Już jako dziecko
wiedziałem, że rodzice i babcia życzą sobie, abym studiował medycynę.
Twierdzili, że kiedy zostanę lekarzem, będą szczęśliwi i dumni. Ich nalegania wytyczały
mi drogę. W wieku szesnastu lat, kiedy stanąłem przed koniecznością podjęcia
decyzji, poczułem się zagubiony. Rozstrzygającym czynnikiem była złożona Bogu obietnica,
która wiązała się z niezwykłym wydarzeniem. Doszło do niego pewnego dnia, gdy
byłem w ostatniej klasie szkoły średniej. Mój brat, który nie miał jeszcze
wtedy dwóch lat, bawiąc się na podwórku niechcący wylał sobie na twarz szklankę
nafty i oszołomiony wdychał ją, co natychmiast wywołało niewydolność oddechową
i silny kaszel. Rodzice starali się mu pomóc, ale wkrótce jego twarz stała się sino-czerwona.
Obawiałem się, że umrze. Wiedziałem z filmów, że wdychanie oraz połykanie
paliwa przez marynarzy z tonących okrętów, jest zazwyczaj śmiertelne. Ponadto,
jeden z moich kolegów szkolnych zmarł kilka miesięcy wcześniej na zapalenie
płuc wywołane przypadkowym wdychaniem oleju napędowego. Pobiegłem do domu, słysząc przez cały czas
kaszel brata i krzyki rodziców. Zwróciłem się do Boga przyrzekając, że jeśli
pozwoli mu żyć, będę studiował medycynę. Nie wiem, dlaczego tak postąpiłem,
ponieważ nie byłem wtedy religijny. Przekonanie, że mogę zachęcić Boga przez studiowanie
medycyny było dziwaczne. Mój brat przeżył, a ja czułem się zobowiązany dotrzymać
obietnicy. Dla mojej rodziny medycyna wiązała się z
prestiżem i bogactwem. Nic więc dziwnego, że podejmując decyzję wziąłem to pod
uwagę. W 1963 r. w Argentynie nie istniały ubezpieczenia społeczne. Szpitale były
dla biedoty, a wszyscy inni leczyli się w prywatnych gabinetach płacąc gotówką.
Lekarze byli najzamożniejszymi ludźmi w mieście. Kiedy wracam myślami do lat spędzonych w szkole
medycznej, przypominam sobie mnóstwo przypadkowych zdarzeń, które są luźno związane
z uczelnią i normami przyjętymi na uniwersytecie.
Miałem wrażenie, że dryfuję bezwładnie przez studia, kierowany resztkami idei,
takich jak zobowiązanie wobec rodziców, dążenie do komfortu materialnego oraz
lęk przed tym co może się stać, jeśli zrobię coś osobliwego. Podczas stażu wybrałem specjalizację z pediatrii.
Ów wybór zawdzięczam w dużej mierze wrażeniom zebranym podczas ostatniego roku
szkoły medycznej, kiedy to wiedzę na temat leczenia i opieki nad małymi
pacjentami przekazywał nam zespół bardzo troskliwych i oddanych lekarzy. Przypuszczam,
że w tym pediatrycznym środowisku wyczuwałem pewien rodzaj czułości, coś co wynikało
z troski o dzieci. Jedno było pewne, nie kochałem maluchów. Jako pediatra byłem
nieśmiały i bojaźliwy, prawie niezdolny do kontaktu z serca do serca. Wczesne lata mojej praktyki przenikało wszechobecne
uczucie bezużyteczności mojego życia i przytłaczał mnie też ciężar obowiązków.
Wiele popularnych tang argentyńskich sięga po wiersz natchnionego poety,
wyrażający tę skargę: „Ya se, no me digas, tenes razon: la vida es una herid
absurda”, co znaczy: „Wiem, nie mów nic, masz rację: życie ciągle nas rani”. Chociaż
nie pozbyłem się tych uczuć nawet wtedy gdy zostałem lekarzem, to mimo wszystko
starałem się pracować dla dobra pacjentów. Proces uzdrawiania rozpoczął się przed pojawieniem
się Swamiego w mojej świadomości. Około jedenaście lat temu zainteresowałem się
indyjskim mędrcem Śri Ramaną Maharishim, a następnie Bhagawad Gitą, która przez
jakiś czas była moją książką do poduszki. Ostatecznie poczułem, że nie muszę
rezygnować z katolicyzmu, bo wszystkie religie zbliżają nas do Boga. Zgłębiałem
więc doktrynę katolicką czytając o mistycznych doświadczeniach św. Jana od
Krzyża[1]
i św. Teresy z Avila[2]. Kolejnym ogniwem przybliżającym mnie do Baby
był Teilhard de Chardin[3].
Stał się dla mnie pomostem łączącym naukę z wiarą. Zanim poznałem Swamiego,
teksty Teilharda pomagały mi wkładać w moją pracę odrobinę słodyczy płynącej od
Boga mającego postać Jezusa. Pierre Teilhard de Chardin odegrał ważną rolę w
scalaniu tych dwóch światów. Był cenionym paleontologiem, filozofem oraz
katolickim księdzem. Jako żarliwy ewolucjonista wyobrażał sobie stworzenie jako
continuum, rozwijające się z bezkształtu wyłaniającego się z Boga dla
kształtowania Wszechświata, stwarzania życia, ludzi, a ostatecznie do powrotu
ludzkości do Boga. Pomost pomiędzy rozumem a wiarą miał dla mnie kluczowe
znaczenie, ponieważ dręczyła mnie iluzja stawiająca ponad wszystko umysł i jego
koncepcje. Zostanie wielbicielem Śri Sathya Sai Baby zajęło
mi sporo czasu. Przez dwa lata łagodnie popychał mnie w Jego kierunku bliski
przyjaciel. Zaczęło się od książki poświęconej jodze, która wykraczała poza
pozycje ciała, opisując sposób, w jaki człowiek może się spotkać z Bogiem. Następnie
przeczytałem „Autobiografię jogina” Swamiego Joganandy, aż wreszcie, z własnej
inicjatywy, książkę Artura Osborna poświeconą Śri Ramanie Maharishiemu oraz
kilka prac omawiających nauki Ramany. Pierwszą pozycją nawiązującą bezpośrednio
do Swamiego była książka dr. Samuela Sandweissa „Sai Baba, święty i psychiatra”.
Odkrycie, że zostałem Jego wielbicielem było dziwne. Mój przyjaciel przeniósł
się do innej prowincji, ale po kilku miesiącach wrócił do nas z krótką wizytą i
od razu mnie spytał: „Czy uwierzyłeś już w Babę?”. Przez moment uważnie badałem
swoje serce, a potem powiedziałem: „Tak”. W 1997 roku, kiedy zostałem wielbicielem
Swamiego, miałem szczęście natknąć się na Jego słowa mówiące, że cokolwiek się
dzieje, dzieje się z Jego woli. Ze wszystkich nauk jakie otrzymałem od rodziny
najbardziej istotna jest koncepcja wieczności, za którą jestem najbardziej
wdzięczny. Ten dar ofiarowała mi babcia gdy byłem jeszcze młody, aby mógł utrwalić
się w mojej głowie. Pomogła mi zrozumieć, że po śmierci pozostaniemy z Bogiem na
wieki wieków…. Uważam, że koncepcje w których czujemy się najlepiej, to zazwyczaj
te, które powstają domyślnie pod presją. Koncepcja wieczności umożliwiła mi w pewnym
stopniu rozróżnianie, jednak nie w sposób świadomy. Stała się raczej podstawą uczucia,
że nie pasuję do świata materialnego. Przez lata miałem niejasne uczucie
dyskomfortu odnoszącego się do światowego życia. W jakiś sposób wiedziałem, że
nie jest ono „tym”, o co naprawdę chodzi. Mimowolnie rozpoznawałem różnicę pomiędzy
fałszem i prawdą, wyczuwając, że wszystko wokół jest iluzją. Sądzę, że była to
siła napędowa, która popchnęła mnie do poszukiwania Prawdy. W ubiegłym roku eksperymentowałem z leczeniem
dwóch moich dolegliwości za pomocą wibhuti . Jednym było chroniczne zapalenie
zatok, a drugim choroba zwyrodnieniowa kręgosłupa szyjnego. Obie pojawiły się
dziesięć lat temu. Przez cały ten czas przyjmowałem i odstawiałem
antybiotyki na zatoki oraz przeszedłem operację zatok szczękowych. Nawroty zapalenia
zatok zapowiadane są przez złe samopoczucie, zimne dreszcze, a po nich ból
twarzy i ropna wydzielina z nosa. Aby się wyleczyć zacząłem dwa razy dziennie
wdychać przez nos wibhuti. Chociaż nigdy nie słyszałem ani nie czytałem o tego
rodzaju terapii, miałem pewność, że nie stanie mi się nic złego, ponieważ
wszystko pochodzi od Baby. Objawy zniknęły po kilku dniach. Przez ostatni rok
ani razu nie sięgnąłem po antybiotyk. I chociaż w tym czasie kilkakrotnie mocno
się przeziębiłem, to nie doszło do spodziewanych powikłań i przeziębienie szybko
minęło. Drugą chorobą, którą leczyłem wibhuti, było
zwyrodnienie kręgosłupa szyjnego. Przychodziła bez ostrzeżenia wraz z bólem
szyi u podstawy czaszki. Nosiłem kołnierz i przyjmowałem dwa razy dzienne
środki przeciwzapalne, które jedynie maskowały symptomy i skutkowały koniecznością
przyjmowania specyfików na zapalenie żołądka. Kiedy byłem już wolny od przyjmowania leków
na zatoki, mój przyjaciel zaczął narzekać na zatkany nos i coraz częstsze
przyjmowanie sterydowych zastrzyków. Nie zdawał sobie sprawy, że przyjmowaniu
sterydów towarzyszą efekty uboczne pod postacią osteoporozy i immunosupresji –
hamowania procesu wytwarzania przeciwciał i komórek odpornościowych. Wyczuwając
moje niezadowolenie z wyboru takiej terapii, poprosił, abym się nim zajął.
Natychmiast pomyślałem o przepisaniu mu wibhuti. Przypadkowo przeczytałem opowiadanie o
Gandhim, w którym zmartwiona matka błagała Mahatmę, aby wytłumaczył jej synowi,
że nie powinien dodawać soli do posiłków, ponieważ tak zalecił mu lekarz.
Gandhi poprosił, żeby wrócili do niego za dwa tygodnie. Podczas drugiej wizyty
uprzejmie wykorzystał cały swój prestiż, aby dać chłopcu radę. Kobieta
zapytała, dlaczego nie porozmawiał z nim podczas pierwszego spotkania. Odpowiedział,
że przed udzieleniem mu rady, musiał sam zrezygnować z soli. Zrobił to podczas
minionych dwóch tygodni. To postępowanie tak bardzo mi zaimponowało,
że postanowiłem zrezygnować z tabletek przeciwbólowych, połykanych od lat i
zamiast nich przyjmować święty popiół. Dwa razy dziennie przełykałem szczyptę
wibhuti i nakładałem go na podstawę czaszki. Jak się spodziewałem, ból pojawił
się następnego dnia, ale tym razem sytuacja wyglądała inaczej. Akceptowałem go
bez wielkiego cierpienia. W jakimś stopniu byłem oddzielony od ciała. Bardzo
powoli, po kilku dniach, ból zniknął. Byłem naprawdę szczęśliwy. W dziesięć dni
po ostatniej przyjętej pigułce zorganizowałem spotkanie z przyjacielem
oznajmiając, że zamierzam leczyć go według nowej metody – za pomocą wibhuti.
Natychmiast rozpoczął inhalacje nosem i doświadczył ogólnej poprawy. Mimo to na
początku leczenia nastąpiło chwilowe pogorszenie, które zmusiło go do przyjęcia
sterydowego zastrzyku. Czasami odczuwał przekrwienie błony śluzowej w nosie,
ale ponieważ pozostał przy wibhuti, jego stan stawał się coraz lepszy, pomimo
nieprzestrzegania podstawowych wskazówek dla alergików, takich jak unikanie
kotów i trzymanie się diety. Obecnie odrzucił wszystkie leki nosowe i przyjmuje
ustnie jedynie wibhuti. Trzecie uzdrowienie przez wibhuti dotyczyło
moich migren. Migreny to okresowe bóle głowy, którym towarzyszą mdłości lub
wymioty oraz poczucie ogólnego dyskomfortu. Uważam to uzdrowienie za prawdziwy
dar, ponieważ nie szukałem go świadomie, jak to miało miejsce z dwoma poprzednio
opisanymi dolegliwościami. Migreny nękały mnie konsekwentnie od kiedy
przekroczyłem trzydziesty rok życia, chociaż pojedyncze ataki zdarzały się, gdy
uczęszczałem do szkoły podstawowej. Będąc z Babą odstawiłem leki. Teraz, czując
początki migreny, przyjmuję doustnie święty popiół i wcieram go delikatnie w
czoło. Zwykle ulga następuje po godzinie. Zdarzają się przypadki, gdy ból nie mija
całkowicie. Jednak ataki są o wiele słabsze niż dawniej. Przyznaję, że obecnie
ich częstotliwość bardzo się zmniejszyła. Chciałbym przytoczyć wam jeszcze jedną
opowieść o skuteczności wibhuti. Podczas spotkania regionalnej gałęzi
Organizacji Sathya Sai byłem wyczerpany całonocną podrożą autobusem. Zmęczenie
wraz z pewnego rodzaju podekscytowaniem z powodu tak nadzwyczajnego wydarzenia
zaowocowało dobrze mi znanym bólem głowy i szyi, który zidentyfikowałem jako
początkowy etap ataku migreny. Natychmiast połknąłem odrobinę wibhuti, a drugą
porcję wmasowałem w szyję i w głowę. W ciągu pół godziny ból zniknął. Od roku nie przyjmuję żadnych leków. W tym
okresie zdarzały się nawroty bólu, gdy byłem zdenerwowany lub napięty
fizycznie, ale znikały po jednym lub dwóch dniach dzięki przyjmowaniu kilku
dawek wibhuti dziennie i masażom. Mimo to mam dylemat. Z jednej strony pragnę
pozostawić wszystko w rękach Boga. On jednak przypomina, że konieczny jest
wysiłek z naszej strony. Czy to oznacza, że lekarz będący wielbicielem Swamiego
powinien wykorzystać wszystkie dostępne mu środki medyczne, żeby wyleczyć swoją
chorobę? Po długich rozmyślaniach doszedłem do wniosku, że być może wibhuti nie
zawsze przynosi fizyczne uzdrowienie. Ale obecnie najważniejszy jest dla mnie rozwój
duchowy. A to oznacza, że moje zaufanie kieruję do Boga, a nie do lekarstw. Chociaż zacząłem się zmieniać w okresie
zgłębiania katolicyzmu, to kiedy zostałem wielbicielem Sai ten proces znacznie
przyspieszył. W moim zachowaniu i osobowości zaszły istotne zmiany. Przestałem
pić, palić i przeszedłem na wegetarianizm. Mogę otwarcie przyznać, że jestem
lepszym lekarzem. Kiedyś miałem techniczne podejście do medycyny. Widziałem
siebie jako zarządcę pewnej ilości pożytecznych informacji i wykorzystywałem je
w zimny, mechaniczny sposób. Podnoszenie głosu przy pacjentach jest czymś,
czego Baba szczególnie nie pochwala. Kiedy czasami zaczynam się w ten sposób
zachować, przywołuję Jego słowa, aby się uspokoić i uświadamiam sobie, gdzie
naprawdę jestem na duchowej ścieżce. Niemniej jednak, moje stosunki z pacjentami
poprawiły się, są cieplejsze. Zacząłem nawet otrzymywać spontaniczne wyrazy
uznania od pacjentów i ich rodziców. Jak mówią mi tatusiowie i mamy, dzieci
chętnie przychodzą do mojego gabinetu. Przed Swamim i zaangażowaniem się w duchowość
oglądałem przyjmowane dzieci, badałem je stetoskopem i otoskopem, ważyłem, mierzyłem
i przytrzymywałem im języki szpatułkami, zupełnie jakbym miał do czynienia z
maszynami. Wykonywałem minimum tego co było dla nich konieczne. Słuchałem
dlaczego do mnie przyszli i przeznaczałem im dokładnie tyle czasu, ile trzeba
na rozwiązanie problemu. Obecnie zwracam uwagę na sprawy wykraczające poza
konsultacje: na zagadnienia rodzinne mogące mieć wpływ na rezultat leczenia, na
osiągnięcia dziecka, szczepienia, będące w moim środowisku jednym z powodów
odwiedzin u lekarza, na dietę i wadliwe odżywianie się niektórych grup
społecznych. Niewątpliwie są to stałe punkty przestrzegane przez każdego
dobrego pediatrę. Nie mam wątpliwości, jeśli chodzi o mnie, że to Swami jest odpowiedzialny
za „uzdrowienie lekarza”. W poczekalni dzieci często zanudzają rodziców
i starają się wejść do lekarza wcześniej niż powinny. Dlatego mam dla nich
zabawki i słodycze. Trzymam w swoim gabinecie samochód na pedały, wytrzymałego
nadmuchiwanego konia, duże puzzle, miękkie, wydające dźwięki kostki, piłkę,
spore pudło i tacę z cukierkami. Na ścianach wiszą w ramkach obrazki namalowane
przez małych pacjentów. Często wchodzące do mnie dziecko krzyczy ze strachu,
ale kiedy wychodzi jest dosłownie wyciągane przez mamę. Robię to, co kiedyś wydawało mi się zbyteczne:
rozmawiam z rodzicami oraz bawię się i śpiewam z ich pociechami – czasami biorę
je na ręce i przytulam. Z powodu tych wszystkich zmian lubię myśleć, że „uświęciłem”
swoją praktykę. Ponieważ mam bardziej ludzkie podejście do pacjentów, poprawił
się ich ogólny stan. Teraz wierzę, że jestem instrumentem Sai Baby
i dlatego muszę być dobry. Angażuję całą wolną wolę jaką mnie obdarzył, aby stale
kierować się głoszonymi przez Niego wartościami: miłością, prawdą, spokojem,
prawością i niekrzywdzeniem. Korzystając z nich, staram się ostrożnie wyważać
swoje wybory. Oczywiście, to ja ostatecznie
na tym korzystam. Wiem, że mam przed sobą dużo pracy. Wciąż się
boję, że kolejka pacjentów nigdy się nie skończy i nie będę mógł wyjść z gabinetu.
Czasami nudzi mnie powtarzanie tych samych zaleceń odnoszących się do zwykłych
przeziębień i diety. Niestety, nawet teraz przyłapuję się na zachowaniach
wynikających z dawnej ignorancji, zwłaszcza gdy tracę panowanie nad sobą przy
niektórych rodzicach, pielęgniarkach i kolegach. Czuję wstyd przypominając
sobie jak bezczelnie zachowywałem się w pierwszych latach swojej praktyki. Pomimo to próbuję dostrzegać we wszystkim
rękę Swamiego i pamiętać o Nim w pracy, zwłaszcza przy podejmowaniu trudnych
decyzji. Pamiętanie o Nim oznacza, iż pragnę, aby przeważyła Jego wola. Staram
się też nie zapominać, że cokolwiek się zdarza, zdarza się z Jego woli i że pragnę
akceptować rezultaty bez względu na to czy w swoim ograniczonym rozumieniu
uważam je za dobre czy za złe. Wszystkie te myśli zawarte są w imieniu „Om Sai
Ram” albo „Swami” albo w przebłysku Jego postaci. Próbuję pamiętać, że ludzie
przychodzący do mojego gabinetu są inkarnacjami Boga – Swamim w przebraniu. Kolejny aspekt mojego zachowania przed
spotkaniem Swamiego, odnoszący się jedynie częściowo do medycyny, dotyczy
nieporozumień związanych z pieniędzmi, z ich zarządzaniem, zarabianiem,
wykorzystywaniem i nadużywaniem. Byłem w tych sprawach straszliwym ignorantem.
Myląc niewiedzę z nieprzywiązaniem do rzeczy materialnych, czerpałem z tego satysfakcję
i nie odczuwałem winy z powodu popełnianych błędów. Wydawałem więcej niż
zarabiałem i miałem problemy z kontem bankowym z powodu omyłek jakie
wprowadzałem do książeczki czekowej. W trosce o własne ego stawiałem sprawy na
głowie, biorąc wadę za cnotę! Rozumiem teraz, że byłem nieświadomy własnej ig norancji
i lenistwa. Dzięki Swamiemu zrozumiałem, że właściwe
postępowanie obejmuje odpowiednie zarządzanie pieniędzmi. Majątek sam w sobie
nie mający wewnętrznego zła może być wykorzystany do dobrych lub złych celów. Przed poznaniem Swamiego źle opiekowałem się
ojcem. Kiedy zamieszkał ze mną po raz pierwszy, traktowałem jego obecność jak
naruszenie mojego stylu życia. Teraz przyznałem mu najwyższy priorytet. Nie
tworzę planów, które przeszkadzają mi towarzyszyć mu w codziennych śniadaniach
i obiadach – jeśli pracuję wieczorem, je kolację ze służącą. Spędzam z nim
weekendy i gotuję dla niego. Czasami towarzyszę mu, gdy odwiedza mojego brata
mieszkającego w tym samym mieście. Wracamy stamtąd wczesnym wieczorem, ponieważ
tata tak lubi. Przedtem, nie zważając na jego irytację, zatrzymywałem się tam
dłużej, aby porozmawiać. Codzienna rutyna to trochę sprawdzian, ponieważ
ojciec zapomina co właśnie zrobił lub powiedział. Cierpi na starczą amnezję z pewnym
stopniem upośledzenia funkcji poznawczych. Przykro mi ze względu na niego, ponieważ
mając osiemdziesiąt cztery lata zdaje sobie sprawę, że pozostało mu niewiele
życia. Ta myśl wywołuje w nim mieszaninę lęku i gniewu – w żaden sposób nie
można złagodzić tej udręki. Jego wkład w rozmowę polega na powtarzaniu bez
końca pewnych prostych obserwacji, na przykład na temat pogody, chociaż ma
najlepsze intencje, żeby prowadzić ciekawą konwersację. Taktyka polega na tym,
aby odpowiadać mu jak najuprzejmiej. To wielkie błogosławieństwo Swamiego, że
pomimo niedogodności prowadzimy niemal normalne życie. Odkąd zostałem lekarzem z kręgu Sai, moja
opinia dotycząca efektywności modlitwy znacznie się zmieniła. Słyszałem
wcześniej, że Bóg jest wszechobecny, wszechwiedzący i wszechmocny, ale traktowałem
to jak koncepcję, a nie jak twardy fakt. Wierzyłem w historyczne istnienie
Jezusa i w wierność apostołów przekazujących Jego słowa, pomimo tego że w ich
relacjach znalazło się wiele niejasnych punków. Jestem głęboko przekonany, że
przepadła duża część głoszonych przez Jezusa lekcji. Wiem, że dla wielu osób
Jego przekaz jest wystarczająco kompletny, aby dzięki niemu dotrzeć do Boga, ja
jednak z trudem mogłem pogodzić te nauki z codziennym życiem. Potem na moim
horyzoncie pojawił się Swami z obfitością wyjaśnień i wspaniałomyślnością pozwalającą
Mu na powtarzanie i przekazywanie lekcji w sposób zrozumiały dla wszystkich. Pomimo dwudziestu dziewięciu lat pracy lekarskiej
rzadko zalecam pacjentom bezpośrednie zwracanie się do Boga. Wciąż się waham
czy powinienem to robić, ponieważ zacząłem Mu ufać dopiero od niedawna. Przyszła
do mnie z wizytą dziewiętnastoletnia dziewczyna, która była moją pacjentką od urodzenia.
Cierpiała na różnego rodzaju drobne dolegliwości. Miała skłonność do odczuwania
niepokoju, kiedy zmagała się z odpowiedzialnością. Ta tendencja zaowocowała
szeregiem zaburzeń psychosomatycznych[4].
Kiedy była na drugim roku studiów uniwersyteckich i przebywała z dala od domu,
przeżywała trudne chwile. Wiedziałem, że jej rodzice są katolikami przestrzegającymi
surowych zasad. Ona nie zgadzała się z łatwymi drogami ofiarowanymi przez
obecnąpopkulturę i
była dla siebie być może zbyt surowa. To sprawiło, że patrzyła z goryczą na
świat, biorąc na siebie dodatkowy ciężar. Zanim przyszedłem do Swamiego, nigdy sobie
nie ufałem, ale kiedy dziewczyna opisała mi swoją sytuację, w moim umyśle pojawił
się impuls podzielenia się z nią radością i spokojem jakim obdarzył mnie Baba.
Spytałem ją czy wierzy w Boga, a kiedy kiwnęła głową że tak, powiedziałem, że On
rozwiąże wszystkie jej problemy. Zareagowała szczerze, mówiąc, że zna wszystkie
teorie i że żadna jej nie pomogła. Odpowiedziałem, że nie jest to sprawa teorii
lecz zaufania. Ma tylko zaufać Bogu, a wtedy nie będzie potrzebowała żadnej
dodatkowej wiedzy ani praktyki. Wierzę, że Bóg sprawił, że oboje dojrzeliśmy
do tej wymiany poglądów, ponieważ moje słowa głęboko nią poruszyły. Natychmiast
poczuła się lekka i radosna i uśmiechnęła się do mnie serdecznie. Miesiąc
później spotkałem jej matkę, a potem jeszcze raz po pół roku. Powiedziała mi z
dumą, że jej córka jest szczęśliwa i nie ma żadnych problemów zdrowotnych. Przypominam sobie, że na uniwersytecie spotykałem
ludzi przepełnionych szczęściem. Przywołując te wspomnienia w nowym świetle,
potrafię w końcu zrozumieć, jak mogli się tak czuć. Chciałbym
wyrazić wdzięczność mojemu Panu Śri Sathya Sai Babie za to, że mnie uzdrowił.
Dzięki Niemu stałem się współczującym lekarzem i mogę Mu lepiej służyć. Dopiero
zaczynam doświadczać radości z poznawania Boga i obdarzania Go ufnością. Wiem,
że pewnego dnia każdy człowiek doświadczy nie tylko radości, ale również życia
wiecznego, absolutnej wiedzy i doskonałej błogości, gdy pozostaniemy z Nim na wieki,
na zawsze.
[1] Św. Jan od Krzyża – XVI w. ważna postać
kontrreformacji, mistyk, karmelita, doktor Kościoła i poeta. Dwa z jego dzieł –
„Pieśń duchowa” i „Noc ciemna” uważane są za arcydzieła literatury
hiszpańskiej. [2] Św. Teresa z Avila – XVI w. hiszpańska
mistyczka, karmelitanka, pisarka kontrreformacji i teolog życia kontemplacyjnego. Jej
autobiografia „Księga życia”, „Twierdza wewnętrzna” oraz „Droga doskonałości” stanowią ważną część
hiszpańskiej literatury renesansowej, jak również literatury chrześcijańskiego
mistycyzmu i medytacji. [3] Pierre Teilhard de Chardin (1881–1955 r.) francuski teolog, filozof,
antropolog i paleontolog, jezuita. Twierdził, że cała rzeczywistość ma
charakter dynamiczny i ewolucyjny oraz dąży od punktu Alfa do punktu Omega,
mając swój początek i koniec w osobie Jezusa Chrystusa. Uważał, że celem
człowieka i świata jest jedność duchowa, a „całe stworzenie wzdycha w stronę
mistycznego zjednoczenia z Bogiem”. [4]Choroby psychosomatyczne
to choroby ciała wywoływane w głównej mierze przez czynniki emocjonalne. Należy
do nich astma oskrzelowa, choroba niedokrwienna serca, choroba wrzodowa żołądka
i dwunastnicy, cukrzyca, nadciśnienie tętnicze, nadczynność tarczycy, zapalenie
jelita grubego, choroby skóry i niektóre postacie otyłości.