Uduchowiona medycyna
Wpływ Sathya Sai Baby na praktykę lekarską
Kompilacja i edycja: Judy Warner

Wielbienie Boga poprzez pracę

Dr Daniela Eulert-Fuchs

   Zaproszenie do napisania tego artykułu było dla mnie wielką niespodzianką, wielką radością, jak również wielkim wyzwaniem. Muszę przyznać, że miałam tendencję do oddzielania życia duchowego od pracy. Patrzyłam na swoje studia i myślałam, że są bez znaczenia, dopóki Swami nie pokazał mi, że był ze mną w każdym momencie mojego studenckiego i zawodowego życia. Usłyszałam kiedyś jak mówi do studentów: „No shares[1], I want you to remember no shares”. [Żadnych akcji. Chcę, żebyście zapamiętali: żadnych akcji”.] „Swami, przyrzekamy, że nie będziemy grali na giełdzie ani nie uzależnimy się od papierów wartościowych” – odpowiedział jeden ze studentów. „Nie, nie o to chodzi” – odrzekł Swami. ”Żadnych podziałów, nie twórzcie podziałów, nie oddzielajcie Boga od nikogo i od niczego. Bądźcie z Bogiem w stu procentach, jedynie z Bogiem. Nie istnieje podział na życie boskie i doczesne. Nie dzielcie dnia na czas poświęcony Bogu i na czas przeznaczony dla was. Traktujcie każdą pracę jako zajęcie Boga, bo cały wasz czas jest czasem Boga”. Oczywiście nie uważa On, by wolno nam było lekceważyć ziemskie obowiązki. Mówi: „Wykonujcie swoje powinności w świecie, angażujcie się w pracę zawodową, dbajcie o rodzinę, ale czyńcie to wszystko w imię Boga i ze względu na Boga. Takie znaczenie ma słowo ‘nie dzielcie”.
    Jego miłość jest magnesem, który przyciąga nas coraz bliżej celu. To Jego niewypowiedziana słodycz skłania nas do powrotu do domu. Pamiętam jak siedziałam kiedyś w wiedeńskim lesie, zastanawiając się nad esencją nauk Baby. Przeprowadziłem z Nim krótką rozmowę. „Proszę, Swamidźi, powiedz mi, która ścieżka duchowa jest najlepsza? Jak mogę do Ciebie dotrzeć?”. Kiedy spojrzałam na ziemię, zobaczyłam kawałek sznurka, który ułożył się w słowo MIŁOŚĆ?! „Miłość pokornie służąca jednej z wielu manifestacji Jego bezkresnej Istoty” – pomyślałam. 
   Był to również niewątpliwie cel brata Wawrzyńca. Pozwala nam tego posmakować w swojej zachwycającej książeczce zatytułowanej „Praktykowanie obecności Boga”. Zaczynając tę pracę zwrócił się do Pana z synowską wiarą: „Mój Boże, ponieważ jesteś ze mną, muszę teraz – aby być posłusznym Twoim rozkazom – wykorzystywać umysł w sprawach świata zewnętrznego. Błagam o łaskę Twojej nieustannej obecności i o to, bym z Twoją pomocą cały czas się rozwijał. Przyjmij wszystkie owoce mojej pracy i wszystkie moje uczucia”. Później dodał: „Dla mnie czas pracy nie różni się od czasu przeznaczonego na modlitwę. W hałasie i stukocie mojej kuchni, kiedy kilka osób na raz wzywa mnie w różnych sprawach, przebywam z Bogiem w równie wielkim spokoju, jak wtedy, kiedy klęczę przed Świętym Sakramentem. Doprawdy, czasami moja wiara staje się tak jasna, że zatracam się w niej. Wtedy wstaje dzień bez jednej chmurki, niekończący się, wspaniały dzień do życia”. Brat Wawrzyniec żył słowami Swamiego, głoszącymi, że praca jest wielbieniem Boga. My również mamy szansę nasycania duchowością zwykłej, codziennej i pracowitej egzystencji, aby praktykować i ewentualnie doświadczać jedności wszystkiego.
   Pamiętam, że kiedy miałam trzy latka, przyjaciel rodziców zapytał mnie, co chcę robić kiedy dorosnę. Odpowiedziałam bez wahania: „Chcę leczyć dzieci”. Być może w tym czasie wciąż jeszcze miałam wgląd w przyszłe moje życie. Potem go straciłam. Kiedy miałam dwanaście lat zobaczyłam film poświęcony psychoanalizie oraz życiu Freuda, Adlera i Junga. Byłam głęboko poruszona i podekscytowana. Nie mogłam spać przez całą noc i postanowiłam, że właśnie tym chcę się zająć. Gdy stałam się nastolatką, ze wzlotami i upadkami przypisanymi do tego wieku, medycyna straciła dla mnie urok. Bardziej interesująca wydała mi się filozofia, z jej pytaniami o ludzką egzystencję oraz sztuka, języki obce i literatura. Po skończeniu szkoły spaliłam podręczniki, absolutnie przekonana, że nigdy więcej do nich nie zajrzę. Zdecydowałam, że będę studiowała literaturę i filozofię i poświecę życie muzyce. Ale tak się nie stało. Przeznaczenie rozsnuło swoją niewidzialną sieć i ścieżka, którą kiedyś postanowiłam pójść, została nasycona światłem.
    Latem, po egzaminach końcowych i przed testem na prawo jazdy, musiałam wziąć udział w zajęciach udzielania pierwszej pomocy. Podczas wykładu wygłoszonego przez lekarza poczułam bardzo silne wewnętrzne upomnienie i wiedziałam w jakiś sposób, że to moja droga, że moje życie związane jest z medycyną. Choć bardzo pragnęłam podążyć za swoimi skłonnościami, to czułam, że nie ucieknę przed przeznaczeniem.
   Skończyłam szkołę i czekały mnie długie letnie wakacje. W tym czasie moi rodzice byli na urlopie we Włoszech i pojechałam ich odwiedzić. Pewnego wieczoru, gdy siedząc na plaży patrzyłam w gwiazdy, spłynęło w moją stronę światło i otrzymałam wiadomość, że muszę studiować medycynę. Ta informacja była wyraźna, prosta i nie budziła wątpliwości. Wtedy po raz pierwszy świadomie obserwowałam rękę Boga prowadzącą mnie przez życie. Ku zdziwieniu wszystkich zaczęłam tej jesieni studiować medycynę. Najpierw jednak musiałam zająć się chemią. Możecie sobie wyobrazić, jak byłam z tego powodu nieszczęśliwa! Wiedząc, że nie ma przed tym ucieczki, od razu i niechętnie zaczęłam się uczyć do egzaminu. Prawdopodobnie poszłoby mi lepiej, gdybym praktykowała ulubione powiedzenie Swamiego: „Szczęście nie polega na tym, że robisz to, co lubisz, ale na lubieniu tego, co musisz zrobić”.
   Kiedy nadszedł dzień egzaminu byłam bardzo zdenerwowana, ponieważ przygotowałam się jedynie z niektórych tematów. Wchodząc po schodach spotkałam dziewczynę, której nigdy przedtem nie widziałam. Ona również czekała na egzamin. Wyjaśniła mi jedno z zagadnień, które później znalazło się w teście. Wychodząc z egzaminu czułam, że nie zdałam. Spojrzałam w niebo i powiedziałam do naszego drogiego Pana: „Jeśli naprawdę chcesz, żebym studiowała medycynę, to proszę, pozwól mi zdać ten egzamin. Przyjmę to jako znak od Ciebie i przyrzeknę, że do końca studiów będę przygotowana i zrobię wszystko, żeby Cię zadowolić”. Kilka dni później, kiedy podeszłam do tablicy, żeby sprawdzić wyniki, uświadomiłam sobie, że minimalna, wymagana liczba punktów została obniżona i że przeszłam z najsłabszą dopuszczoną oceną. Nie było miejsca na wątpliwości. To była droga przeznaczona dla mnie i w nadchodzących latach naprawdę ciężko pracowałam.
    Dwa lata później, latem 1983 r., rodzice pozwolili mi wyjechać za granicę. Nie zgodzili się na wyjazd do Indii, o którym marzyłam od dłuższego czasu, ale powiedzieli, że mogę z przyjaciółką pojechać do Stanów i odwiedzić jej rodziców. Nie wiedziałam w tym czasie, że moje pragnienie wyjazdu do Indii wynikało z ukrytej tęsknoty za duchowością. Ale Bóg może przyjść do nas wszędzie. Nie ograniczajmy Go. W Ameryce spotkałam ludzi, którzy ukazali mi całe duchowe spektrum Indii i czułam, że nieświadomie odkryłam to, czego szukałam. Przestudiowałam ‘Autobiografię Jogina’ napisaną przez Joganandę, ‘Ewangelię Śri Ramakriszny’ i prace Wiwekanandy. Gdy wróciłam do domu byłam wegetarianką zainteresowaną tematami duchowymi i już nie odnajdowałam się w grupie dotychczasowych przyjaciół.
   Pozbawiona towarzystwa modliłam się o satsang i zostałam w cudowny sposób skierowana do aśramu prowadzonego przez bardzo niezwykłą kobietę, Guru Anandę oraz przez jej adoptowanego syna, Swamiego Wajuanandę. Studiowała u ucznia Swamiego Brahmanandy, znanego wyznawcy Śri Ramakriszny Paramahansy. Była jasnowidzącą i prowadziła w Wiedniu aśram, w którym uczyła medytacji i jogi. Ona i jej adoptowany syn posiadali rozległą wiedzę, a także wspaniałą bibliotekę ze wszystkimi starożytnymi świętymi pismami oraz z pracami Joganandy, Ramany Maharisziego, Wiwekanandy i Śri Ramakriszny, żeby wymienić choćby kilku. Wszystko było za darmo. Przychodząc tam na popołudniowe wykłady czy medytacje, mogliśmy przynieść ze sobą jedynie pojedynczy kwiat lub owoc. Doskonale pamiętam pewne zdarzenie. Spytała mnie, czy przygotowuję się solidnie do czekającego mnie egzaminu. „Cóż” – odpowiedziałam – „coś już zrobiłam, ale wciąż jeszcze mam bardzo dużo czasu”. Powiedziała: „Nie jestem tego taka pewna, ponieważ pokazano mi, że egzamin nie odbędzie się, jak myślisz, pod koniec lipca, ale dwudziestego czerwca”. Nie uwierzyłam jej. Ale tydzień później zobaczyłam swoje nazwisko na tablicy, dokładnie przy tym terminie egzaminu! Jej pełne pocieszenia słowa, żeby „zrobić wszystko, co możliwe, a resztę pozostawić Bogu” dodały mi odwagi. Czas pokazał, że wszystko przebiegło pomyślnie i dokładnie tak jak przewidziała.
    Chociaż już wcześniej słyszałam od przyjaciółki o człowieku żyjącym w Indiach, który czyni cuda, to dopiero wiosną 1984 r., w aśramie Guru Anandy, zobaczyłam po raz pierwszy zdjęcie Baby i usłyszałam o Jego misji. Pewnego dnia spojrzałam na nie i wyznałam w myślach, że jeśli to wszystko co o Nim słyszę jest prawdziwe, to wiem, że będę tęskniła za chwilą, gdy będę mogła Go zobaczyć. Będę czekała na znak wezwania. Dwa lata później miałam sen, w którym zobaczyłam nieznanego mi starca. Siedział na kamieniu na rozstaju dróg, ze skrzyżowanymi nogami i głową owiniętą kawałkiem materiału. Jego widok napełnił mnie ogromną radością i błogością. Powiedział do mnie: „Czekam na ciebie na południu Indii”. Natychmiast się obudziłam z cudownym, nowym uczuciem błogości, towarzyszącym mi przez cały dzień. Wiedziałem, że chociaż ten człowiek we śnie nie wygląda jak Sathya Sai Baba, to jednak było to Jego wezwanie. Możecie sobie wyobrazić jak byłam zdziwiona dowiedziawszy się później, że był to Shirdi Sai. Następnej nocy, ponownie we śnie, otrzymałam szczegółowy plan uwzględniający każdy krok mojej pierwszej podróży do ukochanego Bhagawana. Zobaczyłam ludzi, którzy mi pomogą oraz dowiedziałam się, że mogę przygotować jedynie bagaż podręczny. Ujrzałam mnóstwo detali, które potem okazały się przydatne.
    Tydzień później, w sierpniu 1986 r., siedzieliśmy z tatą w samolocie lecącym do Indii. Dostaliśmy miejsca przeznaczone dla załogi, ponieważ samoloty Air India były tym razem przepełnione. Dokładnie to zobaczyłam we śnie. Jakże ogromie byłam poruszona! Czułam, że wracam do domu po długiej nieobecności.
   W drodze do Baby wybraliśmy się na krótką pielgrzymkę przez Indie i mieliśmy szczęście spotkać Matkę Teresę z Kalkuty. Pozostawiła w naszych sercach głęboki ślad. Myśl dnia, napisana na tablicy w domu Matki, brzmiała następująco: „Daj cokolwiek, On przyjmie i bierz z uśmiechem to, co ci daje”. Każdy szczegół w otoczeniu Matki nosił w sobie jej ducha.
   Nigdy nie zapomnę czego mnie nauczyła. Wzięła mnie kiedyś za rękę i dotykając pojedynczo każdego palca powiedziała: „Zrobisz to dla mnie – tak powie Jezus pewnego dnia”. Bardzo głęboko odczułam jej słowa. Naprawdę żyła swoimi naukami. Głosiła tylko to, co wypraktykowała i dlatego jej słowa są tak cenne i znaczące. „Służenie człowiekowi jest służeniem Bogu”. My, jako lekarze, otrzymujemy wyjątkową sposobność wykonywania z pokorą naszych obowiązków, jako ofiarę dla Boga. Kiedy samolot wylądował w Bangalore, miałam wrażenie, że został mi zdjęty z pleców wielki ciężar. W drodze do Indii czytałam książkę Samuela Sandweissa „Sai Baba, Święty i Psychiatra” i nie mogłam powstrzymać łez. Czekaliśmy niecierpliwie, żeby dotrzeć do Prasanthi Nilayam, naszego celu. 
   Mijając furtkę czułam, że wróciłam do domu po długim wygnaniu. Czekałam na to całe życie. W tamtej chwili przebiegła mi przez głowę zadziwiająca myśl. „Sam moment dotknięcia tej świętej ziemi wart jest wszystkich trudności życia”. Czas spędzony z Babą był pełen niesamowitych doświadczeń, że nawet nie starałam się ich zrozumieć. 
Jedną z tych niezwykłych rzeczy, mających miejsce podczas mojego pobytu w Prasanthi Nilayam, był sen podarowany mi przez Sai Babę, w którym wygłaszał wykład o C.G. Jungu, znanym szwajcarskim psychoanalityku. Słuchając Go byłam tak podekscytowana jak w dzieciństwie, kiedy po raz pierwszy oglądałam film dokumentalny o Freudzie, Adlerze i Jungu. Podnosiłam rękę i zadawałam Swamiemu pytania na temat niezrozumiałych dla mnie zagadnień. Te same pytania i odpowiedzi odnalazłam wiele lat później w biografii Junga. Gdy wróciłam do domu po tej pierwszej podróży, mój przyjaciel, myśląc że może mnie to zainteresować, dał mi listę numerów telefonicznych do psychoanalityków wzorujących się na Jungu. To było nadzwyczajne, ponieważ do niedawna ani Towarzystwo im. Junga, ani psychoanalitycy nie byli wymieniani w książce telefonicznej. Było to dla mnie potwierdzenie, że powinnam wziąć udział w zajęciach szkoły Junga. Minęło wiele lat zanim to marzenie się spełniło.
Pod koniec studiów wydarzyło się coś niezwykłego. Przeoczyłam ostateczny termin uczestniczenia w zajęciach praktycznych i z tego powodu nie mogłam wziąć udziału w egzaminie z neurologii w zimowym semestrze. Musiałam czekać do lata. To oznaczało, że otrzymam dyplom trzy miesiące później niż planowałam. Byłam w rozpaczy. Runęły wszystkie moje plany. Pewnej nocy Swami przyszedł do mnie we śnie i zapytałam: „Kiedy ukończę studia?”. Swami uśmiechnął się, poruszył głową w typowo hinduski sposób i powiedział: „W marcu lub w maju. W marcu lub w maju”. Poczułam, że w maju. To było niesamowite, ponieważ ani bezpośrednio, ani w snach nie odnosił się do moich studiów. Nigdy nie czułam, by miały duże znaczenie. Oczywiście, gdy przebywamy w Jego obecności, wszystkie ziemskie sprawy wydają się tracić swoją ważność.
    Przygotowując się do ostatniego egzaminu udałam się po wzmocnienie duchowe do Sai. Podczas tego pobytu miałam sen dotyczący pewnego tematu neurologicznego, a dokładnie nerwu twarzowego. W dniu egzaminu przyjaciółka otworzyła książkę na chybił trafił i mój wzrok zatrzymał się na syndromie bardzo rzadkiej choroby. Nie sądziłam, żeby profesor zapytał mnie o nią. Profesor nie był w najlepszym nastroju i oblał dwóch kolegów zdających przede mną. Nadeszła moja kolej. Profesor, spojrzawszy na wyniki moich poprzednich egzaminów, powiedział: „Sprawdźmy, czy jesteś rzeczywiście warta takich ocen”. Dotykając plecami oparcia krzesła, patrzył na mnie z wyrazem twarzy jakby mówił: „Jestem przekonany, że nie odpowiesz na to”. „Czy znasz objawy lingua plicata – języka bruzdowatego?”. „Tak” – odpowiedziałam. Mogłam mu na ten temat powiedzieć wszystko, ponieważ tego ranka Swami pokazał mi to we śnie. Możecie wyobrazić sobie zaskoczenie na twarzy tego człowieka. Ja bym nie wiedziała, ale Swami wiedział.
 Cudowna pomoc Swamiego na pierwszym i ostatnim egzaminie przypomina przepiękną ramę otaczającą lata moich studiów i pokazuje, że cały czas był ze mną. Po ukończeniu studiów pojechałam do Indii odwiedzić Swamiego. Zamiast zostać tam przez trzy planowane tygodnie, zatrzymałam się na półtora roku, by zająć się ‘wyższymi studiami’. Swami często obdarza Puttaparthi mianem uniwersytetu duchowego, więc po studniach świeckich miałam nadzieję pogłębić swoje studia duchowe. W tym czasie myślałam, że nigdy nie będę pracowała w wyuczonym zawodzie i zbytnio się tym nie martwiłam.
  Potem wszystko się zmieniło. Swami dał mi jasno do zrozumienia, że powinnam wrócić na Zachód i wykonywać swoje obowiązki. Kiedy ponownie pojawiłam się w Indiach z rodzicami, zaprosił nas na interview. Gdy zapytał co robiłam, nie potrafiłam odpowiedzieć. Był cierpliwy. Podczas drugiego interview zapytał mnie o to ponownie. Wciąż czując się niepewnie, odpowiedziałam: „Jestem lekarką”. Odrzekł: „Nie, nie, jesteś pacjentką. Bóg jest lekarzem lekarzy”. Co za lekcja! Naprawdę nie ma znaczenia co robimy. Jesteśmy wszyscy w Jego klinice, a On leczy nas z niewiedzy i przywiązania. Jedynie Baba może przepisać nam odpowiednie lekarstwo. Wszystko co robimy powinno być wykonywane w odpowiednim duchu, żeby móc zbliżyć się do Pana. Żeby Jego światło mogło odsłonić naszą prawdziwą tożsamość, musi opaść zasłona niewiedzy. Swami podkreśla, że w tej judze powinniśmy żyć wśród ludzi: „Ręce w społeczeństwie, głowa w lesie”.
   Podczas kolejnego interview zapytałam Swamiego jaką powinnam wybrać specjalizację. Spojrzał na mnie i rzekł: „Zajmij się kobietami lub dziećmi”. Gdy to mówił, czułam, że myśli o dzieciach. Wiem, że Swami nigdy nie wypowiada słów bez powodu.
    Młodzi lekarze w Austrii są w dosyć trudnej sytuacji. Jest zbyt wielu kandydatów i zbyt mało etatów. Po ukończeniu studiów zostają wpisani na listę oczekujących i pozostają na niej przez trzy lata. Potem mogą rozpocząć ‘turnus’, to znaczy trzy i pół letnią praktykę dla internistów lub lekarzy rodzinnych. W tym czasie pracują na różnych oddziałach, takich jak ginekologia, medycyna wewnętrzna, chirurgia czy pediatria i jeśli mają szczęście, dostają szansę na specjalizację. Pracując na pediatrii, wystąpiłam o tę specjalizację, ale nie zostałam przyjęta, ponieważ nie zgadzałam się na rzeczy pozostające w sprzeczności z dharmą. Wyglądało to beznadziejnie, ale wiedziałam, że Mistrz poruszający lalkami, ukryty za sceną, jest jedyną Osobą dysponującą mocą, oraz że Jego wola przeważy.
  W końcu przyjęto mnie do kliniki uniwersyteckiej, na dziecięcy oddział intensywnej opieki. To były bardzo trudne czasy. Jedynie myśl, że te tak bardzo cierpiące maluchy wypracowują sobie drogę do Boga, potrafiła mnie odrobinę pocieszyć i uspokoić. Później przeniosłam się na oddział, gdzie nie chciano przyjąć mnie wcześniej. Otrzymałam list z przeprosinami i zaoferowano mi staż na pediatrii. Podczas następnych lat, kiedy czułam się przytłoczona odpowiedzialnością i trudną pracą lub kiedy byłam przekonana, że nie mam odpowiedniego doświadczenia czy wiedzy, Swami nieustannie mi pokazywał, jak blisko jest przy mnie.  
   Nigdy nie pozostawił mnie samej w ciężkim położeniu. Był zawsze obecny i pomagał mi podejmować odpowiednie decyzje. Pamiętam jak na samym początku stażu zostałam wezwana na oddział ginekologiczny w środku nocy i polecono mi natychmiast wykonać cesarskie cięcie. Rodząca kobieta miała poważne komplikacje, nazywane przez nas wypadnięciem pępowiny. W drodze na oddział położnictwa, zgodnie ze swoim zwyczajem, słuchałam taśmy, na której Swami śpiewa ‘Gajatri’  i modliłam się gorąco, aby działał przeze mnie. Dziecko po urodzeniu nie wykazywało żadnych objawów życia. Anestezjolog, który powinien pomóc takiej nowicjuszce jak ja, został wezwany do innego nagłego przypadku, więc zostałam sama z pielęgniarką, która nigdy przedtem nie zetknęła się z taką sytuacją. Dzięki łasce Swamiego szybko reanimowałyśmy dziecko. Wszystko zostało wykonane rutynowo, jak gdybym robiła to codziennie. 
   Innym razem pielęgniarka wezwała mnie, abym obejrzała noworodka. Powiedziała: „Nie wiem o co chodzi, ale z tym dzieckiem na pewno jest coś nie w porządku”. „Sepsa[2]”, przeleciało mi przez głowę. To bardzo poważna infekcja bakteryjna. Nauczyłam się traktować poważnie te intuicyjne przesłania, chociaż w tym wypadku historia matki wykluczała taką opcję i nie zaobserwowałam typowych, klinicznych oznak tej choroby. Pobrałam krew, ale wynik był negatywny. Kiedy poprosiłam koleżankę, żeby spojrzała jeszcze raz na badania, powiedziała: „Tak, masz rację, to początek sepsy”. Wiedziałam oczywiście, że właściwą diagnozę postawił Swami, nie ja. Przeniosłyśmy dziecko na oddział dla noworodków. Leczenie rozpoczęło się wystarczająco wcześnie i wszystko zakończyło się dobrze.
   Pewnego wieczoru miałam dyżur w ambulatorium. Wśród wielu innych dzieci była półtoraroczna dziewczynka z ojcem. Bardzo trudno było ją zbadać, ponieważ nie przestawała krzyczeć. Zarówno ona, jak i jej ojciec nie mówili po niemiecku ani w żadnym innym znanym mi języku. Badając jej brzuch ponownie zareagowałam bardzo intuicyjnie i wezwałam kolegów z oddziału chirurgicznego dla dzieci, wyjaśniając im, że podejrzewam zapalenie wyrostka robaczkowego. Nie byli tym zachwyceni i nie chcieli jej obejrzeć, ponieważ bardzo często proszeni są o konsultacje, gdy ktoś się boi ponieść odpowiedzialność. Poza tym wyrostek robaczkowy rzadko sprawia kłopoty w tym wieku i nie mieliśmy jeszcze wyników badań laboratoryjnych. Mimo to nalegałam. Na nieszczęście dziewczynka została zoperowana dopiero następnego popołudnia i do tego czasu wyrostek robaczkowy zdążył pęknąć. Wszystko jednak zakończyło się dobrze.
   Inne przeżycie, kiedy Swami opiekował się mną, było tak niezwykłe, że warto je opowiedzieć, chociaż ma niewielki związek z moją praktyką medyczną. Latem 1990 r., podczas długiego pobytu w aśramie, musiałam udać się do Malezji, żeby przedłużyć wizę. Tuż przed wyjazdem miałam nadzieję, że Swami pozwoli mojej przyjaciółce pojechać tam ze mą, ale zamiast tego Swami powiedział podczas darszanu: „Ja z tobą pojadę!”. Nikt tego nie zauważył, ale ja słyszałam Go wyraźnie.
   W Malezji, koleżanka będąca wielbicielką Baby okazała się bardzo gościnna i opiekowała się mną z miłością. W dniu powrotu okazało się, że wylatuję w środku nocy. Zawsze bałam się jeździć o tej porze taksówką, więc na lotnisko zamówiłam samochód z hotelu. Kierowca był szczególnie miły i atmosfera w aucie była tak ciepła i spokojna, że natychmiast zapomniałam o obawach i cieszyłam się niezwykłą rozmową.  
„Jaką wyznaje pani religię?” – zapytał mnie kierowca. „Jestem chrześcijanką”. „A ja muzułmaninem. Czy pani wie, że pomiędzy chrześcijaństwem a islamem istniej wiele podobieństw?”. „Cóż” – pomyślałam sobie – „mam co do tego wątpliwości”, ale powstrzymałam się od komentarza, żeby nie zranić jego uczuć. Aż do tej chwili byłam w dużym stopniu uprzedzona do islamu, głównie z powodu statusu kobiet w większości krajów muzułmańskich. 
   Wtedy, podając numery rozdziałów i wersetów, zaczął przytaczać cytaty z Biblii i z Koranu, odnajdując istniejące pomiędzy nimi analogie. To sprawiło, że poczułam się ogromnie zaskoczona i odrobinę zawstydzona, ponieważ ten malezyjski kierowca znał Biblię o wiele lepiej niż ja. Potem zapytał: „W ‘Ewangelii św. Jana’ Jezus powiedział: ‘Przyjdzie Ten, który mnie posłał’. Czy pani wie, kto to jest?”. 
   To było jak otworzenie śluzy. Zaczęłam Mu opowiadać o Swamim i trudno mi było się zatrzymać. Później w rozmowie zapytał mnie, czy pracuję dla rządu indyjskiego. Powiedział także, że żałuje, że nie spotkaliśmy się wcześniej, ponieważ moglibyśmy dłużej porozmawiać. Kiedy dojechaliśmy na lotnisko byłam odrobinę zdziwiona, że ten sympatyczny pan nie pomaga mi wyjąć walizek z bagażnika. Po chwili jednak porzuciłam tę myśl. 
  Kiedy opowiedziałam przyjaciółce o tym niezwykłym doświadczeniu, natychmiast wykrzyknęła: „To był Swami!”. „Nie, nie, to niemożliwe ” – odpowiedziałam – „był pracownikiem hotelu. Nosił taką samą koszulę jak oni. I dał mi swoją wizytówkę”.
    Gdy wróciłam do aśramu pośpiesznie postawiłam walizkę, przebrałam się i pobiegłam na darszan. Nie wierzyłam własnym oczom, kiedy nasza niewielka grupa została wezwana na interview. Swami, stojąc przy drzwiach, obdarzył mnie cudownym uśmiechem i powiedział: „Mniej bagażu, większa wygoda”. Wciąż nie rozumiałam. Podczas audiencji Swami powtórzył moje myśli z Malezji. „Naprawdę był tam ze mną” – pomyślałam sobie. 
    Jakieś pół roku później uświadomiłam sobie nagle, że Jezus nigdy nie powiedział, że Ten, który Go posłał przyjdzie ponownie. Mówił o tym jedynie Swami w jednym ze Swoich bożonarodzeniowych dyskursów. Jezus powiedział, że to On przyjdzie raz jeszcze! Możecie sobie wyobrazić jaka byłam wstrząśnięta! Zaczęłam gorączkowo szukać tego zdania w Biblii, ale nie mogłam go znaleźć. Następnego ranka udałam się do domu hinduskiej rodziny, żeby wziąć zdjęcie Swamiego. Nie mogłam w to uwierzyć, ale nad ich drzwiami wisiała drewniana tabliczka z napisem: „PRZYJDĘ PONOWNIE – Ewangelia św. Jana”. Nie miałam już wątpliwości, że tym malezyjskim taksówkarzem był Pan napełniony bezgraniczną miłością, który przyszedł do mnie w jednej z wielu manifestacji Swoich form. Byłam w szoku. Wiedząc, że sam Swami był moim woźnicą, starałam się zrozumieć ‘Gitę’, którą mi ofiarował.
   Rozmyślałam nad pytaniami zadanymi mi przez kierowcę. „Czy pracuje pani dla rządu indyjskiego?”. Potraktowałam to symbolicznie. Według mnie Indie uosabiają duchowość i naszą wspólną drogę do domu. W ten sposób Tym, który kieruje i zarządza tą drogą, jest sam Bóg. Jeśli tak, to następne pytanie powinno być takie: „Czy pracujesz dla mnie?”. Wierzę, że nie oczekiwał natychmiastowej odpowiedzi, lecz chciał nakreślić kierunek mojego zawodowego życia, jak gdyby mówił: „Pamiętaj, tutaj nie liczy się nic innego. Nie daj się oszukać. Nie wikłaj się w pogoń za sławą! Pracuj dla mnie, jedynie dla mnie. Posłuż się tym pytaniem jak narzędziem pomocnym w praktykowaniu nieustannego obserwowania siebie. Nie ociągaj się w swoich wysiłkach, dąż do oczyszczenia motywów i do całkowitego oddania mi owoców swoich czynów!”.
   Inna przypadkowa uwaga kierowcy taksówki była taka, że szkoda, iż nie spotkaliśmy się wcześniej. Miała dla mnie głębokie znaczenie, nie tylko odnośnie mojej pracy, ale ogólne. Przed wyjazdem z Puttaparthi do Malezji spotkałam staruszka, który opowiadał piękne historie z cudownego okresu, kiedy w aśramie przebywały tylko garstki gości z Zachodu i Swami odwiedzał ich każdego dnia. Mogli dla Niego gotować i spać w Mandirze. Jedna z pań używała podnóżka Swamiego jako poduszki! Widząc, że Swami staje się coraz mniej dostępny, rozpaczałam: „Och, Swami, jaka szkoda, że nie spotkałam Ciebie wcześniej, moglibyśmy ze sobą o wiele więcej rozmawiać”. Kiedy malezyjski taksówkarz skierował do mnie dokładnie te same słowa, dałam mu następującą odpowiedź: „Nie, nie, wszystko jest zaplanowane przez Boga. Wszystko jest doskonałe takie jakie jest”. Swami odpowiedział na moją prośbę moimi własnymi słowami! Kiedy przestajemy pragnąć, aby coś się zmieniło, zaczynamy czuć boską miłość i łaskę w każdym szczególe życiowej podróży. Wtedy, jak mówi Swami, możemy żyć w teraźniejszości i doświadczać wszechobecności!
   W „Bhagawad Gicie” Śri Kriszna uczy Ardźunę trzech kroków prowadzących do boskiej miłości. Mówi: „Pracuj dla mnie! Pracuj jedynie dla mnie! Bądź mi oddany!”. Jestem pewna, że właśnie tego oczekuje ode mnie Swami.
    Podałam zaledwie kilka przykładów działania przeze mnie niewidzialnej ręki Swamiego. Czasami działa w cudowny i spektakularny sposób, innym razem w dyskretny, zdawałoby się, całkowicie przypadkowy.
   We wszystkich tych przypadkach, jak i w wielu innych sytuacjach, moją wierną towarzyszką i pocieszycielką jest modlitwa. Będąc na stażu często asystowałam w operacjach na otwartym sercu. Serce jest wtedy schładzane, ponieważ niska temperatura ochrania jego mięśnie. Nieporuszona, musiałam trzymać je w ręku, aby zespolenie naczyń podczas operacji bypassów zostało właściwie wykonane. Bardzo często byłam tak ustawiona, że nawet nie widziałam operacji. Zamiast odczuwać znużenie, powtarzałam 108 imion Boga i modliłam się za operowanego pacjenta. Wszystkie zabiegi, w których asystowałam kończyły się sukcesem i mam nadzieję, że moje modlitwy miały w tym pewien udział. 
   Przeżywałam także niezwykłą radość śpiewając noworodkom pieśń błogosławieństwa, kiedy je badałam po raz pierwszy. Zawsze czułam, że potrzebują gorętszego powitania niż to zaoferowane przez stetoskop lekarski.
    Bardzo łatwo wielbić Pana, gdy wszystko idzie dobrze. Ale jak długo możemy pozostawać spokojni, gdy Bóg testuje naszą wiarę? Pamiętam jak zostałam niesłusznie oskarżona o to, że zawiodłam w krytycznej sytuacji. Nie mogłam niczego udowodnić, nawet tego, że nie zajmowałam się tym pacjentem. „Pochwały i oskarżenia są tym samym”. Mogłam jedynie poddać się Bogu. Jest w tym wielka słodycz. 
 W swojej pracy, podobnie jak w życiu codziennym, powtarzam potężną i mądrą modlitwę, której nauczyła nas Phyllis Krystal. Proszę Swamiego, żeby myślał, czuł, mówił, działał i kochał przeze mnie. Im bardziej Go proszę, aby był w moim życiu, tym większą zajmuje w nim przestrzeń. Im częściej stoję z boku, tym łatwiej w nią wnika. Im więcej Mu oddaję, tym pomyślniej wszystko się toczy. To proces stawania się pustym jak flet Kriszny.
 Transformacja nigdy nie przebiega szybko. Wymaga głębokiego poznania siebie, wielkiej pracy i praktyki. Wciąż zwalczam wiele słabości charakteru z którymi już niegdyś walczyłam, czasami osiągając sukces, a czasami wracając do starych przyzwyczajeń. Mimo to jakość bitwy staczanej ze sobą zmienia się. Przypomina spiralne schody – wracam do tych samych tematów, ale już na innym poziomie. Kiedyś usłyszałam jak znany austriacki pediatra powiedział po długo trwającej naradzie naukowej: „Wciąż popełniam pomyłki, tyle że na subtelniejszym poziomie”. Odnalazłam pocieszenie w jednym z powiedzeń Swamiego Joganandy: „Człowiek święty to grzesznik, który się nigdy nie poddaje”. Ponieważ nie jesteśmy w stanie monitorować naszego rozwoju i być może nawet nie powinniśmy tego robić, to myślę, że nasza droga do jedności wiedzie nas przez pole współczucia. Bardzo często mamy własne bolesne doświadczenia zmiękczające serce, dzięki czemu głębiej współczujemy innym istotom. Myślę na przykład, że posiadanie własnego dziecka znacznie pogłębi moją empatię w stosunku do zdesperowanych, niewyspanych i bezradnych rodziców. Kiedy nocą wpadną do ambulatorium jak burza, będę odnosić się do nich i do krzyczącego noworodka o wiele serdeczniej. 
    Wrażliwość na potrzeby i cierpienia braci i sióstr determinuje głębię naszego zaangażowania wobec tych, którzy szukają pomocy. Wierzę, że naszym obowiązkiem jest wdrażanie nauk Swamiego, który mówi:
Obowiązek pozbawiony miłości jest godny ubolewania.
Obowiązek połączony z miłością jest pożądany.
Miłość bez obowiązku jest boska.
tłum. J.C.
[1] Share – akcje, papiery wartościowe, udziały, ale także ‘dzielenie się’.
[2] Sepsa (dawniej posocznica) jest uogólnionym zakażeniem organizmu bakteriami, wirusami lub grzybami, powstałym z ogniska miejscowego w warunkach osłabionej odporności.

 

Stwórz darmową stronę używając Yola.