Sai Baba Awatar – cz.9

Nowa podróż do Potęgi i Chwały

Howard Murphet

Rozdział 17
Dziecko wibhuti

   Nawet umysł znający drogę może z niej zboczyć. Tak nieposłuszne są zmysły.
Bhagawad Gita
  Wkrótce po zniknięciu Sai Gity otrzymaliśmy telegram z Prasanthi Nilayam informujący nas, że Swami prosi, abyśmy natychmiast do Niego przyjechali. Znaleźliśmy się w Puttaparthi tego samego popołudnia.
   Na pierwszym interview Baba powiedział do nas, że chociaż w Prasanthi Nilayam zatrzymuje Go pracochłonny program budowlany, to mimo wszystko pragnie widywać nas możliwie jak najczęściej, ponieważ są to ostatnie tygodnie naszego pobytu w Indiach. 
   Będąc blisko Swamiego oglądamy niejednokrotnie materializacje wibhuti i wkrótce zaczynamy odnosić wrażenie, że to coś zupełnie naturalnego. Bierze je z powietrza tam gdzie stoi, z taką samą łatwością z jaką w poprzedniej inkarnacji wybierał popiół z ogniska płonącego nieprzerwanie w meczecie w Shirdi.
   Ta sprawa ma jeszcze jeden aspekt. Baba nie musi być fizycznie obecny, żeby pojawiło się wibhuti lub objawił cud. Wibhuti materializuje się na fotografiach Baby i na innych świętych obrazkach umieszczonych na ołtarzykach niektórych Jego wielbicieli, zarówno w Indiach, jak i w bardzo odległych miejscowościach, takich jak Nowy Jork, Los Angeles i Londyn.
  Bajeczne opowieści o tych zjawiskach wypełniłyby całą książkę, ale nie wspominam o nich, ponieważ Swami niechętnie o nich rozmawia i zdaje się nie przywiązywać do niech większej wagi. Powodem tego jest fakt, że bardzo niewiele osób potrafi zachować skromność i powściągliwość w obliczu tak wielkiej łaski Niewidzialnego. Mówienie i pisanie o nich dodaje tylko paliwa do ognia ich poczucia ważności. Niektórzy ludzie upadli tak nisko, że decydują się na pobieranie opłat od wielbicieli za oglądanie cudu wibhuti. Swami traktuje to ze spokojem twierdząc, że to prywatne wydarzenia, przeznaczone wyłącznie dla nielicznych osób mających wiarę i starających się, dzięki ujawnionemu symbolowi boskich mocy, prowadzić jeszcze czystsze życie. Mimo to istnieją obdarowani, którzy, jak się zdaje, pragną dzielić się hojnie z całym światem radością swojego doświadczenia. Pewnego poranka w kawiarni na bazarze podszedł do mnie młody Hindus i zaproponował, że zaprowadzi mnie do domu, w którym materializuje się wibhuti.
  Okazało się, że jest to skromny budynek zasłonięty sklepami. Kiedy tam weszliśmy, zobaczyliśmy skromną i nieśmiałą gospodynię, której towarzyszył brat, spędzający tutaj krótki urlop, i hinduska lekarka. Dowiedziałem się, że wszyscy troje są wielbicielami Sai. Właścicielka domu była pobożną niewiastą, całym sercem oddaną Bhagawanowi. Nie mówiła po angielsku, więc te fakty przedstawił mi jej brat i pani doktor.
   Zaprosiła nas do pokoju w którym kilka dni wcześniej ze zdjęcia Baby i z innych świętych obrazów zaczęło sypać się wibhuti. Z niektórych wypływał także strumyk bezbarwnego płynu, który nazywali „miodem”. Obu substancji pojawiało się tak dużo, że spadały do umieszczonych pod nimi pojemników. Kiedy na to patrzyłem, z obrazów w dalszym ciągu wydzielał się święty popiół i „miód”.
   Dostałem po odrobince każdego. Tak zwany „miód” był rzadszy i mniej słodki od zwykłego, miał podobną konsystencję, ale niezupełnie ten sam niebiański zapach jak amrita, którą Swami czasem tworzył.
  Jak poinformował mnie brat, wiadomość o tym fenomenie błyskawicznie rozeszła się po całej wiosce i przed domem kobiety zaczęli się gromadzić ludzie, nawet do 300 osób. Tłoczyli się na podwórku, na werandzie i w małych pokoikach, napierając jedni na drugich. Wielu z nich otrzymało owe dary w prezencie.
   Ale w nocy, jaka nastąpiła po pierwszym dniu kiedy zgromadziły się tłumy, Swami pojawił się we śnie świątobliwej właścicielki domu i powiedział, żeby przestała się nimi zajmować i zabroniła im wchodzić do domu i na otaczający go teren. Spełniła polecenie Pana. Wpuściła mnie, ponieważ byłem tutaj znany jako autor książki „Sai Baba, człowiek cudów”. Zrobiła dla mnie wyjątek, nie było tam innych gości.
  Potem, wkrótce po naszym przyjeździe do Prasanthi Nilayam, w aśramie pojawiło się „dziecko wibhuti” – wyjątkowe zjawisko w moich doświadczeniach. Gdy tylko o nim usłyszałem, pobiegłem zbadać tę sprawę. Niewielka grupa ludzi stojąca przed domem wskazała mi miejsce jego pobytu. Podszedłem tam, ale nikogo nie wpuszczano do środka.
  Na szczęście niedaleko znajdował się dom dr-a S. Bhagawantama, który spotkał się z młodymi rodzicami i jak się wydaje, zyskał ich zaufanie. Mówili w jego rodzinnym telugu, więc uprzejmie zaprowadził mnie do nich i służył mi jako tłumacz.
  Dziecko, chłopiec, miało zaledwie kilka miesięcy. Jak powiedzieli rodzice, od chwili narodzin na jego głowie, twarzyczce i innych częściach ciała materializowało się wibhuti, szybko pokrywając go całego. Gdy tylko zdołali je usunąć, manifestowało się następne. Wiedzieli, jak wszyscy Hindusi, że niektórzy święci nakładają na swoje ciała święty popiół, nigdy jednak nie słyszeli, żeby wibhuti pojawiało się samoistnie na czyjejś skórze. Mijały tygodnie, a popiołu wciąż przybywało. Martwiło ich to coraz bardziej. Zastanawiali się czy ich syn będzie mógł normalnie żyć.
   Wioskę, w której mieszkali, dzieliło od Puttaparthi zaledwie kilka mil. Kilku sąsiadów zasugerowało, żeby zanieśli maleństwo do Sai Baby. Może uda Mu się zatrzymać emanację kłopotliwego popiołu.
Wsiedli więc do autobusu i przyjechali do aśramu. Na polecenie Swamiego dostali pokój bardzo blisko mandiru. Posiłki przynosiły im kobiety przyrządzające pokarm dla Swamiego.
  Gdy wszedłem do pokoju chłopczyk spał. Szare wibhuti pokrywało grubą warstwą jego głowę pod delikatnymi czarnymi włoskami i układało się pasmami na jego twarzy i dłoniach. Obudził się po kilku minutach i spojrzał na mnie z głębi błyszczących ciemnych oczu, jaśniejących inteligencją i kryjących w sobie tajemnicę. Było to bardzo piękne dziecko.
  Jego rodzice byli nieśmiałymi wieśniakami. Nie miałem wątpliwości, że przebywanie w centrum uwagi jest dla nich bardzo krępujące. Czułem, że pragną tylko, aby cud wibhuti dobiegł końca i żeby mogli wrócić do spokojnego życia w swojej wiosce. Kim u licha był ten mały chłopiec, z którego skóry spontanicznie wydzielał się święty symbol Śiwy?
  Tego wieczoru ludzie przyglądali się z ciekawością, jak Swami rusza po darszanie w kierunku domu goszczącego „dziecko wibhuti”. Baba wszedł jednak do stojącego obok domu dr. Bhagawantama. Czekaliśmy i patrzyliśmy myśląc, że może później odwiedzi malca. Wyszedł po 20 minutach i udał się prosto do mandiru, nie spojrzawszy nawet w kierunku, gdzie objawiło się misterium wibhuti. 
  Kilka dni później młodzi małżonkowie i ich „dziecko wibhuti” zniknęli z aśramu. Jeśli Swami ich odwiedził, musiało to się stać wieczorem, gdy w pobliżu nie było nikogo. Dowiedziałem się potem, że napływ popiołu na skórze dziecka ustał. To oczywiste że Ten, który potrafi siłą woli zainicjować wypływ wibhuti, nie ma żadnych trudności z zatrzymaniem go, bez względu na to, czy jest tam fizycznie obecny czy nie.
  Co jednak oznaczało to dziwne zjawisko? Mniej więcej tydzień później, podczas audiencji udzielonej nam przez Babę, odważyłem się zapytać Go o to. Oprócz mojej żony i dr. Gokaka nie było nikogo więcej, więc pomyślałem, że to dla mnie sprzyjająca chwila.
  „To dziecko było joga brasztą – joginem, który utracił łaskę”, powiedział łagodnie zamyślony Swami.
  To określenie i wyjaśnienie Bhagawana są częścią koncepcji reinkarnacji, stanowiącej podstawę hinduizmu i buddyzmu. Kościoły chrześcijańskie akceptowały ją przez pierwsze pięć wieków swojego istnienia. Potem, na soborze w Konstantynopolu w 543 roku, usunęły ją ze swojej doktryny niewielką większością głosów. Od tamtej pory kościoły chrześcijańskie, z kilkoma wyjątkami, nie poruszają tego tematu. Mimo to wielu ich przywódców, w tym niektórzy papieże i przedstawiciele nieformalnych wyznań wiary, deklarują swoją wiarę w odradzanie się duszy. Co więcej, niektórzy zachodni filozofowie zaakceptowali ją, podobnie jak wybitni poeci i pisarze, tacy jak John Masefield i Kipling, dając temu wyraz w swoich pracach. Ponadto, stanowi ona bazę pisarstwa wielu mistyków, w tym także islamskich.
  Zgodnie z duchową filozofią hinduistyczną i codziennymi naukami Sai Baby, uwolnienie się od uzależniających nas pragnień ciała oraz od reakcji śmiertelnego mózgu stanowi cel i powód ludzkiego istnienia. Uwolnienie takie jest procesem ewolucyjnym, wymagającym wielu ziemskich wcieleń.
  Czasami, po jakimś okresie życia, człowiek może zrozumieć prawdziwy cel swojej egzystencji i czynić świadome wysiłki, żeby go osiągnąć, wspomagając tym samym własny rozwój. Jego wysiłki koncentrują się na żmudnej samodyscyplinie, nazywanej przez Hindusów jogą. Jeśli ta joga opiera się na miłości do Boga i na karmie, którą praktykują chrześcijanie – chociaż wielu z nich nie zna nawet tych pojęć – to ta droga zawsze jest trudna, jak świadczą o tym powszechnie znane żywoty chrześcijańskich świętych.
  Przypuśćmy jednak, że ktoś posunął się tak daleko na ścieżce jogi, że niemal osiągnął jej cel, czyli wyzwolenie, gdy nagle głęboko ukryte pragnienie lub duma zepchnęło go z niej, a on, upadły jogin, stracił życie. Czy jego wysiłki poszły na marne? Czy rodząc się ponowie będzie musiał zaczynać wszystko od początku, od samego podnóża stromej góry jogi? 
  Pięć tysięcy lat temu, na polu bitewnym Kurukszetry, wojownik Ardżuna zadał to pytanie swojemu przyjacielowi, Awatarowi Krisznie, kierującemu jego rydwanem. Awatar odpowiedział, że żadne osiągnięcia na drodze duchowej nigdy nie przepadają, podobnie żaden postęp nie zostaje utracony. Ten, kto wypadł ze ścieżki jogi, urodzi się w następnym wcieleniu w warunkach sprzyjających kontynuowaniu jego jogicznych wysiłków i rozpocznie je z wysokiego, osiągniętego poprzednio poziomu.
  „Odzyska wiedzę jaką posiadł w poprzednim wcieleniu i bardziej niż kiedykolwiek będzie dążył do doskonałości”.
  Jogin, który utracił łaskę to ten, który spadł z wysokiego poziomu rozwoju i otrzymał od losu czyli władcy karmy kolejną szansę powrotu na schody jogi, aby kontynuować wspinaczkę od stopnia z którego wcześniej spadł. 
  Baba powiedział, że „dziecko wibhuti” było braszta joginem – narodzonym ponownie. Pomyślałem sobie, że musiał być bardzo świętym mężem, znajdującym się daleko na ścieżce samorealizacji, skoro dostał zgodę na powrót do tego świata i na wydzielanie skórą świętego symbolu Pana Śiwy, Boga joginów. Jego ponowne pomyślne przyjście na świat miało miejsce zaledwie parę kilometrów od Prasanthi Nilayam i podczas kilku pierwszych miesięcy swojego życia znalazł się na orbicie Awatara Sai Baby!
  Sadhana (ćwiczenie duchowe lub jogiczne) ukaże ci twoją prawdziwą tożsamość: istotę będącą jednością z Bogiem. Uważaj jednak: sadhana może sprzyjać dumie i zazdrości, ubocznym produktom rozwoju. Obliczasz jak długo wykonujesz sadhanę i kusi cię, żeby patrzeć z góry na innych, mających mniejsze zasługi. Czujesz się dumny, że napisałeś imię Pana być może milion razy. Rozprawiasz o tym zawsze, gdy masz ku temu okazję, aby inni mogli podziwiać twoją wiarę i hart ducha. Ale tutaj nie liczą się miliony. Liczy się czystość umysłu, wypływająca z prawdziwej koncentracji na imieniu Pana. Upewnij się, że twoja sadhana nie przypomina czerpania wody ze studni koszykiem uplecionym z trzciny. Nie nabierzesz nim wody bez względu na to ile razy wciągniesz go na górę. Wady przypominają znajdujące się w nim dziury. Zachowuj czyste serce.
  Wszystkie religie wzywają ludzi, żeby oczyścili je ze złości, chciwości, nienawiści i gniewu. Wszystkie religie traktują łaskę jako dar otrzymany w nagrodę za sukces w procesie oczyszczania. Pojęcia wyższości i niższości powstają jedynie w sercach zanieczyszczonych przez egoizm. Jeśli ktoś twierdzi, że stoi wyżej lub że jego religia jest świętsza, udowadnia tym samym, że nie rozumie samej istoty swojej wiary. Sadhana odsłania jedność podstawowych nauk wszystkich religii.
Sathya Sai Baba

Rozdział 18

Niebiański Pies Gończy
Uciekłem Mu krętymi drogami umysłu. 
Francis Thompson
   Sai Baba mówi, że przychodzimy do Niego tylko wtedy, kiedy nas wzywa, a rozsądek nakazuje przyjąć, że wzywa jedynie tych, którzy są na to gotowi. Czasami wydaje się jednak, że nie wiemy o swojej gotowości. Słysząc wołanie Boga ziemskie ego jest skłonne do ucieczki, ponieważ jest to ostrzeżenie o zagrażającym mu unicestwieniu. Można zrozumieć tę sytuację, jako ucieczkę niższej jaźni przed głosem Najwyższej Jaźni, alegorycznie przedstawioną przez Francisa Thompsona[1] w poemacie „The Hound of Heaven – Niebiański Pies Gończy”.
   Pan Vemu Mukunda był błyskotliwym studentem nauk ścisłych na uniwersytetach indyjskich. Potem podjął podyplomowe badania w zakresie fizyki jądrowej i inżynierii na szkockim Uniwersytecie Strathclyde w Glasgow, a następnie pracował w elektrowni atomowej w Anglii. W ten oto sposób stał się synem Zachodu – gałęzią odciętą od drzewa ojczystej kultury duchowej.
   Nie czuł się szczęśliwy w otoczeniu pustego, zachodniego stylu życia, gdzie rozwój technologiczny był bogiem, a udział w wieczorkach koktajlowych przyjętym rytuałem. Ponieważ jego dusza została niewystarczająco stłumiona, kiedy w Indiach zmarli jego siostra i brat, to tragedia uderzyła w niego jak cios tytana. Do drzwi jego umysłu dobijały się pytania o prawdziwe znaczenie życia i śmierci. Lecz gdzie miał szukać na nie odpowiedzi? Jądrowy umysł nie mógł ich odnaleźć ani w świątyni ani w kościele. Był coraz bardziej rozczarowany zawodem inżyniera jądrowego. Bez wątpienia inżynieria atomowa posiadała praktyczną wartość dla ludzkości jako dostawca energii, ale jej ciemna strona mogła doprowadzić do zniszczenia świata. Okresy samobójczej depresji wisiały nad Vemu jak czarne chmury. Ratowały go tylko regularne ucieczki w słodką muzykę jego viny[2], instrumentu na którym grał od dzieciństwa. Vina stała się jego pocieszeniem w mrocznym, pozbawionym miłości świecie.
  Potem miała miejsce seria dziwnych zdarzeń. Mieszkał w Londynie i pewnego dnia dyrektor Królewskiego Towarzystwa Szekspirowskiego zaprosił go do siebie do domu, żeby przyjrzał się wymagającej pewnej uwagi vinie jego żony. Zgodził się i wraz z kilkoma przyjaciółmi został tam zawieziony autem. Odkrył, że vina jest w bardzo złym stanie – miała skręcony mostek, nierówne progi i inne uszkodzenia. Nie mógł z niej wydobyć ani jednej czystej nuty. Czuł jednak, że potrafi ją naprawić, więc zaproponował, że w tym celu zabierze ją do domu.
   W drodze powrotnej jego przyjaciele oznajmili, że chcą wziąć udział w sesji bhadżanowej w domu dr Dakshinamurtiego. Venu nie interesował się Sai Babą, chociaż jego rodzice od dawna byli wielbicielami Shirdi Sai. Nie mógł jednak odmówić zapraszającym go przyjaciołom, w których samochodzie podróżował. Myślał, że bhadżany odbywają się na cześć Shirdi Sai.
   Gdy wszedł do sali i zobaczył fotografię Sathya Sai Baby pomyślał sobie: „O nie, tylko nie on!”. Chociaż jego uczucia do Shirdi Sai były neutralne, to wobec Sathya Sai Baby odczuwał pewną wrogość, ponieważ jego rodzice nie zaakceptowali Swamiego jako reinkarnacji Shirdi Sai, uznając Go za uzurpatora. Należeli do tej grupy wielbicieli Shirdi, którzy, jak mówi Swami, byli zbyt mocno przywiązani do Jego poprzedniej formy. Wielbili ją nie rozumiejąc, że ten sam duch może powrócić w całkowicie innym ciele i przejawiać odmienne cechy osobowe. We wszystkich Awatarach manifestował się ten sam Duch Święty, ale ich wygląd był zawsze niepowtarzalny.
  Vemu usiadł za śpiewakami, nie biorąc udziału w bhadżanach. Niespodziewanie gospodyni włożyła mu do rąk vinę i poprosiła, żeby coś zagrał. Kiedy zamilkł śpiew, zaczął bezmyślnie brzdąkać na ukochanym instrumencie, dopóki nie zagrał melodii, która przyszła mu na myśl. Gdy poproszono go o bis, ponownie zagrał spontanicznie pierwszą kompozycję, którą sobie właśnie przypomniał. Pod koniec występu zorientował się, że zagrał dwa klasyczne utwory skomponowane przez świętych muzyków, pochodzących z różnych części Indii. Tytuł każdego z nich w języku twórców brzmiał identycznie: „Nikt nie jest Tobie równy”.

  Spoglądając na vinę, po raz pierwszy zauważył, że jest to ten sam bardzo zniszczony instrument, który wiózł do domu, do naprawy. Jeden z przyjaciół musiał go zabrać z auta, a gospodyni, nie zauważywszy w jak bardzo złym jest stanie, podała mu go, aby grał. To było bardzo dziwne.

Podczas występu ani jedna nuta nie zabrzmiała fałszywie! Poczuł lęk i miał wrażenie, że jeżą mu się włosy na głowie. Spróbował zagrać ponownie, ale tym razem nie mógł wydobyć z niego czystych dźwięków.
   Pomyślał: „To Sai Baba! Co za siła! Czyżby parał się czarną magią?”.
   Wkrótce po tym zdarzeniu zaczęto prosić go o profesjonalne występy. Przyjmował zaproszenia tak często jak to było możliwe i, co najdziwniejsze, spotykał wtedy zawsze kogoś, kto mówił o Sai Babie. W dodatku przyjaciele zaczęli go nakłaniać do udziału w bhadżanach śpiewanych dla Sai w londyńskich ośrodkach. Czuł wyraźnie, że Sai Baba goni go, depcząc mu po piętach.
   Jedna część jego osobowości chciała się poddać Swamiemu, ale druga broniła się przed tym. Zadawał sobie pytanie, czy świat ducha był tylko niemądrym snem, ucieczką przed surowymi realiami życia, pozbawionego uroku. Zagarnęła go ciemna otchłań i był rozpaczliwie nieszczęśliwy. Źle spał, mało jadł i tracił na wadze, rozdarty pomiędzy myślami o samobójstwie i nadzieją, że jakaś moc pospieszy mu z pomocą.
  W końcu usiadł, napisał list do Sai Baby i wysłał go pocztą lotniczą do aśramu w Prasanthi Nilayam: „Czuję, że mnie ścigasz. Czy zechciałbyś odpowiedzieć mi na ważne pytanie dotyczące mojej przyszłości? ‘Czy powinienem pracować jako inżynier jądrowy, czy raczej jako zawodowy muzyk na pełnym etacie? A może byłoby lepiej gdybym został sanjasinem?’”.
   Baba, jak mu powiedziano, nie odpisuje na listy, lecz w inny sposób odpowiada ludziom, jeśli  potrafi się odczytywać znaki. Teraz, skoro przestał uciekać i przemówił przez ramię do Niebiańskiego Psa Gończego, z pewnością otrzyma znak. Rozmyślał o tym łapiąc samolot do Paryża, gdzie zamierzał spędzić weekend i dać koncert na vinie.
   Parę dni po powrocie do Londynu poczuł niewytłumaczalną potrzebę wyruszenia do Pinneru, wioski  znajdującej się na obrzeżach miasta, i złożenia tam wizyty państwu S. Sitaram. Zabrano go tam kiedyś na sesję bhadżanową, wbrew jego woli, więc dlaczego teraz pragnął tam pojechać? Przez pewien czas opierał się tej potrzebie, a potem, późnym popołudniem, poddał się i wsiadł do pociągu do Pinner.
   W pobliżu dworca w Pinner wziął taksówkę i wyruszył do Cuckoo Hill Road. Bez trudności znalazł dom państwa Sitaramów, ponieważ na jego drzwiach widniał wyraźny napis „Om Sai”. Otworzyła mu pani Sitaram, która powitała go słowami: „Och, tak się cieszę, że przyszedłeś. Mam coś dla ciebie”.
   Zaprowadziła go do pokoju z ołtarzem, gdzie zawsze zbierali się wielbiciele Sai i podała mu fotografię, mówiąc: „Na naszym ostatnim spotkaniu mieliśmy gościa – nie pamiętam jego imienia. Zostawił tę fotografię. Powiedział, żebym ci ją dała możliwie jak najszybciej, więc miałam nadzieję, że przyjdziesz”.

Fotografia przedstawiała Sathya Sai Babę grającego na vinie.
  „W tym momencie się poddałem”, oznajmił mi Vemu. Upadłem przed naturalnej wielkości zdjęciem Baby stojącym w pokoju i rozpłakałem się. Vemu Mukunda zrozumiał, że to odpowiedź Baby. Porzucił pracę inżyniera i został profesjonalnym muzykiem.

W następnych miesiącach otrzymał wiele zaproszeń i koncertował w wielkich miastach zachodniej Europy. Wkrótce zyskał tak doskonałą reputację, że występował także w Rosji i innych krajach Europy wschodniej.

  Teraz jego życie ponownie nabrało znaczenia. Nie tylko był szczęśliwy, ale czuł także, że „Ten, któremu nikt nie jest równy”, roztoczył nad nim opiekę. Z jego wewnętrznego Źródła Sai przyszedł pomysł rozpoczęcia badań nad wpływem dźwięków na ludzki umysł. Zrobił to i znalazł wielką satysfakcję w pracy. 
  Niewytłumaczalne wydarzenia, sprzyjające rozwojowi wiary, wyłoniły się z nowego wymiaru, który otworzył – jak wierzył – wewnętrzny kontakt z Sai Babą. Poczuł silną potrzebę, aby pojechać i ujrzeć Człowieka Mocy, w Jego ziemskim ciele. Drugim powodem podróżny do Indii było to, że jego rodzice, mieszkający w Bangalore, błagali go o przyjazd do domu, pragnąc się z nim zobaczyć. Jednak pod tym pragnieniem czaił się lęk, że jeśli przyjedzie, Baba nie zechce się z nim spotkać. Byłoby to straszne rozczarowanie, gdyby Baba go zignorował, gdyby jego odkrytą na nowo wiarę powołała do istnienia własna wyobraźnia.
  Ostatecznie napisał list do przyjaciela w Indiach, będącego wielbicielem Sathya Sai Baby i błagał go w nim, aby przy pierwszej sposobności zapytał: „Czy Vemu Mukunda powinien przyjechać i spotkać się z Tobą, Swami?”. Wkrótce potem, koncertując w Genewie, miał wyraźny sen, w którym Baba, wcierając wibhuti w jego lewe ramię ukryte pod koszulą, powiedział: „Przyjedź do Indii”. Sen wydawał się bardzo realistyczny, ale, jak mówił sobie w kolejnych dniach, mógł być tylko wytworem umysłu, spełniającym marzenie.
  Trudno mieć pewność interpretując te doświadczenia. Czy zostały wykreowane przez świadomość w stanie snu, czy też były prawdziwymi wizjami stworzonymi przez Sai Babę? A jeśli przez Niego, to czy mają znaczenie dosłowne, czy alegoryczne? Oto dręczące go pytania.
  Jeden z moich własnych snów ze Swamim był niewątpliwie alegoryczny lub symboliczny. Stałem w nim naprzeciwko Baby i zamienialiśmy się ciałami. W jednej chwili znalazłem się w Jego ciele, a On w moim. Potem wróciliśmy do własnych ciał. Powtórzyło się to kilkakrotnie. To było niezapomniane doświadczenie. Długo potem nad nim rozmyślałem i czułem, że zawierało w sobie kilka lekcji. Na przykład, chociaż znałem i rozumiałem z punktu widzenia filozofii tę wielką prawdę, że ciało jest tylko szatą i że nasze prawdziwe jaźnie są nieśmiertelne, będąc bez wątpienia tożsame z Bogiem, to w praktyce zbyt mocno identyfikowałem się z ciałem. Pełna dramatyzmu ilustracja Swamiego we śnie, miała, jak myślę, pomóc mi naprawdę doświadczyć prawdy, którą znałem. Przypomniała mi słowa Jezusa: „Ja jestem w Ojcu, a wy we Mnie i Ja w was”[3], wyrażające tę samą prawdę.
   Sen, który można było zrozumieć dosłownie, opowiedziała nam pani Padmanabhan z Bangalore. Ona i jej mąż, dentysta, uczestniczyli od lat w wielkim święcie Daśary w Prasanthi Nilayam. I chociaż przebywające tam tłumy wiernych były ogromne, Swami przydzielał im zawsze samodzielny pokój.
  W 1973 roku ich syn, córka i kilka zaprzyjaźnionych pań poprosili, aby zabrali ich do Sai Baby. Pomyślała, że może to sprawić Swamiemu problem, ale nie wypadało im odmówić. Zwykle przyjeżdżała przed rozpoczęciem święta, a jej zapracowany mąż docierał kilka dni później. Tego roku postanowiła za zgodą męża rozwiązać ten dylemat, rezygnując z wyjazdu na Daśarę. Wtedy Swami przyszedł do niej we śnie i powiedział: „Przyjedź, przydzielę ci mieszkanie”.
  Była bardzo podekscytowana, lecz mimo, że pozostawała wielbicielką Bhagawana od 28 lat, nie miała pewności czy sen był rzeczywisty. Mógł być wytworem umysłu, który nieustannie czegoś pragnie. „Zaufaj snowi!”, poradził jej mąż. Po długim namyśle zdecydowała się na kompromis: pojedzie tylko na dobę, zabierając ze sobą dwie panie. Jeśli sen okaże się prawdziwy, reszta dojedzie później. Jeśli nie, przesiedzą jedną noc w kąciku nieustannie przepełnionego mieszkania jej kuzynki w Prasanthi Nilayam.
Kiedy się pojawiły, święto już się rozpoczęło.
„Niczego się nie spodziewamy, ale może znajdzie się coś dla nas?”, zapytała niepewnie mężczyznę przydzielającego pokoje.
Pokiwał głową. „Ile was jest?”.
„Teraz trzy. Siedmioro kolejnych przyjedzie później”.
„Niestety, nie macie żadnych szans”.
Zabrała więc przyjaciółki do pokoju krewnej, skąd mogły obserwować poranne obchody święta. Swami był bardzo zajęty. Po obiedzie mężczyzna przydzielający pokoje pojawił się przed ich drzwiami.
„Chodźcie!”, skinął na panią Padmanabhan i jej przyjaciółki. „Swami powiedział mi, że ma dla was mieszkanie. Przed chwilą udało mi się z Nim zobaczyć”.
   Skoro wielbiciele mający długoletnie doświadczenie, tacy jak pani Padmanabhan, nie są pewni czy sen jest przekazem od Swamiego, to czy wolno nam potępiać Vemu Mukundę z powodu jego wątpliwości? Po kilku dniach wahań podjął jednak decyzję, odwołał na kilka tygodni wszystkie zobowiązania i wsiadł do samolotu lecącego Indii.
  Kiedy pojawił się w Brindawanie, na okolonym drzewami podjeździe znajdował się tłum ludzi. Usiadł na piasku na końcu rzędu mężczyzn. Sąsiad poinformował go, że ma szczęście, ponieważ Swami nie przyszedł jeszcze na poranny darszan i w każdej chwili spodziewano się Jego przybycia.
   Mijał czas, przerywany tylko krakaniem wron oraz dudnieniem ciężarówek i autobusów jadących ulicą za murem. Ale wokół Vemu panował spokój i radosne oczekiwanie. Potem na dalekim końcu linii nastąpiło poruszenie i Vemu uchwycił błysk płomiennej szaty. Gdy Baba szedł powoli aleją, zatrzymując się tu i tam, żeby porozmawiać z ludźmi, pobłogosławić unoszone w Jego stronę rzeczy i materializując wibhuti, z podekscytowania biło mu serce.  
   Kiedy Bhagawan zbliżył się do niego, Vemu poczuł serce w gardle. Nie mógł patrzeć na twarz Bhagawana ani na aureolę włosów i lekki ruch Jego delikatnych stóp. Zamiast tego wbił wzrok w żółtą ziemię. Ale teraz bose stopy, przysłonięte lśniącą szatą, znalazły się dokładnie przed nim, skierowane w jego stronę. Vemu jednak siedział sztywny i oniemiały.
W dłoni ściskał napisany wcześniej list do Baby. Poczuł, że Baba go zabiera, a jego samego podnosi do góry. Usłyszał łagodny głos: „Wejść do środka i poczekaj”.
            cdn. tłum. zespół redakcyjny
[1] Francis Thompson (1859 – 1907) – angielski poeta i mistyk, twórca katolickiej liryki religijnej.
[2]Vina – szarpany instrument strunowy używany w Karnatace. Jedna z najstarszych istniejących form lutni. Dźwięki viny są często porównywalne do ludzkiego głosu.
[3] Ewangelia wg św. Jana, 14:20

 

Stwórz darmową stronę używając Yola.