Swami uleczył Tataćariego z nowotworu”. Więc oczywiście, chociaż w czasie
leczenia nie spotkali Sai Baby w fizycznym ciele, to Madhuri identyfikowała Go
z Boską Potęgą, czyniącą wielkie cuda. Profesor Tataćari
nie powiedział wprost, że dostrzega ten związek, ale jego postawa w stosunku do
Baby sugeruje, że go widzi. Co więcej, przekonałem się, że wszyscy inteligentni
i wnikliwi duchowo Hindusi akceptują wedyjską koncepcję istnienia tylko Jednego
Boga, w zasadzie bezforemnego, który jednak może przyjmować każdą wybraną przez
Siebie postać. Niezależnie od formy, jest to jedyny Najwyższy Bóg. Jestem sługą
każdego. Możecie mnie wzywać każdym imieniem. Odpowiem, ponieważ wszystkie
imiona są moje lub raczej nie mam określonego imienia… Jeden ludzki
umysł preferuje Krisznę, umysł innego człowieka lubi Śiwę, a trzeci bezforemnego
Allaha. Nigdy nie wzywam ludzi do wielbienia mnie i porzucenia form, które już
obdarzają czcią. Przyszedłem umocnić dharmę (prawość) i dlatego, nie wymagam
ani nie żądam waszych hołdów. Ofiarujcie je swojemu Bogu lub guru, kimkolwiek
jest. Ja jestem Świadkiem, zstąpiłem, aby ustanowić właściwe widzenie. Sathya Sai Baba [1]Remisja – okres w którym
stwierdzono zahamowanie lub ustąpienie objawów choroby. [2] Proddatur – miasto w indyjskim stanie Andhra Pradesh.