Sai Baba Awatar – cz.6

Nowa podróż do Potęgi i Chwały

Howard Murphet

Rozdział 11
Światło skierowane na zachód
    W Prasanthi Nilayam po śniadaniu ludzie gromadzą się w półkolu przed mandirem – mężczyźni po jednej stronie, kobiety po drugiej. Siadają w rzędach na czystym piasku pełni oczekiwania.  Ich uwaga skupiona jest na drzwiach w końcu werandy, w których w każdej chwili może pojawić się Swami.  
    Oczekuje się, że poranny darszan rozpocznie się o dziewiątej, ale nie ma pewności. Może zacząć się w każdym momencie poranka. Kiedy w końcu pojawia się postać – jaskrawoczerwona plama na szaroniebieskim tle – w tłumie zapada cisza podobna do tej jaka przenika świat o wschodzie słońca. 
   Potem Swami rozpoczyna Swój powolny spacer wzdłuż półkola, zatrzymuje się chwilami, żeby z kimś porozmawiać lub zakręcić dłonią i wziąć z akaszy[1] święty popiół, wibhuti. Od czasu do czasu wskazuje kogoś i robi gest w kierunku werandy. Wybrana osoba wstaje rozradowana i spieszy do mandiru, wiedząc, że otrzyma audiencję. Gdy Baba kończy obchód, na werandzie znajduje się mnóstwo ludzi, których zaprasza kolejno do pokoju interview, aż przyjmie wszystkich. 
    Gdy za Swamim zamykają się drzwi, półkole się rozchodzi. Darszan jest skończony, a uczestnicy porannego interview zostali już wybrani. Na podstawie jakich kryteriów wybiera się ich z tłumu? Ktoś zadał Babie to pytanie, gdy byłem przy tym obecny.
  „Patrzę w umysł i w serce”, odpowiedział. „Widzę, kto ma pilny problem i potrzebuje pomocy”.  
   Są tacy, którzy nie muszą rozmawiać z Babą, żeby otrzymać od Niego pomoc. Nie tylko Hindusi wiedzą z doświadczenia, że błogosławieństwo, radość i konkretne rozwiązanie problemów życiowych może im przynieść sam darszan. Słońce wschodzi na wschodzie, ale wkrótce zaświeci w zachodnie okna. Rozmawiałem z kilkoma młodymi ludźmi z Zachodu, na których padły promienie Światła.
   Wśród nich był młody, przysadzisty Amerykanin z czarną bródką w kształcie klina, który powiedział do mnie: „Byłem szalony. Słyszałem głosy namawiające mnie, żebym zabijał, gwałcił i napadał młode kobiety… Wierzę, że wokół mnie lub we mnie były demony… to było straszne!”.
   „Przyjechałem do Prasanthi Nilayam i dzień w dzień przez wiele godzin czekałem na Swamiego. Baba nigdy nie udzielił mi interview, ale przez cały czas towarzyszyła mi Jego łaska. Mimo braku fizycznej bliskości, doznałem mentalnej pomocy. Wiem o tym! Głosy odeszły i oczyściłem się wewnętrznie. Zostałem uzdrowiony na zawsze!”. 
   Wysoki, błękitnooki Dawid Anderson z Nowego Jorku jako student był rozczarowany pustką i obłudą życia. Rzucił koledż i próbował znaleźć spełnienie w seksie i narkotykach. Ucieczka była tymczasowa. Pustka, która go potem ogarnęła, była gorsza niż przedtem. 
   Pierwsze kroki na drodze do duchowości postawił dzięki spotkaniu z Ramem Dassem – dr. Richardem Alpertem[2], byłym psychologiem na Uniwersytecie Harvarda – który wcześniej wypróbował metody ucieczki wykorzystane przez Dawida. Richard Alpert odnalazł prawdziwą drogę do wyższych stanów świadomości, kiedy spotkał indyjskiego guru, Neema Karoli Babę.
   Po długiej rozmowie Ram Dass wysłał Davida do Centrum Hildy Charlton[3] w Nowym Jorku. David słuchał tam inspirujących wykładów, medytował i ulegał wpływom duchowości, która przywiodła go do Baby. Pozostał w Indiach przez rok. Po powrocie pracował i zaoszczędził wystarczająco dużo pieniędzy, żeby raz jeszcze wybrać się do aszramu Swamiego i spędzić tam kolejne sześć miesięcy. Było to w 1974 r. i wtedy go właśnie poznałem.
   Przez cały ten czas David miał bardzo mały kontakt ze Swamim – jedno grupowe interview, podczas którego nie doszło między nimi do wymiany zdań oraz kilka słów Baby skierowanych do niego na darszanach. Mimo to zdawał sobie sprawę, że „Baba zna jego niewypowiedziane myśli i plany”. Powiedział: „Stopniowo zacząłem rozumieć, że najważniejsze rzeczy jakie mi się przydarzają mają charakter wewnętrzny i duchowy”. 
   Mimo tego nadchodziły momenty, gdy Dawid czuł gniew i ból, ponieważ Swami okazywał mu mało zewnętrznej uwagi. Zaczął zastanawiać się nad wyjazdem. Ale w głębi serca wiedział, że postępowanie Baby jest właściwe i ucieczka byłaby znakiem duchowej słabości. 
   Kiedy z nim rozmawiałem, dzięki surowej terapii Baby, doszedł do wniosku: „kluczem do wszystkiego jest Miłość przez duże M. Jeśli czuję Miłość, to nie ma znaczenia, że Baba nigdy nie patrzy w moją stronę, ponieważ otrzymuję to, co dla mnie najważniejsze. Bez Miłości wyjechałbym stąd z niczym, nawet gdybym otrzymał milion audiencji”.
   Pomyślałem sobie, że są to mądre słowa wypowiedziane przez młodego człowieka. Bez oczekiwanych, zewnętrznych oznak względów Swamiego, wciąż odczuwał dotyk boskiej miłości płynącej do wszystkich.
   „Jak długo jeszcze pozostaniesz tutaj?”, zapytałem.
   „Około miesiąca. Potem wrócę do Stanów i ukończę studia”.
    Chciał wrócić do życia, które wcześniej odrzucił. Teraz, gdy nosił w sercu Babę, dawne życie nabrało nowego znaczenia i głębi. 
   Młody Richard Bayer o wyróżniającej się twarzy intelektualisty był kolejnym wielbicielem, który nie otrzymał osobistego interview, chociaż spędził w aszramie dużo czasu. Lubił spisywać swoje myśli na papierze i napisał między innymi: „Baba nigdy nie udzielił mi lekcji z filozofii czy religii. Nie zostałem wprowadzany w żadne szczególne praktyki religijne, ani nie otrzymałem zestawu zasad, według których powinienem żyć. Zamiast tego uczyłem się przez obserwację. Dowiedziałem się, że współczucie, wybaczanie, prawda, prawość i spokój płyną z wewnętrznego źródła i że każdy człowiek musi szukać tych atrybutów w sobie.  
   Baba pozwolił mi obserwować jak zasypuje ludzkość deszczem miłości oraz dał mi inspirację i siłę, aby skierować wzrok do wewnątrz. Dowiedziałem się, że Baba może poprowadzić nas do naszego boskiego centrum, ale jedynie tylko my, możemy pozwolić, aby to się stało”.
   Poszukiwanie duchowych znaczeń połączone z potęgą wibhuti i wiarą jest tematem historii opowiedzianej mi przez trzydziestodwuletniego Mauricego Barretta-Mendozę. Znany przyjaciołom z kręgu mandirowego jako „Mo”, ten wysoki, młody człowiek ma korzenie w latynoamerykańskim katolicyzmie. Z zawodu jest nauczycielem.
   W 1971 r., gdy mieszkał w Nowym Jorku, jego kuzynka Rosa wróciła z Indii i ogłosiła promiennie: „Widziałam nauczyciela, którego wszyscy szukamy – Sai Babę!”.
   Przez następne dwa lata Mo i Rosa czytali o Sai Babie i często o Nim rozmawiali. Zaczęli uczęszczać do centrum Hildy Charlton i odnaleźli amerykańskiego sadhu (świętego człowieka), który, jak mówili ludzie, przebywał z Sai Babą, chociaż sam sadhu nie potwierdził tego. Nie mówił nic, ponieważ praktykował całkowitą ciszę i był znany jako Mouni (Cichy) Gill. Wśród ludzi siadających przy Mounim w West Central Parku byli Mo i Rosa. „Przebywając z nim czuliśmy ciepło i radość”.
   Ostatecznie Mouni opuścił ławkę w parku i z grupą trzydziestu naśladowców wyruszył wynajętym autobusem niewiadomo dokąd i dlaczego. Mo należał do grupy podróżującej. Poruszając się powoli na południe wylądowali w Meksyku. Tam Mouni pożegnał się z nimi i dalej wędrował sam.
   W sierpniu 1973 r., po przeżyciu kilku miesięcy w Ameryce Południowej, Mo otrzymał telegram, że jego matka jest ciężko chora i przebywa w szpitalu. Czuł się z matką – dr Ofelią Mendozą – zawsze bardzo związany.
   Szybko wrócił do Nowego Jorku gdzie znalazł ją w złym stanie, odżywianą dożylnie. Powiedziano mu, że ma nowotwór niekwalifikujący się do leczenia chirurgicznego. W rzeczywistości jej stan był krytyczny i lekarze w każdej chwili spodziewali się zgonu. Podawali jej hormony, żeby spowolnić rozwój choroby i odsunąć śmierć, ale nie oczekiwali poprawy. 
   Rosa wciąż miała odrobinę wibhuti od Sai Baby. W towarzystwie Mo przyniosła je do łóżka chorej razem ze zdjęciem Swamiego. Na ich prośbę dr Mendoza zgodziła się regularnie przyjmować święty popiół. Cała trójka spędzała dużo czasu modląc sie do Swamiego i prosząc o wyleczenie. 
    Niemal natychmiast po przyjęciu wibhuti nastrój psychiczny i stan fizyczny dr Mendozy zaczęły się poprawiać. W miesiąc później została wypisana ze szpitala, chociaż wciąż bardzo cierpiała i przyjmowała hormony.
    „Gdybym poczuła się na tyle dobrze, żeby podróżować, pojechałabym do Indii zobaczyć Sai Babę, Boską Matkę”, powiedziała do syna. Była, jak mi powiedział, bardzo uduchowioną osobą, żyjącą praktycznie po to, żeby służyć bliźnim.
    Piętnastego grudnia 1973 r. Mo, jego matka i Rosa znaleźli się w samolocie lecącym do Bombaju. Po nocnym odpoczynku polecieli do Bangalore. Ponieważ Baby nie było w Whitefield, taksówką przyjechali do Puttaparthi. W aszramie dostali pokój, w którym dr Mendoza wypoczywała wyczerpana długą podróżą.
   Mo nie mógł znaleźć słów, aby opisać jej spotkanie następnego dniu ze Swamim. „Było zbyt poruszające, aby o nim mówić”, powiedział.
   Swami powiedział, że przywiodła ją z tak daleka wiara oraz wibhuti i że teraz pozostaje pod Jego szczególną opieką. Podczas kilku następnych audiencji i dzięki wibhuti Swami wzmocnił jej siły i wspierał ją w odzyskaniu zdrowia. 
   Około dziewięć miesięcy po tym jak Mo opowiedział mi tę historię w Prasanthi Nilayam, jego matka pracowała w Nowym Jorku. „Tak, jest znów zupełnie zdrowa”, powiedział.
   Kolejnym młodym mężczyzną z centrum Hildy Charlton był Howard Levin, Żyd z inteligentnym, przenikliwym spojrzeniem, bladą twarzą i czarnymi wąsami. Z zawodu kreślarz, mieszkał w Nowym Jorku i żył skromnie, żeby zaoszczędzić pieniądze na długi pobyt u Sai Baby.
   Po kilku rozmowach w magicznym kręgu przed mandirem, poprosiłem go o napisanie wspomnień o tym, jak zaczął się i rozwinął jego kontakt z Babą. Oto jego historia:
   „Było to zimą 1970 r. Kiedy przeczytałem i przestudiowałem Gitę, Wiwekanandę i kilka tekstów buddyjskich doszedłem do ostatecznego wniosku, że na Ziemi pojawi się Boska Inkarnacja. Być może już zstąpiła. Byłem wówczas w Indiach i pomyślałem, że to najodpowiedniejsze miejsce na szukanie Inkarnacji, jeśli już jest. Wyobraziłem Ją sobie jako mężczyznę podobnego do Buddy, siedzącego pod drzewem w pozycji lotosu, udzielającego błogosławieństw i wygłaszającego dyskursy. Po długich poszukiwaniach w wielu  miejscach miałem poczucie całkowitej porażki i zacząłem się modlić o pomoc. Modliłem się tak: „O Panie! Jeśli się gdzieś narodziłeś, proszę, pozwól mi Cię odnaleźć i pozostać z Tobą”.  
   Po trzech miesiącach usłyszałem, że moi przyjaciele przebywają w Whitefield w pobliżu Bangalore i zdecydowałem, że powinienem tam pojechać, żeby zobaczyć Sathya Sai Babę, o którego cudach słyszałem.
   W Brindawanie przechodząc przez furtkę miałem uczucie, że to święte miejsce. Dwadzieścia minut później ujrzałem w tłumie ludzi drobną dłoń machającą z samochodu. To było ulotne spojrzenie, ale wystarczyło, aby poczekać na powrót Baby.
   Po powrocie Baba przyszedł obejrzeć, zajmowane przez nas w kampusie Brindawan, pokoje, w których przebywałem z grupą osób z Zachodu. Przechodząc obok mnie zauważył: „Nowy człowiek”. Stojąca w pobliżu dziewczyna narzekała na ból brzucha, więc Baba zmaterializował dla niej wibhuti. To był pierwszy cud, który widziałem i wydawał mi się bardzo naturalny.
   Baba powiedział nam również, że kiedy rozpoczną się zajęcia w koledżu, zabraknie dla nas miejsca w pokojach. Zmartwiliśmy się mając jednak nadzieję, że zaprosi nas do Swojego bungalowu. Zastanawiałem się, czy weźmie mnie pod uwagę skoro byłem „nowym człowiekiem” – czy zrobi to także dla mnie.
   Następnego dnia przyszedł Baba i oznajmił, że przygotował dla nas miejsce u Siebie. „To dom waszej matki. Jesteście w nim zawsze mile widziani”. Byłem uwzględniony.
   Każdego wieczoru siadał z nami i uczył bhadżanów. Śpiewał słodkim, melodyjnym głosem. Często dawał nam owoce i słodycze – czasami także ubrania a nawet pieniądze, gdy ich brakowało. Mieliśmy długie grupowe audiencje, trwające nawet po trzy godziny. Pamiętam, jak pewnego dnia pochylił się z fotela i zapytał cicho: „Czego pragniesz?”. Ktoś odpowiedział: „Twojej łaski, Swami”. „Tak, tak – ale może także jakiejś materialnej rzeczy?”. Wyciągnął rękę, gotowy tworzyć w chwili, gdy o coś poprosimy. Mimo to milczeliśmy. Potem odezwał się chór głosów: „Pragniemy tylko Twojej łaski, Swami”.
   Wydawał się bardzo zadowolony z tej odpowiedzi i rozpoczął rozmowę o tęsknocie indywidualnej duszy za połączeniem się z Bogiem. Żeby to zilustrować posłużył się przypowieściami.
   Pod koniec każdej audiencji materializował dużą garść słodyczy – zwykle słodkie kulki z ciecierzycy, ciasteczka z kardamonem lub chałwę. Były zawsze ciepłe, jak gdyby właśnie wyciągnięto je z pieca i wystarczały dla wszystkich. Kiedyś powiedział do mnie: „Swami kocha cię mocniej niż tysiąc matek”.
   Podczas tych pierwszych osiemnastu miesięcy poznałem wiele stron Jego osobowości. Był naszą matką, ojcem, najlepszym przyjacielem, Panem i Mistrzem, rozbawionym dzieckiem i surowym krytykiem. Stał się dla nas wszystkim i wkrótce zaczęliśmy czuć, że jest treścią i sensem naszego życia.
   Byłem świadkiem wielu cudów. Pierścionki, dżapamale, wisiorki, medaliony, słodycze, wibhuti, wszystko wydawało się wypływać z Jego ręki w naturalny sposób, zawsze gdy sobie tego życzył. Bardzo często nasze doświadczenia ujawniały, że zna najskrytsze myśli i uczucia wielbicieli. Byliśmy pewni, że wie co robimy i mówimy poza zasięgiem Jego wzroku.
   W grudniu 1971 r., gdy byliśmy ze Swamim w Madrasie, zbliżało się Boże Narodzenie. Zapytaliśmy, czy możemy śpiewać dla Niego kolędy. Zgodził się, więc w wigilijne popołudnie przećwiczyliśmy kilka z nich na dachu budynku, w którym się zatrzymaliśmy. Ktoś z grupy zasugerował, aby zaśpiewać piosenkę rozsławioną przez Binga Crosbi’ego – „White Christmas – Białe Boże Narodzenie”. Odpowiedziałem: „Nie bądź śmieszny! Swami tego nie doceni”.
    Wieczorem poszliśmy na spotkanie z Babą. Ponieważ mieliśmy śpiewać, usiedliśmy w dwóch pierwszych rzędach. Na sygnał Swamiego zaśpiewaliśmy trzy lub cztery kolędy. Potem Baba powiedział spokojne, patrząc na mnie z ukosa: „Zaśpiewajcie ‘White Christmas’”. Zrobiliśmy to spontanicznie i najlepiej jak umieliśmy. Czułem się jak głupiec, ale Baba wyglądał na zadowolonego.
    Kiedy Baba odwrócił ode mnie uwagę, poczułem się przygnębiony. Wiele myśli przeszło mi przez głowę. Może Go zawiodłem? Może jest zły z powodu moich grzesznych myśli?        Było ich wystarczająco dużo, żebym tego żałował. W rzeczywistości miałem pewność, że chodzi właśnie o to, ponieważ często surowe spojrzenia, oddalały mnie od Niego. 
    Ale potem przychodził do mnie w snach i mówił: „Nie gniewam się na ciebie”.
   O co więc chodziło? Byłem zrozpaczony i spragniony miłości jaką mnie dawniej obdarzał. Potem zacząłem coraz uważniej przyglądać się sobie. W końcu cichy głos płynący z głębi serca zaczął zadawać mi pytania: „Czy Swami jest tylko ciałem? Czy nie przebywa w tobie i wszędzie, emanując miłością i słodyczą?”. Zatem w długim i bardzo bolesnym procesie zacząłem nawiązywać kontakt i dialog ze swoim wewnętrznym Sai Babą.  
    W ten sposób otrzymuję wskazówki dotyczące mojego postępowania. Istniało jednak pewne niebezpieczeństwo. Głos moich pragnień mógł udawać głos wewnętrznego Baby. Starałem się więc upewniać, czy pozostaję w zgodzie z naukami przekazywanymi nam przez Swamiego.
   Patrzyłem na tę sytuację w ten sposób. Matka najpierw karmi swoje dziecko piersią, ale potem przestawia je na pożywniejszy, stały pokarm. Baba to samo robi z nami. Pielęgnuje nas i rozpieszcza, trzyma przy sobie, ale uczy nas także, że musimy wznieść się ponad ograniczoną formę i dostrzegać Boga wszędzie. Przejście z mleka na stały pokarm nie jest jednak łatwe. 
    Kiedy po raz pierwszy wróciłem do Stanów po pobycie u Swamiego, wciąż byłem na poziomie niemowlęctwa. Czułem się od Niego tak bardzo oddzielony, że trudno mi było zasypiać. Ale po drugim powrocie do Nowego Jorku, po kolejnym okresie spędzonym z Babą, nie było już tak źle,    czułem przy sobie Jego obecność. Podczas trzeciego powrotu do domu, gdy Swami niemal całkowicie ignorował mnie w Indiach, odkryłem, że nie tęsknię za Jego fizyczną formą. Czułem Go w Nowym Jorku, jak prowadzi mnie i obserwuje każde moje działanie. Okazało się, że wszystko co się wydarzyło, było dla mojego dobra. 
    Kontakt z Sai Babą dał mi solidne podstawy wiary w Boga i wiarę, że któregoś dnia, obecne we mnie i w świecie dobro zatriumfuje nad złem. Gdziekolwiek się udaję, czuję Jego bliskość – prowadzącą, chroniącą i pilnującą mnie. Daje mi znaki, osobiste znaki, przypominając, że jest zawsze ze mną. 
Wierzę, że jest Boską Inkarnacją, której tak poszukiwałem.    Mogę powiedzieć, że znowu przyszedł Kriszna, ale to oczywiście jest doświadczeniem serca. Modlę się, żebym dzięki Jego łasce zawsze czuł Go w sobie, gdziekolwiek będę”.
   Kolejnym młodym Amerykaninem, który stworzył własną metodę radzenia sobie z ignorowaniem go przez Swamiego był Johnima, lider kapeli Lite Storm (Burza Światła). Była to barwna grupa czworga minstreli[4], złożona z dwóch młodych małżeństw, grających i śpiewających dla Swamiego własne utwory.
    Kiedy ich spotkałem była to ich trzecia wizyta. Podczas wcześniejszych odwiedzin nauczyli się wielu indyjskich bhadżanów. Utwory, które teraz komponowali, były napełnione miłością do Boga. Były to jednak – jak przed poznaniem Sai – nowoczesne, głośne, rytmiczne utwory, raczej budzące lęk u starszych indyjskich wielbicieli. Wyrażały jednak bezgraniczne oddanie i podobały się Swamiemu. Gdy grali, często siadał z nimi na scenie.
   Jednym z wielu dobrych wspomnień był wieczór, gdy Swami siedząc z nimi powiedział: „Zaśpiewajcie nową piosenkę”. Johnima w ten sposób opowiada tę historię: „Czekaliśmy na inspirację. Potem wzięliśmy akord i wypłynęły słowa i muzyka nowej piosenki. Była piękna, a kiedy Swami zaczął z nami śpiewać, poczuliśmy prawdziwą błogość. Wiele osób dziwiło się potem, że Swami przyłączył się do tworzenia nowego płynącego przez nas utworu, my uważaliśmy to za rzecz naturalną. Przede wszystkim to On jest prawdziwym twórcą, a my jedynie Jego kanałami. Zaśpiewaliśmy pieśń „Jesteś w moim sercu”.
   Johnima i jego żona Sui-San mają córeczkę. Żadne z nich nie chciało dziecka, ale Swami powiedział, że mają obowiązek je mieć. Dziecko urodziło się w 1973 r., wkrótce po zakończeniu Letniego Kursu. W dwa tygodnie później, podczas ceremonii nadania imienia, Swami nazwał ją Sai Sangeet, co oznacza mniej więcej „Owoc Muzyki Sai”.
    Któregoś dnia, widząc Sui-San opiekującą się dzieckiem, zapytałem ją: „Czy teraz cieszysz się, że ją masz?”.
„Ze względu na Niego tak. Nie czuję jednak, że jest moja. Czuję, że opiekuję się dzieckiem należącym do Boga”. 
W rzeczywistości to właśnie robią rodzice i byłoby dobrze, gdyby to rozumieli i pamiętali o tym.
   Johnima miał samotne dzieciństwo pozbawione przyjaciół – z wyjątkiem Jezusa, którego uważał za brata i towarzysza zabaw. Wiele lat później, kiedy po raz pierwszy zobaczył fotografię Sai Baby w domu Richarda Bocka w Hollywood, miał wrażenie, że jego przyjaciel Jezus zmienił się w Sai Babę.
    Podczas pobytu w Indiach muzycy zespołu Lite Storm przez całe miesiące wygrzewali się w słońcu troskliwej opieki i uwagi Swamiego. Ale w sposób nieunikniony, tak jak to jest ze wszystkimi, nadeszła chwila, kiedy pieszczoty w przedszkolu dobiegły końca. W rzeczywistości przez większość 1974 roku – w którym poznałem ich – mieli do czynienia z obojętnością i surowym spojrzeniem Swamiego. Nie wiem co czuła pozostała trójka, ale Johnima powiedział:
   „Za każdym zmarszczeniem brwi Swamiego i za każdą rzeczą jaką robi, kryje się miłość. Więc nawet jeśli groźnie patrzy lub ignoruje mnie, co jest jeszcze gorsze, nie przestaję się do Niego uśmiechać”. 
   Wszyscy ci młodzi ludzie i inni, których spotykałem u Sai Baby, byli dla mnie przykładami duchowego nurtu wśród młodego pokolenia na Zachodzie. Duchowe zrozumienie, które w nich znalazłem, ponownie ilustruje starożytną ideę, że mądrość duchowa nie zależy od wieku ciała.
   Tę głęboką prawdę symbolizuje w indyjskich świętych pismach obraz Dakszinamurtiego – młodego mężczyzny siedzącego pod drzewem banianowym w otoczeniu sędziwych mędrców. On jest nauczycielem, oni uczniami. Tę samą prawdę ilustrują przykłady z literatury jogicznej i doświadczenia okultystyczne. Na przykład najwyżej w linii mistrzów Paramahamsy Joganandy był Babadżi, który pojawia się jako młody, szesnastoletni człowiek.
   Pisząc do dr Annie Besant o swoim pierwszej wizji najdoskonalszego Jedynego, J. Krishnamurti, mający wtedy zaledwie czternaście lat, powiedział: „Widziałem Króla i było to najcudowniejsze z doświadczeń, ponieważ jest On chłopcem w moim wieku, najprzystojniejszym ze wszystkich jakich widziałem, cały jaśniejący i pełen chwały, a kiedy się uśmiecha, to jakby zaświeciło słońce”.
Zasiej ziarna miłości w ponurych, pustynnych sercach. Wtedy kiełki miłości zazielenią pustynię radością, kwiaty miłości napełnią powietrze aromatem, rzeki miłości z szumem popłyną dolinami, zaćwierkają ptaki, a wszystkie dzieci będą śpiewały pieśń o miłości…
Służenie ludziom prowadzi człowieka do odkrycia, że Bóg jest jego własną rzeczywistością.
Sathya Sai Baba  

Rozdział 12

Tajemnice uzdrawiania
    Jeśli twoje serce zjednoczy się z Bogiem, to uwolnisz się od karmy nawet w tym życiu.
 Bhagawad Gita
   Spacerując wzdłuż półkola podczas porannego darszanu, Swami zatrzymał się przed kobietą z synem, siedzącą w pierwszym rzędzie. Chłopiec był kaleką – nie mógł chodzić, a nawet samodzielnie stać.
   Zobaczyliśmy jak Swami gestem ręki zaprasza ich do mandiru. Gdy matka wstała, Swami ujął obie ręce chłopca i postawił go na nogi. Zamiast upaść, chłopiec pozostał wbrew naszym przewidywaniom w pochylonej pozycji stojącej.  
   „Idź!”, rozkazał mu Swami, klepiąc go lekko w plecy. Chłopiec wyprostował się i ruszył w stronę werandy. W tłumie słychać było poruszenie. Potem w ciszy ludzie przyglądali się ułomnemu chłopcu idącemu samodzielnie i wspinającemu się na werandę. Swami podążał za nim.
   Tłum się rozproszył rozmawiając o cudzie. Odszukałem osoby znające rodzinę chłopca i lekarza, który się nim opiekował Wysłuchałem wszystkiego co mogli mi powiedzieć i udałem się do mandiru.
   Wtedy zauważyłem niewielką grupę ludzi na czele której szedł chłopiec, z twarzą jaśniejącą radością. Za nim podążała matka z przyjaciółmi i z życzliwymi im ludźmi. Dołączyłem do nich. W świetnym humorze chłopiec przebiegł ostatnie metry i wspiął się po schodach, aby zobaczyć się z ojcem.
   Zostałem zaproszony do środka, więc mogłem porozmawiać z rodzicami oraz z ich przyjaciółmi. Dowiedziałem się, że rodzina mieszka w stanie Assam, w północno-wschodnich Indiach. W wieku sześciu lat chłopiec zachorował na wietrzną ospę. Potem, jak powiedział ojciec, nastąpił stan określany przez lekarzy mianem dystrofii mięśniowej – zanikiem mięśni. Zdrowie chłopca coraz bardziej się pogarszało i w minionym roku jego syn nie mógł już chodzić ani samodzielnie stać. Teraz miał dwanaście lat i zgodnie z opinią lekarzy, mógł wkrótce umrzeć.
   Do momentu kiedy Baba klepnął go w plecy i powiedział: „Idź”, sytuacja chłopca była bardzo zła. Matka nie powiedziała mi, co działo się w pokoju interview, ponieważ w obecności Pana czuła się zbyt wzruszona. Pamiętała, że Swami powiedział do niej: „Nie martw się. Jest pod moją opieką i wszystko będzie dobrze”, po czym  zmaterializował dla chłopca lekarstwo i wibhuti.
   Kilka tygodni później w Brindawanie zobaczyłem chłopca z matką, czekali na darszan. Radość zmieniła mu twarz i wciąż na niej jaśniała. Wraz z możliwością poruszania się na własnych nogach otrzymał wiele cennych wewnętrznych darów.
    Z tysiąca chorych siedzących z nadzieją w mandirowym półkolu i wzdłuż zadrzewionego podjazdu w Brindawanie, uleczonych zostało tylko kilku. Niektórzy ludzie pytają dlaczego Baba nie uleczy wszystkich. Niewątpliwie, podobnie jak Jezus odczuwa wielkie współczucie, ale leczenie ludzkiego ciała stwarza złożone problemy i otaczają je różne tajemnice.
   Pojawia się filozoficzne pytanie o wolną wolę. Człowiek, jako jednostka, posiada ją w pewnym stopniu, co oczywiście wiąże się z odpowiedzialnością.
   „Uwolnię się”, powiedział duch naszych przodków, kiedy Bóg związał go lśniącą liną. „Zatem będziesz cierpiał. Uwiedzie cię duma i przyniesie ci śmierć”, odpowiedział głos Najwyższego. „Muszę dążyć do śmierci, aby zdobyć życie”, stwierdził nowostworzony. Wtedy Bóg poluzował lśniącą linę i wyzwolony duch człowieka wyruszył w świat, popełniać błędy i cierpieć przez nie, lecz także zdobywać siłę, zyskiwać mądrość i wzrastać dzięki cierpieniu.”[5]
   Choroby i ból biorą się z ignorancji i pomyłek człowieka. Gdyby Bóg wymazał je machnięciem ręki, wróciłyby do nas tymi samymi kanałami niewiedzy i błędów. Dlatego Jezus powiedział do jednego z uzdrowionych, by poszedł swoją drogą i nie grzeszył więcej. Wynika z tego, że tylko wystrzegając się dawnych błędów możemy pozostać zdrowi. 
    Usunięcie wszystkich grzechów i chorób – ignorancji i błędów – wymagałoby od Boga odebrania nam wolnej woli, którą nas obdarzył. Człowiek nie mógłby wtedy nauczyć się lekcji, których musi się nauczyć i rozwijać w zamierzonym kierunku.
    Wydaje się, że w boskim uzdrawianiu, jakie demonstruje Jezus i Sai Baba, zasadniczą rolę odgrywa nastawienie i postawa chorego. Jeśli chodzi o ufność i wiarę, Jezus powiedział: „Wszystko możliwe jest dla tego, kto wierzy[6]”. Wiara tak mała jak ziarnko gorczycy starcza, aby stał się cud.
   Jaką rolę odgrywa wiara i ufność wobec boskich mocy? Ludzie głoszący, że ją mają, najwyraźniej się mylą, ponieważ pomimo ich żarliwych aktów wiary i modlitw nie zostają uzdrowieni. Z drugiej strony są ludzie cudownie uwolnieni od chorób, mimo tego, że ich wiara jest słaba lub wcale nie istnieje.
   Zatem wiara i ufność są ewidentnie poza umysłem. Nie są efektem racjonalnego myślenia, ale wewnętrznego doświadczenia lub być może stopniowo zdobywanej wiedzy należącej do nieświadomych obszarów umysłu. Tam może się znajdować nasze ziarenko gorczycy, choć racjonalny umysł nie ma o tym pojęcia.
   Młoda pani antropolog z Ameryki twierdzi, że na zawsze straciła wiarę, została mimo to uleczona. Przebywała w Indiach przez trzy i pół roku, przeważnie u Sai Baby szukając prawdy o życiu. Przez długi czas cierpiała, ale nauczyła się kilku ważnych lekcji o rozwoju duchowym i przyjęła imię „Om”. Kiedy ją poznałem, mieszkała w jaskini w pobliżu Puttaparthi i spisywała świadectwo swoich cierpień oraz cudownych uzdrowień, ofiarowywanych jej przez Babę. Oto wyjątek z jej wspomnień:
   „Zaczęło się od walki z dyzenterią wywołaną przez ameby. Baba powiedział wielbicielom z zagranicy, że umarłam i przez chwilę rzeczywiście nie czułam ciała. Kiedy wróciłam do świadomości cielesnej, w mojej psychice nastąpiły zmiany. Przedtem walczyłam o zdrowie, ale teraz nie dbam o to czy będę żyła czy umrę. Wyzdrowiałam”.
   W przytoczonych poniżej fragmentach kiedy pisze, że Swami kazał jej coś robić, ma na myśli wskazówki przesyłane jej telepatycznie.
   „Baba powiedział do mnie: ‘Koniec z lekarzami. Ja będę twoim lekarzem’. Kiedy w kilka miesięcy później złamałam nogę i przebywałam godzinami w swoim pokoju przerażona i cierpiąca, obecna we mnie antropolożka uświadamiała sobie trudną sytuację wynikającą z niezłożonych kości. Powoli przyzwyczajałam się do myśli, że do końca życia pozostanę kaleką. Ból był nieznośny i płakałam przed zdjęciem Baby, błagając Go o pomoc. 
    Natychmiast odpowiedział: ‘Poddaj się fizycznie, chodź utykając, jak w filmie postrzelony człowiek’. Moje ciało było bardzo spięte walcząc z bólem. Ale zrobiłam to. Utykałam, ale poddałam się całkowicie bólowi. Wtedy ból zniknął. Przez dziesięć dni noga była złamana, ale już mi nie dokuczała. Kiedy Baba uzdrowił ją na bhadżanach, poczułam żal, ponieważ wraz z uleczeniem ciała powróciła ograniczona świadomość.
    Potem dostałam zapalenia wątroby i byłam bliska obłędu. Rozumiałam, że muszę się poddać, ale umysł tłumił tę myśl. Baba ponownie tym pokierował i wyleczył mnie po dwóch tygodniach. Następnie zapadłam na malarię. Przez trzynaście dni nie przyjmowałam pokarmów ani płynów. To dla mnie najważniejszy cud Baby. Utrzymywał mnie przy życiu wibracją dźwięku ‘Om’, zanurzając mnie w tym dźwięku kilka razy dziennie. A potem nastąpiło kolejne natychmiastowe uleczenie.
   Pojawiło się jeszcze wiele lżejszych chorób, ale wszystkie zostały szybko uleczone. Ubiegłej wiosny w wypadku samochodowym doznałam pęknięcia czaszki. Mój umysł wołał Babę na pomoc. Zapewnił, że mnie uleczy, ale nie powiedział kiedy.
    Odmówiłam pójścia do szpitala i po półgodzinnej naradzie wsiadłam do autobusu i pojechałam do miejsca przeznaczenia. Była to bardzo długa podróż.
    Baba polecił mi wycofać świadomość do centrum bólu. Dopóki się tam znajdowałam, byłam w stanie znosić cierpienie, ale nawet najmniejsze rozproszenie uwagi łączyło się z nieznośnymi katuszami. Jednak po wielu, wielu godzinach spędzonych w autobusie, kiedy starałam się ze wszystkich sił wypełnić instrukcje Baby, nastąpiło kolejne natychmiastowe uzdrowienie. Wywołało to oczywiście wielkie poruszenie wśród pasażerów i u kierowcy autobusu”.
    Jakiś czas później, dzięki wibhuti, została uleczona z wrzodów żołądka i „od tej pory”, jak napisała, „moją sadhaną stało się słuchanie wewnętrznej wibracji dźwięku Om i nie zachorowałam. Doświadczenia uzyskane podczas długich serii chorób wynikały z całkowitej utraty wiary i przyjęcia negatywnej postawy. Baba kierował do mnie przesłanie, żebym zgodnie z boską wolą ‘poddała się i była gotowa na ciągły ból lub na wyleczenie, a nawet na pozostanie kaleką, nie dokonywała oceny i tym samym neutralizując presję’”.
    W rzeczywistości taką miała wiarę, jaką opisał Swami: „Wiara to stan poza wszelką pewnością i wątpliwościami, nieporuszony żadną zmianą. To stan równowagi, w którym kończą się wszelkie cierpienia”.
    Zakończyła słowami: „Sai Baba jest bezgraniczną i bezwarunkową miłością. W zamian prosi tylko o szczerość. Jeśli potrzebujemy pomocy, wystarczy o nią poprosić, choć często nie musimy robić nawet tego”. Czymże jest taka postawa jak nie wiarą?
    W odpowiedzi na pytanie nowojorczyka, Baba powiedział kiedyś: „Czy myślisz, że konfrontowałbym cię z bólem, gdyby nie było ku temu powodów? Otwórz serce na ból, tak jak je otwierasz na przyjemności, ponieważ taka jest moja wola i służy twojemu dobru. Powitaj ból jako wyzwanie. Nie odwracaj się od niego. Skieruj uwagę do wewnątrz, czerpiąc stamtąd siłę aby go znieść i odnieść korzyść”.
     Chodzi też o drażliwe pytanie o karmę. Niektórzy religijni ludzie na Wschodzie traktują ją jako potężne prawo wyznaczające nieuniknioną karę za niewłaściwe postępowanie w poprzednich wcieleniach. Większość religijnych ludzi na Zachodzie w to nie wierzy. 
    Nasze charaktery posiadają pewne skłonności, które wnosimy w nowe życie. Filozofia wedyjska naucza, że są one efektem czynów i stylu życia w poprzednich inkarnacjach. Nawet jeśli wydaje się nam, że niektóre z nich odziedziczyliśmy po rodzicach, to prawdopodobnie są nadal karmiczne, w tym sensie, że nasi rodzice zostali specjalnie wybrani do przekazywania skłonności, które są związane z naszą karmą.
    Karmiczne predyspozycje do niewłaściwego postępowania można wyeliminować dwoma sposobami. Po pierwsze, poprzez ból i cierpienie uczące nas lekcji, których musimy się nauczyć. Tylko wtedy zmieni się nasze usposobienie i wymażemy złą karmę. Po drugie, poprzez całkowite poddanie się Bogu, co przyniesie nam wyzwolenie. Poddanie się Bogu polega na odnalezieniu prawdziwej Jaźni i wprowadzeniu zasadniczych zmian w charakterze, a to usunie wszelkie złe skłonności. W terminologii chrześcijańskiej brzmi; odkupi nasze grzechy i skłonność do grzechu.
   Jeśli karmiczne inklinacje do złego postępowania i złego sposobu życia pozostaną niezmienione, to leczenie chorób fizycznych nie przyniesie oczekiwanych skutków, pozostają one znakiem wewnętrznej ‘niedyspozycji’ lub dysharmonii.
    Z tajemniczych powodów Baba wyleczył męża kobiety z Delhi, nazywanej przez Arnolda Schumana Aszą. Jej mąż umierał na nieoperacyjny nowotwór uszu i gardła. Asza przyjechała do Puttaparthi błagać Babę o jego zdrowie. Poddała się wielu wyrzeczeniom i Baba w końcu spełnił tę prośbę. Jej mąż wrócił do pracy w biurze. Ale osiemnaście miesięcy później znalazł się w szpitalu z powodu raka płuc i zmarł w trzy miesiące później.
   Generalnie, jeśli choroba ma charakter karmiczny, a w nas nie dokonały się wewnętrzne zmiany konieczne do wyeliminowania resztek karmy, Baba nie uleczy choroby. Jeśli czasami odstępuje od tej zasady i obdarowuje nas chwilową ulgą, wskazuje to tylko na miłosierdzie Boskiej Matki.
Sai Baba nie mówi wiele na temat karmicznej natury chorób, być może dlatego, że hinduiści i buddyści przywiązują do niej zbyt dużą wagę, czasami jednak wskazuje na znaczenie tego czynnika.
   Dr D.C. Pani, indyjski lekarz pracujący w Waszyngtonie, był przez ćwierćwiecze wielbicielem Śirdi Sai Baby. Kiedy w 1969r. usłyszał o Jego reinkarnacji jako Sathya Sai Baba, zaczął się modlić do obu form Bhagawana o uwolnienie jego żony od wyniszczającego jej organizm artretyzmu. Widząc Sathya Sai Babę we śnie pomyślał, że to tylko zwykły sen i modlił się: „Jeśli to naprawdę byłeś Ty, Swami, to proszę, przyjdź ponownie”. Baba przyszedł tej samej nocy w kolejnym śnie i dr Pani uwierzył.
   Gdy tego samego roku odwiedził Puttaparthi, Baba powiedział: „Kiedy po raz pierwszy przyszedłem do ciebie we śnie nie uwierzyłeś i musiałem przyjść po raz drugi”. 
   Podczas ich pobytu w Indiach, Swami wzbudził głęboką radość i umocnił wiarę zarówno w dr. Pani jak i w jego okaleczonej żonie. Swami stwierdził, że jego żona, będąca również lekarzem, „musi przerobić jeszcze więcej karmy. Jej stan zdrowia się poprawi i będzie mogła funkcjonować”. Dzięki łasce Sai, małżeństwo uzyskało wewnętrzną siłę, aby znosić cierpienie i smutek.
   Młody Subrata Das, syn Banamali Das, byłego rzecznika generalnego w Zachodnim Bengalu, zachorował na reumatoidalne zapalenie stawów, podczas studiów na Uniwersytecie w Cambridge. Był to 1962 rok. Leczono go w Anglii i w Indiach głównie kortyzonem i zastrzykami ze złota. Wciąż jednak poruszał się z bólem o kulach, a lekarze byli przekonani, że jego stan nie ulegnie poprawie.
    W 1973 r. przywieziono go do Prasanthi Nilayam. Podczas pierwszej audiencji Baba ofiarował mu tyle boskiej matczynej miłości, że Subrata rozpłynął się we łzach. Nieświadomy bólu wyszedł bez kul z pokoju interview, a czekający na zewnątrz tłum krzyczał z radości. Jednak kiedy Subrata wrócił do swojego domu w Kalkucie, wątpliwości zaczęły dręczyć jego umysł, wiara osłabła, a jego stan pogorszył się.
   „Jestem niewiernym Tomaszem”, oskarżał się ze smutkiem. Rozmawiałem z nim w 1974 roku, dwanaście miesięcy po jego spektakularnym uzdrowieniu. Wciąż nie używał kul, ale bolesne ślady choroby były obecne. Czuł, że to jego karma i że nie ma niezbędnej wiary, aby ją ostatecznie pokonać.
   „Więc nie jesteś do końca wyleczony?”, zapytałem.
   „Nie, ale bardzo mi się poprawiło. Lekarze mówią, że po takiej ilości kortyzonu powinienem już nie żyć, co wskazuje, że Swami się mną opiekuje. Jednak największym cudem są zmiany jakie zaszły w moim sercu i w umyśle. Dzięki Bogu, że mam tę chorobę, ponieważ przywiodła mnie do Sai Baby!”.
   Czy Irę Ramakrisznę z Terriczerry w Kerali spotkał w kwietniu 1970 r. straszliwy hiobowy test, czy też była to karma? Jej wiara rozwinęła się w oparciu o cuda Swamiego, jakich doświadczyli bliscy członkowie jej rodziny. Czuła się w pobliżu Pana zadowolona, radosna i bezpieczna. Wtedy spadł cios.
   Był wczesny ranek. Jechała taksówką na darszan Swamiego. Towarzyszył jej syn z żoną i córka. Na odludnym odcinku wiejskiej drogi ulegli poważnemu wypadkowi. W opisie zdarzenia nie wyjaśnia co spowodowało wypadek, ale po prostu stwierdza, że kiedy odzyskała świadomość, wszyscy inni byli nieprzytomni, martwi lub ciężko ranni. Droga była pusta, nigdzie żywego ducha.
   „Byłam jak szalona. Krzyczałam i krzyczałam. Gdy się uspokoiłam, zaczęłam wzywać na pomoc Babę. W ciągu niecałych pięciu minut nadjechał autobus, dwa policyjne radiowozy i trzy samochody, jak gdyby przysłał je Bóg”.
   Kiedy z auta wyciągnięto poszkodowanych okazało się, że jej syn nie żyje, a córka i synowa mają ciężkie obrażenia i są bliskie śmierci. W pojazdach, które nadjechały, znalazło się wystarczająco dużo miejsca, żeby przewieźć je wygodnie do szpitala w Bangalore.
   Pani Ramakriszna i jej córka przebywały w szpitalu przez kilka miesięcy. Synowa, będąca żoną zaledwie od pół roku, miała złamany kręgosłup i sparaliżowane ciało. Kierowca auta doznał wielu złamań.
   Podobnie jak przyjaciele Hioba, namawiający go, aby przeklął Boga kiedy cierpienia stały się nieznośne, tak wielu przyjaciół pani Ramakriszny radziło jej, żeby przestała wielbić Babę, zwłaszcza, że tragedia zdarzyła się w chwili, kiedy jechała się z Nim spotkać.
   Ale po trzymiesięcznym pobycie w szpitalu panie ukończyły przerwaną podróż do Whitefield, tym razem w ambulansie pod opieką pielęgniarek ze szpitala. Córce właśnie usunięto gips, ale synowa była sparaliżowana. Baba wszedł do karetki i obsypał je miłością i błogosławieństwami. Powiedział, ze teraz wszystko będzie dobrze i za kilka lat jej synowa znowu będzie chodzić. (Kiedy pani Ramakriszna opowiadała mi o tym cztery lata później, jej synowa zaczęła się trochę poruszać.)
   Po wypadku styl życia pani Ramakriszny uległ zmianie. Jeszcze mocniej ufała Babie i często odwiedzała Prasanthi Nilayam. Była zadowolona ze spokojnego życia, ponieważ mogła oddawać się pasji ogrodniczej i praktykować obecność Boga we wszystkich swoich działaniach. Kiedy w jej życiu i w życiu rodziny pojawiały się nieuniknione kryzysy, otrzymywała zawsze boską pomoc. Czasami Baba pojawiał się w jej snach, dając jej rady i wsparcie. Często Jego pomoc miała znamiona cudu. 
   Karmiczne ciosy mogą być i są często sprawdzianem wiary. Jak Hiob, pani Ramakriszna przeszła ten sprawdzian i dostąpiła oczyszczenia. Chociaż straciła syna w tragicznych okolicznościach, to otrzymała coś bezcennego – większą świadomość boskiej miłości i nieustanną obecność Bhagawana w jej życiu. 
   Podczas interview, na które został zaproszony dr Gokak, Iris i ja, wprost zapytałem Swamiego, dlaczego jedne osoby uzdrawia, a inne nie. Miałem nadzieję, że ofiaruje mi klucz do tej tajemnicy. Jego odpowiedź była głęboka i niełatwa do zrozumienia. Przedyskutowałem ją z dr. Gokakiem i przedstawiam wam parafrazę tego, co Baba próbował przekazać, mając na uwadze stopień zrozumienia jaki w tamtej chwili osiągnąłem.
   Słońce świeci dla każdego. Mogą je zasłaniać obłoki, ściany lub inne przeszkody, lecz mimo to świeci. W ten sam sposób boska miłość jaśnieje dla każdego, chociaż może się kryć za chmurami i ścianami stanów psychicznych niedopuszczających do jej przyjęcia. 
   Boska miłość płynąca z Awatary Sai jest pozytywną mocą; w rzeczywistości jest to wielka pozytywna moc wszechświata. Jeśli zdoła dotrzeć do bieguna ujemnego osoby chorującej, łączy się w całość i wtedy następuje uzdrowienie. Z drugiej strony, jeśli pozytywna moc jest blokowana przez mury ego lub przez emocjonalną czy umysłową przeszkodę, nie dochodzi do połączenia ani uzdrowienia. Jeśli choroba na charakter tymczasowy, natura leczy ją na swój własny sposób i we właściwym czasie. Lecz jeśli jest przewlekła, karmiczna i uporczywa, to może ją usunąć jedynie otworzenie się na pozytywną moc boskiej miłości. Ta miłość, jeśli zostaje przyjęta, wypala dawną karmę i karmiczne skłonności. 
   Ponieważ wszyscy jesteśmy w jakiś sposób chorzy, musimy poszukać w sobie uwarunkowań oddzielających nas od boskiej miłości. Tak jak negatyw przyjmuje światło nie broniąc się przed nim, tak my powinniśmy otworzyć się na przepływ boskiego światła. Dla wielbicieli Sai, Baba jest świętą Soczewką, przez którą przepływa światło i miłość. W końcu każdy odkryje, że soczewką miłości do uzdrawiania małego ja czyli śmiertelnego umysłu i ciała, jest jego własna, duchowa i nieśmiertelna Jaźń. Człowiek nazywany poczwarką, z jednej strony jest negatywny, tymczasowy, pełen sprzeczności oraz niespokojny, a z drugiej pozytywny, jest nieśmiertelną Jaźnią. To lekcja, na którą kładzie nacisk Baba.
   Być może mówicie, że karma z poprzednich wcieleń musi zostać przerobiona w tym życiu i że łaska was od tego nie uwolni. Najwidoczniej ktoś nauczył was w to wierzyć. Ale upewniam was, nie musicie tak cierpieć z powodu karmy. 
Kiedy torturuje was ostry ból, lekarz robi wam zastrzyk z morfiny i nie czujecie już bólu, chociaż pozostał w ciele. Łaska jest jak morfina – nie odczuwacie cierpienia, chociaż przez nie przechodzicie. Bóg może całkowicie wybawić was od konsekwencji, jak to zrobiłem dla wielbiciela porażonego udarem mózgu i atakiem serca, które wziąłem na siebie w tygodniu Guru Purnima.
Sathya Sai Baba 
tłum. J.C.
[1] Akasza – eter, w filozofii hinduskiej najsubtelniejszy z żywiołów, bezmiar kosmosu, esencja wszystkiego co nie stworzone i wieczne.
[2] Dr Richard Alpert – wybitny psycholog, prowadził na Harvardzie badania nad ludzką świadomością, szczególnie nad chemikaliami psychodelicznymi. Ze względu na kontrowersyjny charakter badań został zwolniony.
[3] Hilda Charlton (1906 – 1988 r.) – nauczycielka duchowa, autorka, tancerka i uzdrowicielka. Przez 26 lat uczyła w nowojorskich kościołach modlitwy i medytacji, opierając się na podstawowych zasadach głoszonych przez religie świata. Mówiła o znaczeniu dawania i przebaczania w życiu, o bezwarunkowej miłości  oraz o pamiętaniu o Bogu.
[4] Minstrel – śpiewak i recytator poezji w XIII-XIV w. w Europie Zachodniej.
[5] Cytat z dzieła Elphasa Levi’ego, francuskiego masona i autora ksiąg o magii.
[6] Ewangelia wg. św. Marka, 9:12

 

Stwórz darmową stronę używając Yola.