Kompilacja i edycja: Judy Warner

Uduchowiona medycyna

Wpływ Sathya Sai Baby na praktykę lekarską

Praktykowanie medycyny z Sai Babą

Dr Charles Bollmann
    Był styczeń 1978 r. Wróciłem z pierwszej wyprawy do Indii. Pojechałem tam, żeby zobaczyć Sai Babę. To doświadczenie okazało się najdonioślejszym w moim życiu. Wszystko układało się wspaniale. Miałem doskonale rozwijającą się praktykę położniczo-ginekologiczną w Phoenix w Arizonie i oboje z żoną cieszyliśmy się bliskimi narodzinami córki. Nic nie wskazywało na to, że wkrótce rozegra się dramat, który postawi mnie przed ogromnym wyzwaniem.
    Pierwsza ciąża Terry przebiegała prawidłowo aż do szóstego tygodnia przed planowanym porodem. Pewnego dnia otrzymałem zaskakującą informację ze szpitala, że żona właśnie rodzi. Poród przebiegł bez przeszkód i dziecko, chociaż było wcześniakiem, czuło się dobrze. Gdy wróciłem do gabinetu zadzwoniła pielęgniarka sprawująca opiekę nad matkami i poinformowała mnie, że ciśnienie Terry znacząco się podniosło. Następnego ranka podczas obchodu uświadomiłem sobie, że wyniki badań Terry są bardzo nietypowe. Krótko mówiąc, wszystkie parametry wątrobowe były znacznie podwyższone. W przypadku zdrowej, dwudziestosześcioletniej kobiety to niecodzienne zjawisko. Umówiłem się na konsultację z internistą, ale zanim ustaliliśmy diagnozę, Terry dostała krwotoku poporodowego. Przewieziono ją ponownie na salę operacyjną, gdzie wykonano rozszerzenie i łyżeczkowanie szyjki macicy. Jednocześnie otrzymaliśmy wyniki dodatkowych badań laboratoryjnych wskazujących na niemal całkowity brak trombocytów. Postawiliśmy diagnozę zespołu rozsianego wykrzepiania wewnątrznaczyniowego (inaczej: zespół DIC – choroba prowadząca do obniżenia krzepliwości krwi) i poprosiliśmy o konsultacją hematologiczną. Przeprowadziliśmy transfuzję krwi wraz z obecnymi w niej płytkami. Przyczyną tego stanu było rzadko występujące ostre stłuszczenie wątroby, które wystąpiło podczas ciąży. Jest to stadium, w którym wątroba zostaje niemal całkowicie zastąpiona przez tkankę tłuszczową i nie funkcjonuje. Przyczyny tego stanu, występującego niezmiernie rzadko, są nieznane.
     Następnego ranka, ze względu na brak czynników krzepnięcia, na ciele Terry w miejscu nacięcia krocza pojawił się rozległy krwiak. Wymagała ponownej transfuzji. Przewieziono ją raz jeszcze na salę operacyjną, gdzie krwiak został usunięty. Ponieważ jej kondycja nieustannie się pogarszała, przejrzałem całą literaturę medyczną i znalazłem w niej zaledwie pięć artykułów poświęconych temu zagadnieniu. Dotarłszy do czwartego zauważyłem, że żaden nie wspomina o prognozach dla takiego przypadku, najwyraźniej z powodu śmierci wszystkich pacjentek. Choroba była śmiertelna. Ponieważ nikt nie może żyć bez wątroby, stan Terry gwałtownie się pogarszał. Doszło do drugiego krwotoku. Podjąłem decyzję o usunięciu macicy, co dawało szansę na opanowanie krwawienia.
    Nieustannie traciliśmy grunt pod nogami, pomimo tego, że współpracowało ze mną dziesięciu specjalistów. Terry dostała krwotoku z przewodu pokarmowego, cierpiała na niewydolność nerek i wrzód wywołany stresem, popadła w zastoinową niewydolność serca i w końcu straciła przytomność. W tym czasie, nieustannie pozostając w śpiączce, otrzymała 155 jednostek płytek krwi, 55 jednostek krwinek czerwonych, 5 jednostek pełnej krwi oraz wiele jednostek świeżo mrożonego osocza. Prosząc Babę, żeby pomógł jej i mnie przebrnąć przez to wszystko, podałem jej wibhuti.
     Zacząłem się już zastanawiać, czy przypadkiem jednym z celów jej życia nie było zafundowanie mi przyspieszonego kursu medycznego obejmującego wszystkie nagłe przypadki znane człowiekowi.
    Od czterech tygodni zdrowie Terry pochłaniało cały mój czas. Cierpiała na tym praktyka, zaniedbywałem innych pacjentów i nasze nowonarodzone dziecko. W końcu udało mi się wziąć udział w spotkaniu lekarzy w Scottsdale, w mieście sąsiadującym z Phoenix. Przebywałem tam zaledwie od godziny, kiedy zadzwoniła pielęgniarka z oddziału intensywnej terapii i zawiadomiła mnie, ze u Terry nastąpiło zatrzymanie akcji serca. Spiesząc z powrotem do szpitala w Phoenix dotarłem tam w chwili, gdy Terry została reanimowana i żyła, wciąż pozostając w stanie śpiączki.
    Poprosiłem Babę o pomoc. Zaciągnąłem zasłonę wokół łóżka Terry i zacząłem do niej mówić. Tłumaczyłem, że ta sytuacja nie może dłużej trwać, ponieważ zakłóca mi życie, utrudnia kontakty z pacjentami i z moim nowonarodzonym dzieckiem. Przypomniałem jej, że może żyć dla męża i dziecka. Nalegałem, żeby podjęła decyzję. Ma do wyboru śmierć lub wyzdrowienie, ale musi wiedzieć czego chce, żebym ja mógł się zająć własnym życiem. Nie wolno mi dłużej poświęcać jej całego czasu i zaniedbywać innych. 
    Wróciłem do gabinetu i przyjmowałem chorych. Wciągu godziny pielęgniarka z oddziału intensywnej terapii zadzwoniła do mnie i powiedział podekscytowanym głosem, że Terry obudziła się ze śpiączki. Dwa dni później opuściła oddział intensywnej terapii i w ciągu tygodnia wróciła z dzieckiem do domu. Po sześciu tygodniach jej wątroba pracowała już prawidłowo. Gdyby Swami nie przyłożył ręki do tej sprawy, wszystko potoczyłyby się inaczej. Z pewnością ani ja, ani żaden ze specjalistów nie zrobiliśmy nic magicznego, aby ją uratować. Był to pierwszy sygnał, że Swami będzie tu zawsze, aby pomagać mi w pracy z pacjentami. I tak jest przez cały czas.
     Wychowywany w rodzinie katolickiej, w bardzo młodym wieku wstąpiłem do seminarium, żeby zostać księdzem. Po dwóch latach uświadomiłem sobie, że to nie dla mnie. Następne 10 lat spędziłem w katolickiej szkole średniej w New Jersey, po czym wstąpiłem na Uniwersytet Villanowa w Pensylwanii i w końcu na Uniwersytet Medyczny w New Jersey, żeby zostać lekarzem. Staż rezydencki i trudna praktyka medyczna przez kilka lat pochłaniały cały mój czas. Zawsze jednak pozostawałem na duchowej drodze, chociaż ze względu na dużą ilość nauki nie mogłem oddać się jej w pełni.
     W końcu poczułem, że opanowałem medycynę na tyle dobrze, że mogę już bardziej oddać się temu, co interesuje mnie naprawdę – metafizyce. Zacząłem studiować wiedzę i ścieżki duchowe, począwszy od scjentologii[1], a kończąc na wiedzy wschodnich mędrców. Przeczytałem ‘Autobiografię jogina’ napisaną przez Swamiego Paramahamsę Joganandę, książki Ram Dassa[2] i Carlosa Castanedy[3], jak również innych autorów, m.in. Ramakriszny[4] i Ramana Maharisziego[5]. Czułem, że muszę pojechać do Indii, ale nie wiedziałem w jakie miejsce. Będąc w księgarni w Del Mar w Kalifornii, odnalazłem niewielki dział książek metafizycznych. W ciągu dwóch godzin, w czasie, gdy żona robiła zakupy, przejrzałem je wszystkie po kolei, ale żadna nie wzbudziła mojego zainteresowania. Po powrocie żony opóźniałem nasze wyjście, chcąc znaleźć sobie odpowiednią lekturę. Nagle odwróciłem się i w odległości zaledwie 60 cm zobaczyłem zdjęcie Sai Baby. Patrzył prosto na mnie. Książka, napisana przez dr. Samuela Sandweissa, nosiła tytuł ‘Święty i psychiatra’. Przeczytawszy ją nabrałem pewności, że pojadę do Indii. Chciałem zrobić to natychmiast, lecz okoliczności zmusiły mnie do odłożenia podróży na pół roku. Podekscytowany, wyruszyłem w drogę czując, że nawet jeśli nie otrzymam interview, to będę nad sobą pracował, medytując i zgadzając się na wszystko, co się wydarzy. 
    Moja pierwsza podróż do aśramu miała miejsce w 1977 r. Umówiłem się z przyjaciółką, która była już w Indiach, że spotka się tam ze mną i uchroni mnie przez szokiem kulturowym. Niestety, na lotnisku w Bangalore okazało się, że musi natychmiast wracać do Stanów. Zaskoczony i samotny w obcym kraju opuściłem lotnisko i zameldowałem się w Holetu East West. Tam spotkałem Walta Neubauera, będącego w tym czasie sekretarzem Elsie Cowan, długoletniej wielbicielki Sathya Sai Baby. Pan Neubauer wspaniałomyślnie zaproponował mi miejsce w taksówce jadącej do Puttaparthi. Natychmiast się wymeldowałem i wyruszyłem z nimi w długą podróż. Czas mijał szybko, ponieważ mój współtowarzysz opowiadał intrygujące historie i doświadczenia z Sai Babą. Poinstruował mnie też krótko czego mogę spodziewać się w aśramie oraz czego będzie się tam ode mnie oczekiwać.
    Ponieważ w tym czasie nie wypadało żadne święto, dostałem pokój wyłącznie dla siebie. W oknach bez szyb były kraty. W tym okresie, w 1977 r., pokój pozbawiony był jakichkolwiek mebli i posiadał toaletę w indyjskim stylu – tzn. dziurę w podłodze. Część łazienkowa, znajdująca się w tym samym pomieszczeniu, była oddzielona od reszty czterocalowym murkiem, powstrzymującym wodę od wypłynięcia na zewnątrz. Jedyną bieżącą wodę dostarczał kran umieszczony na wysokości 60 cm nad ziemią w zamkniętej części kąpielowej. Brałem prysznic mydląc się i wylewając na siebie wiadro wody. Ponieważ z kranu nieustannie kapało, ogromne, rezydujące tam karaluchy przeniosły się do pokoju. Na szczęście wyruszyłem w podróż z odpowiednim nastawieniem. Zanim wyjechałem z domu postanowiłem, że będę nad sobą pracował, medytował tak często, jak to będzie możliwe i akceptował wszystko, co się wydarzy. Powiedziano mi, że jeśli warunki mieszkaniowe nie spełnią moich oczekiwań, to najwyższy czas, żebym dobrze się przyjrzał swoim oczekiwaniom. Z takim podejściem urządziłem się w pokoju, wdzięczny, że jest tylko dla mnie i nie muszę go dzielić z siedmioma innymi osobami, co  mogło się zdarzyć. Szybko się rozpakowałem, przygotowałem śpiwór oraz moskitierę i podekscytowany pobiegłem na wieczorny darszan.
    Wieczór był ciemny i pochmurny, wyczuwało się napięcie przed burzą. Gdy czekałem na Awatara, wielkie czarne ptaki, wypełniające sobą całą przestrzeń, zaczęły głośno skrzeczeć. Przypomniała mi się historia o Ardżunie, sławnym łuczniku z Bhagawad Gity, wypuszczającym strzały ponad głowami zgromadzonych ludzi, żeby uchronić ich od zagrażającego im z góry niebezpieczeństwa. Mimo, że przeszywał nimi powietrze raz za razem, nikt nie ucierpiał. Miałem wrażenie, że miliony ptaków zablokowało niebo. Hałasowały przeraźliwie. Nigdy wcześniej nie obserwowałem podobnego zjawiska. Jednocześnie Sai Baba pojawił się na brzegu werandy. Ponieważ zanosiło się na deszcz, machnął po prostu ręką i wszedł do środka. Wróciłem szczęśliwy do pokoju i przygotowałem się do snu. Ponieważ karaluchy biegały nerwowo w okolicach „łazienki”, zawarłem z nimi pakt, że pozostaną blisko kapiącej wody i nie przerwą mi snu w śpiworze rozłożonym na podłodze. Zasnąłem natychmiast.
    Następnego dnia wstałem wczesnym rankiem, Podjąłem decyzję, by jak najszybciej dostosować się do aśramowego życia. Postanowiłem trzymać się mocno przekonania, że zaakceptuję wszystko, co się wydarzy. Wędrując samotnie uliczkami byłem zaskoczony, że zgiełk i krzątanina wypełniające poprzedni wieczór zupełnie ustąpiły. Panował całkowity spokój. Podszedłem do kogoś, upewniłem się że mówi po angielsku i zapytałem kiedy zaczyna się darszan. Odpowiedział: „Swami pojechał do Bangalore”. Wyruszyli z Nim wszyscy, w tym Walt Neubauer, mój nowy przyjaciel. (Walt powiedział mi później, że wiedział o porannym wyjeździe Baby, ale otrzymał surowe polecenie nieinformowania o tym kogokolwiek.) I co teraz? Byłem zupełnie sam w obcym kraju. Zniknęli kierowcy taksówek, wioząc wielbicieli do Whitefield. W aśramie pozostali tylko rezydenci. Z westchnieniem dokonałem przeglądu swojej polityki akceptacji i wyruszyłem szukać taksówkarza. Udało mi się powiadomić kogoś z Bangalore, że czekam na samochód. Była to bez wątpienia lekcja pokory. Po zaakceptowaniu spania w śpiworze leżącym na podłodze, nieustannego akompaniamentu kapiącej z kranu wody oraz walki z komarami i z wielkimi karaluchami – nieoczekiwanie znalazłem się w luksusowym hotelu z bieżącą wodą, prysznicem i doskonałym jedzeniem. W dodatku tłumy w Whitefield były o wiele mniejsze niż w Puttaparthi i na darszanach siedziałem blisko pierwszego rzędu.
    Podczas tej podróży spotkałem kilku lekarzy i pytałem ich, czy byli  świadkami cudów. Pierwszy z nich – internista, był młodym człowiekiem wykształconym w szkole Swamiego. Opowiedział mi o dwudziestoletnim chłopaku, cierpiącym na ostre reumatoidalne zapalenie stawów. Choroba tak bardzo go wyniszczyła, że poruszał się stale na wózku, nie mogąc dłużej niż 20 minut chodzić, a nawet siedzieć bez bólu. Kontaktował się z lekarzami na całym świecie, ale żaden z nich nie potrafił mu pomóc. Przyjechał do Swamiego jak do najwyższej instancji. Kiedy nadszedł czas wezwania na interview, młody lekarz wspólnie z pacjentem i jego ojcem przebywał na zewnątrz pokoju Swamiego. Swami skinął na nich, żeby weszli. Ojciec pochylił się, aby wyciągnąć młodzieńca z wózka inwalidzkiego i przenieść go. Kiedy to zrobił, Swami powiedział: „Nie, pomóż mu iść”. Chłopiec potrzebował 20 min. żeby z pomocą ojca i lekarza pokonać wąską werandę. Lekarz zaczekał na zewnątrz, żeby później ponownie pomóc mu usiąść na wózku. Ku jego zdziwieniu, gdy audiencja dobiegła końca, chłopiec wyszedł stamtąd normalnym krokiem, złożył wózek i zabrał go ze sobą. […] 
    Na kilka dni przed moim wyjazdem myślałem o przyjaciółce, która miała się spotkać ze mną na lotnisku w Indiach. Opowiedziała mi historię Indry Devi, wieloletniej wielbicielki Swamiego i doskonale znanej nauczycielki jogi. Najwyraźniej Indra Devi skarżyła się Sai Babie, że nieustannie brakuje jej wibhuti, które dla niej materializuje, ponieważ ona rozdaje je innym. Swami stuknął w małe pudełko na wibhuti i powiedział, że już nigdy więcej nie będzie puste – i nigdy nie było. Napełniało się samo. Słysząc to pomyślałem sobie, jak wspaniale byłoby mieć coś takiego. Potem zmieniłem zdanie: „Nie, wolałbym mieć taką moc w dłoniach. Wtedy nigdy by się nie wyczerpała i nie opuściła mnie”. A potem zapomniałem o tym.
    Nadszedł dzień ostatniego interview, na które nie zostałem wezwany. Swami spacerował ścieżkami oddzielającymi sektor mężczyzn od sektora kobiet i kiedy znalazł się dokładnie naprzeciwko mnie, uświadomiłem sobie, że straciłem szansę zwrócenia się do Niego, ponieważ pójdzie serpentyną, która mnie ominie. On jednak zrobił zwrot o 180o i ruszył prosto w moją stronę. Złożyłem dłonie prosząc o pozwolenie na powrót do domu. Ku mojemu zdziwieniu Swami zamknął je w Swoich dłoniach i powiedział: „Tak, tak, tak”. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że odpowiada na moją modlitwę sprzed kilku dni. Niezwykłość tego wydarzenia potwierdziło zachowanie ludzi, którzy po darszanie otoczyli mnie i pytali, co się stało. Czuli, że wydarzyło się coś niezwykłego. 
     Podczas mojego trzeciego pobytu w Indiach, gdy czekałem w liniach darszanowych, siedzącego obok mężczyznę zaintrygowała czytana przeze mnie książka poświęcona Swamiemu, a zwłaszcza piękna fotografia Sai Baby na okładce. Ponieważ kończyłem czytanie, dałem mu ją w prezencie. Wówczas opowiedział mi niesamowitą historię. Jakieś pięć lat wcześniej stopniowo zaczął tracić wzrok. Był żonaty i miał jednorocznego synka. Gdy stał się nieomal ślepy, postanowił odebrać sobie życie skacząc z okna wieżowca. Był sam w pokoju i kiedy przygotowywał sie do skoku, nagle znikąd pojawiło się ramię i chwyciło go. Nieznany głos powiedział: „Co robisz? Masz po co żyć”. Zaczął się spierać z głosem: „Po co mam żyć? Ślepnę”. Głos odpowiedział: „A co z twoją żoną i dzieckiem?”. Następnie polecił mu przyjechać do Puttaparthi i zobaczyć Sai Babę, o którym mój rozmówca nigdy przedtem nie słyszał. 
    Kiedy czekał w liniach darszanowych, Sai Baba podszedł do niego i powiedział, że cierpi na guza mózgu, ale nich się nie martwi, bo zostanie uleczony. Następnie zmaterializował dla niego wibhuti i kazał mu je zjeść. Wzrok mojego sąsiada zaczął się powoli poprawiać i kiedy doszedł do normy, mężczyzna zamieszkał w aśramie. Po dwóch latach kłopoty z oczami powróciły. Swami ponownie zobaczył się z nim i wyjaśnił, że guz się rozrasta, po czym ścisnął jego głowę i oznajmił: „Teraz guz zniknie”. Mężczyzna powiedział, że czuł jak zmniejsza mu się głowa. Całkowicie odzyskał wzrok. […]
W ciągu tych lat kilkakrotnie wzywałem Swamiego. Jedno z najpilniejszych wezwań dotyczyło pacjentki, która przyszła do mojego gabinetu z ostrym bólem brzucha. Badanie wykazało, że jest bliska szoku wywołanego wypływem krwi do jamy brzusznej. Myślała, że miesiąc wcześniej spontanicznie poroniła i poddała się zabiegowi łyżeczkowania, lecz moje badanie wykazało obecność żywego, czteromiesięcznego płodu z dobrze rozwiniętym sercem. Kiedy poinformowałem ją, że wymaga natychmiastowej operacji, zaczęła płakać. Sądząc, że to lęk wywołał jej płacz, upewniłem ją, że wszystko będzie dobrze. Odrzekła: „Pan nie rozumie. Wszyscy mi wmawiali, że dzieje się to tylko w mojej głowie”. W ostatnim miesiącu była u 11 lekarzy i kilkakrotnie na pogotowiu. Gdy zaraz potem rozpocząłem operację, była w stanie szoku pomimo transfuzji. Po otworzeniu brzucha okazało się, że jest cały wypełniony krwią. Napełniał się szybciej niż mogliśmy go opróżnić! Zrozumiałem że jest w ciąży brzusznej, z żyjącym płodem, który nie ma szans na przetrwanie. Łożysko wszczepiło się w kość krzyżową, krwawiąc ze wszystkich stron, bez szansy na zatrzymanie krwawienia. (Ciąża brzuszna jest najgroźniejszym typem ciąży pozamacicznej. Zwykle płód umieszcza się w jajowodzie, ale ten znajdował się na skrzyżowaniu macicy i jajowodu. Obejmował jajnik i rozprzestrzeniał się w miednicy. Nie mógł przeżyć.) W tym momencie anestezjolog poinformował mnie, że ciśnienie krwi pacjentki jest równe zeru. Poprosiłem w myślach Swamiego o pomoc i szybko przystąpiłem do histerektomii[6], ponieważ krwawiła z macicy i z jajnika, gdzie pierwotnie umiejscowiła się ciąża. Nie miałem wyboru, mimo że pacjentka miała zaledwie 26 lat. Była to sprawa życia i śmierci. Przestałem koncentrować się na jej płodności i zająłem się jej przetrwaniem. Ciśnienie krwi ustabilizowało się, poradziliśmy sobie w końcu z krwawieniem i przejęliśmy kontrolę nad sytuacją. Stan pooperacyjny przebiegał bez niespodzianek i na trzeci dzień kobieta wyszła ze szpitala.
    Podczas jednej z późniejszych wizyt opowiedziała mi o swoim doświadczeniu. W chwili gdy ciśnienie jej krwi uległo zanikowi, opuściła ciało i wzleciała w górę, żeby nas obserwować. Zrozumiała, że jest bliska śmierci. Wiedziała, że uratowaliśmy jej życie i że dostała wybór: wrócić lub porzucić ciało na zawsze. Postanowiła wrócić. Ręka Swamiego jest tutaj zawsze. Za każdym razem gdy znajduję się w trudnej sytuacji, proszę Go o radę. Oczywiście, na sali operacyjnej robię to bardziej stanowczo, zwłaszcza w sytuacjach awaryjnych, wymykających mi się z rąk. Sai Baba nigdy mnie nie zawiódł, prowadzi mnie i usuwa kłopoty. Zawsze ofiarowuję Mu przed zabiegiem swoją pracę.
W praktyce medycznej i na co dzień staram się, żeby moje życie było Jego przesłaniem. Nauczył mnie cierpliwości, pokory, mądrości i świadomości, że nie jestem wykonawcą. Staram się podążać za Jego naukami. Oto ważne rzeczy, których mnie nauczył:
          Kochaj wszystkich, służ wszystkim.
          Nie oczekuj na owoce swoich działań.
          Dostrzegaj Boga wszędzie i w każdym.
          Rozwiązaniem każdego problemu jest
          zanurzenie się w boskiej świadomości.
          W tym wieku Kali jedyną potrzebną
          rzeczą jest pamiętanie boskiego imienia.
     Dr John Hislop udzielił mi kilku rad. Jestem szczęśliwy, wiedząc, że powinniśmy nieustannie trzymać Swamiego za rękę, bez względu na to, co robimy. Łatwiej jest nam pamiętać o Bogu, kiedy powtarzamy w myślach ‘Sai Ram’ i mówiąc to głośno, gdy kogoś spotykamy.  
    Oczywiście, gdy opowiadam współpracownikom i innym ludziom o Swamim, odnoszą się do tego sceptycznie. Mówię tylko o tym, czego sam doświadczyłem i nie martwię się ich opiniami. Mam nadzieję, że zasiałem w ich umysłach ziarno, które być może kiedyś wzejdzie. Będąc jednym z założycieli the American Holistic Medical Association, od dawna interesowałem się równoczesnym leczeniem ciała, umysłu i ducha. Swami pobłogosławił mnie wręcz niewyobrażalnymi darami – jednym z nich byli pacjenci. Dał mi przywilej zajmowania się nimi oraz mądrość, by leczyć nie tylko ich ciała, lecz również umysły, zachęcając ich do wstąpienia na ścieżkę duchowości.
    W ciągu tych lat, odkąd jestem ze Swamim, stałem się cierpliwszy i bardziej współczujący. Zostawiłem za sobą dawne uprzedzenia. Nie osądzam nikogo, a to sprawia, że pacjentki opowiadają mi o sobie. Czerpiemy z naszych spotkań więcej radości. Nawet jeśli przychodzą do mnie z krępującymi problemami, to cieszą się na mój widok. Łączy nas szczególna więź i na ogół wychodzą zadowolone, chociaż jestem ginekologiem. Nauczyłem się postępować z pacjentkami w tarapatach i z pacjentkami z problemami psychicznymi. Kiedyś uważałem, że pacjentki w depresji przerzucają na mnie swoje przygnębienie, podobnie zresztą jak kłopoty. Potem odkryłem, że gdy siedzę w milczeniu powtarzając mantrę i słuchając, ich troski zdają się znikać. Potrafię zachować spokój i gdy wychodzą ode mnie, ich ciężar się zmniejsza. Nie robię niczego, powtarzam tylko ‘Om Sai Ram’. 
    Wszyscy możemy być guru, ponieważ guru to nic innego jak nauczyciel. Jeśli ktoś, kogo znasz ma problemy, po prostu słuchaj. Często musi wyrzucić je z siebie. Pewnie zauważyliście, jak ludzie mówią: „Podchodzą do mnie nieznajomi i opowiadają mi o swoich bolączkach, nawet gdy stoję w kolejce do warzywniaka”. Przypuszczają, że posiadają specjalny dar. Tym darem jest umiejętność słuchania! Wszyscy chcą opowiedzieć im o swoich troskach i jeśli są oni dobrymi słuchaczami, mogą im w ten sposób służyć. Jeśli poczują się nadmiernie obciążeni ich kłopotami, powinni powtarzać w myślach imię Boga. Rezultaty okażą się zaskakujące.
    Mam jeszcze radę dla wielbicieli Swamiego, zwłaszcza dla tych ze Stanów. Chodzi o skłonność do wydeptywania wielu ścieżek. Dotyczy to zwłaszcza osób uważających się za poszukiwaczy duchowości. Zamiast trzymać się jednej drogi, nieustannie wchodzą na inne. Sai Baba porównuje ich do ludzi wiercących studnię do głębokości najwyżej dwóch metrów i mówiących, że nie ma w niej wody. Wykopują potem szereg innych płytkich studni i nigdy nie docierają do źródła. Byłoby o wiele lepiej, gdyby tak długo kopali w jednym miejscu, aż znajdą to, czego szukają. Nie zapominajmy, że przebywa wśród nas Awatar. Mamy niezwykłe szczęście, że urodziliśmy się w tej epoce i poznaliśmy Sai Babę. To błąd, to poważny błąd myśleć, że znajdziemy coś lepszego w innym miejscu i dlatego musimy szukać.
    Co znaczy dla mnie Sai Baba? Jak często wzywam Go podczas operacji? Pisząc ten rozdział głęboko nad tym rozmyślałem. Zrozumiałem, że wołam do Niego nieustannie, ponieważ wszystkie zabiegi są skomplikowane. Niedawno wróciłem z Indii. Po raz pierwszy zabrałem tam syna. Pragnąłem, żeby wszystkie moje dzieci zobaczyły Swamiego, a ten był ostatni. […]
    Jedną z wielu rzeczy, których nauczył mnie Swami, jest rozwiązywanie każdego problemu wchłaniając boską świadomość. Oszczędza mi to wiele czasu i jestem pewien, że wciąż będę tak robił. Odkryłem, że stając przed problemem biorę głęboki wdech i myślę o Bogu, a wtedy trudności znikają. To jak podróż do aśramu Sai Baby w Indiach. Tam rozpływa się świat i odnajdujemy wewnętrzną Jaźń, jedyną jaka istnieje.
 
       Zdrowie jest istotnym czynnikiem sukcesu we wszystkich aspektach życia i w realizacji czterech idei, które powinny kierować ludźmi, to znaczy: moralnym trybem życia, dobrobytem (duchowym), zaspokajaniem niosących pomyślność pragnień i wyzwolenia się od smutku. Każdy człowiek pragnie żyć szczęśliwie i spokojnie, ale szczęście i spokój nie płyną z materialnej aktywności. Ciało dążące do szczęścia i bezpieczeństwa podlega chorobom, rozkładowi i śmierci. Jednak Wewnętrzny Mieszkaniec – Jaźń w ciele – nie rodzi się i nie umiera. To Atma, Bóg. Ciało jest świątynią Boga. Dlatego obowiązkiem człowieka jest utrzymywanie tej świątyni w dobrej kondycji.
Sathya Sai Baba
Sathya Sai Speaks, t.11, s. 148
cdn. tłum. J.C.
[1] Scjentologia – organizacja poświęcona propagowaniu rozwoju ludzkiego ducha oraz programom doradztwa i rehabilitacji uwalniających od uzależnień, depresji, problemów w nauce, chorób psychicznych itd. Niektórzy uważają ją za sektę.
[2] Ram Dass [prawdziwe nazwisko Richard Alpert] – amerykański nauczyciel duchowy i pisarz, a wcześniej profesor psychologii na Uniwersytecie Harvarda.
[3] Carlos Castaneda – amerykański antropolog, autor książek opisujących szamanizm Indian meksykańskich. Przez wiele lat współpracował z don Juanem, szamanem z plemienia Yaqui.
[4] Śri Ramakriszna Paramahamsa – jeden z najważniejszych indyjskich świętych hinduizmu. Głosił jedność wszystkich religii i wszelkiego istnienia.
[5] Bhagawan Ramana Mahariszi – indyjski mistyk, mistrz duchowy, filozof i święty hinduizmu urodzony w Tiruwannamali w stanie Tamil Nadu.
[6] Histerektomia – usunięcie trzonu macicy lub całej macicy.


 

Stwórz darmową stronę używając Yola.