Sai Baba Awatar – cz.1

Nowa podróż do Mocy i Chwały
Howard Murphet

Rozdział 1


Kontynuacja opowiadań

Dałeś mi siedlisko w nienależących do mnie miejscach.
Zmniejszyłeś dystans i sprawiłeś, że obcy człowiek
stał mi się bratem.
Rabindranath Tagore
   Nagle pod nami, jak scena z dawnego snu, ukazało się wybrzeże Indii: kępy drzew palmowych na wysuszonej ziemi, iskrzące się fale, gorąca, długa żółta plaża, białe linie przyboju u brzegów Zatoki Bengalskiej, dachy Madrasu. Choć nie upłynęły jeszcze cztery lata od chwili gdy stanowiliśmy cząstkę indyjskiego życia, wydawało nam się, że minęło sto lat. W czerwcu 1970 r. pożegnaliśmy się z Sathya Sai Babą i teraz, w kwietniu 1974 r., wracaliśmy do Niego podekscytowani i z lekką obawą w sercach. Słyszeliśmy, że otaczające Go tłumy niezmiernie się powiększyły i że bardziej niż kiedykolwiek przedtem zajęty jest wielkim programem edukacyjnym. „Być może nawet nie zobaczy się z nami”, powiedziała Iris, gdy krążyliśmy nad lotniskiem. Dręczyło mnie krępujące uczucie, że nic nie będzie takie samo jak w złotych latach sześćdziesiątych. Wspomnienia o nich umieściłem w książce „Sai Baba, człowiek cudów”. Pamiętaliśmy, że kiedy w Whitefield w 1970 r. obdarzał nas pożegnalnym błogosławieństwem był prawdziwą Boską Matką, a my Jego dziećmi wyruszającymi w podróż. Upewnił nas, że wrócimy. Wśród licznych darów zmaterializował dla nas małe metalowe pudełeczko napełnione aromatycznym, świętym popiołem, wibhuti. „Korzystajcie z niego każdego dnia. Nigdy nie będzie puste”, powiedział do nas. Często w czasie tej czteroletniej rozłąki zawartość pudełeczka niemal się wyczerpywała i czuliśmy się przygnębieni naszym wyraźnym brakiem wiary. Ale potem, w cudowny sposób na jego dnie pojawiało się wibhuti i byliśmy zachwyceni. Pudełeczko nigdy nie opróżniło się do końca. Teraz, pełni nadziei, wzięliśmy je ze sobą. Na dnie wciąż znajdowało się trochę popiołu i marzyliśmy, że Baba na naszych oczach, na znak Swojej wielkiej łaski i miłości, napełni je po brzegi. W latach pomiędzy naszym wyjazdem i powrotem Sai Baba nieustannie gościł w naszych myślach. Jego obraz wcale nie zbladł w przenikliwym świetle naukowego, materialistycznego Zachodu. W rzeczywistości szersza perspektywa i mnóstwo przemyśleń umocniły w nas wizerunek: prawdziwości Jego nadludzkich mocy i otaczającej Go aury boskości. W czasie podróży do domu naszych przodków w Australii robiliśmy długie przerwy. Najpierw był trzymiesięczny pobyt w Anglii, gdzie uczęszczaliśmy tak często jak tylko było możliwe na cotygodniowe spotkania w Ośrodku Sai mieszczącym się w domu pana S. Sitarami w Pinner w hrabstwie Middlesex (zachodnia część Londynu). W Anglii wydarzyło się coś, co przywołało wspomnienie incydentu mającego miejsce w Indiach w 1968 r., gdy mieszkaliśmy w Hajderabadzie z Sai Babą i towarzyszącą Mu grupą ludzi. Iris i ja wraz z Markell i Bobem Raymerami chcieliśmy pójść do muzeum. Baba poprosił jednego z wielbicieli, dr Hemćanda, żeby nas tam zawiózł. Doktor miał rozległą praktykę i tego dnia był bardzo zajęty. Poprosił z szacunkiem, żeby to zadanie wziął na siebie ktoś inny, komu sprawi to mniejszy kłopot. Baba postanowił zmienić dzień naszej wizyty w muzeum, by mógł towarzyszyć nam doktor. Później odkryliśmy powód tej decyzji. W tym czasie w Hajderabadzie było bardzo gorąco, więc w drodze powrotnej doktor zaprosił nas do siebie, abyśmy poznali jego żonę i napili się czegoś zimnego. Powiedział, że jego żona właśnie odzyskała siły po ataku serca. Byliśmy już blisko domu, kiedy nagle poczułem przenikliwy ból i straszliwą słabość, wywołującą obfite poty. Lekarz i Bob Raymer praktycznie wnieśli mnie do domu i położyli na kanapie. Dr Hemćand uważał, że symptomy sugerują atak serca i polecił mi leżeć nieruchomo dopóki nie przyjedzie kardiolog opiekujący się jego żoną. Dr Hemćand zawiadomił Babę o tym co się stało. Kiedy w domu E. Krisznamurtiego, w którym przebywał Baba, zadzwonił telefon, Baba rozmawiał z grupą ludzi. Podniósł słuchawkę wbrew przyjętemu zwyczajowi. „Już jadę”, powiedział doktorowi. Wkrótce potem auto Baby zatrzymało się przed domem doktora Hemćanda. Gdy zmierzał w stronę drzwi, Bob Raymer stał w ogrodzie i zastanawiał się – jak wyznał mi to później – ‘co złego stało się z sercem Howarda’. Baba musiał przechwycić tę myśl, ponieważ zatrzymał się przed Bobem, wyciągnął palec i powiedział z przekonaniem: „Z jego sercem nie dzieje się nic złego”. Znalazłszy się w środku poklepał mnie i rozmawiał ze mną słodko jak matka. Potem, ze spojrzeniem napełnionym wielką mocą, zakręcił dłonią i stworzył wibhuti, by wetrzeć je w moją pierś. „Upał”, powiedział, „dostałeś udaru wywołanego upałem”. Kardiolog po wykonaniu badań zdecydował, że miałem niegroźny atak serca. Zawieziono mnie do domu E. Kriśnamurtiego i wpakowano na dwa miesiące do łóżka. Opiekowała się mną żona, która jest wykwalifikowaną pielęgniarką. Dr Hemćand wpadał codziennie, a kardiolog kilka razy w tygodniu. Baba, dopóki pozostawał w Hajderabadzie, często do mnie zaglądał. Miałem wrażenie, że uważa, iż nie zaszkodzi mi odpoczynek w łóżku i że doświadczenie przeżyte w tym domu będzie dobrym ćwiczeniem duchowym. Okazało się, że miał rację. Leczenie po ataku serca trwało w dalszym ciągu, a w klimatyzowanej sypialni było przyjemnie. Odwiedzało mnie wiele interesujących osób: Syn E. Krisznamurtiego siadał często przy moim łóżku z rozjaśnioną twarzą i opowiadał historię o tym jak trafił do Baby. Hajdarabadzcy wielbiciele raczyli nas opowieściami o swoich doświadczeniach z Sai. Nie mógłbym sobie wyobrazić lepszej terapii dla umysłu i ciała. Najbliżsi członkowie naszej rodziny nie traktowaliby nas z taką uwagą i hojnością jak ci gościnni ludzie z Hajderabadu. Baba wymazał wszystkie uprzedzenia kastowe wśród Swoich wielbicieli. Chociaż bramiński kucharz robił się nieco nerwowy na widok wchodzącej do jego kuchni Iris, pragnącej przygotować dla nas specjalne dania, związek z Sai stawiał nas na równi z Krisznamurtim, z Satiamurtim oraz z zamieszkałymi w jego domu prawdziwymi braminkami. Baba wrócił z Afryki i rozeszły się pogłoski, że przyjedzie do Hajderabadu. Miałem objawy grypy i dostawałem duże dawki antybiotyków, żeby wyzdrowieć przed Jego przyjazdem. W rezultacie w dniu kiedy przyjechał Swami czułem się straszliwie osłabiony. Tej nocy Baba spał w pokoju na górze, znajdującym się niemal bezpośrednio nade mną. Prosiłem Go w myślach, aby dał mi siłę. Nawet wyobraziłem sobie eteryczną tubę biegnącą od mojej klatki piersiowej do Baby i modliłem się do Niego o przesłanie nią do mojego ciała siły i witalności. Rankiem poczułem, że jestem zdrowy i mocny. Baba zajrzał do mnie przed śniadaniem i zapytał jak się czuję. Odpowiedziałem: „Dziękuję Swami, za przesłanie mi nocą energii”. Uśmiechnął się: „Umieściłem ją dokładnie w tym miejscu”. Dotknął mojej klatki piersiowej w punkcie, gdzie wizualizowałem połączenie przez tubę. Baba uprzejmie przeniósł nas na kilka tygodni do Swojego domu w Brindawanie w Whitefield, mówiąc, że wysoka temperatura wciąż uniemożliwia nam powrót do Madrasu. On Sam wyrusza do Prasanthi Nilayam, gdzie dla mnie, było wciąż za gorąco. Otrzymaliśmy bilety na samolot do Bangalore i po wyjściu z lotniska spotkaliśmy wielbicieli Sai czekających na nas w samochodzie, by zabrać nas do Whitefield. W Brindawanie wstawiono dla nas łóżka w bocznym pokoju, w którym Swami najczęściej udziela audiencji. W pomieszczeniu obok zainstalowano elektryczny sprzęt do gotowania. Odkryliśmy, że Baba, z właściwą Sobie troską i dbałością o szczegóły, napisał do odźwiernego, pana Ramabrahmy i do innych wielbicieli z okolicy, żeby przygotowali wszystko, co zapewni nam wygodę, w tym także samochód i kierowcę, który miał zabierać nas do Bangalore ilekroć zechcemy tam pojechać. Bez Baby Brindawan wydawał się dziwnie pusty, ale czerpaliśmy przyjemność z wielu długich rozmów i przechadzek z panem M. Dixitem, wielbicielem Baby jeszcze z czasów Śirdi. Pewnego wieczoru przeżyliśmy niezwykłą przygodę z kobrą. Właśnie zamierzaliśmy położyć się spać, gdy przez otwarte drzwi zobaczyliśmy białą kobrę. Znajdowała się od nas w odległości niecałych dwóch metrów, na brzegu małej werandy. Na zewnątrz było ciemno, ale widzieliśmy ją w świetle padającym przez drzwi i okna z naszego pokoju. W suficie werandy umieszczono lampę elektryczną, więc zapaliliśmy ją, żeby lepiej widzieć naszego gościa i stanęliśmy w drzwiach. Kobra nie okazała lęku ani wrogości. Pozostała nieruchoma, z ciałem uniesionym na jakieś trzy stopy nad ziemią i z otwartym kapturem. Z tyłu, na kapturze zwróconym w naszą stronę, znajdował się zarys ludzkiej twarzy – z rodzaju tych, jakie maluje się na maskach. Jej oczy zdawały się na nas patrzeć, gdy tak staliśmy podziwiając jej tajemnicze piękno. Widzieliśmy także prawdziwe oczy kobry, zwrócone na ciemny ogród. Oczywiście, ona nas również widziała. Ponieważ kobra znajdowała się nieco na lewo od drzwi, podeszliśmy po chwili do otwartego okna, znajdującego się po tej samej stronie, skąd mieliśmy jeszcze lepszy widok na dziwne znaki umieszczone na białym kapturze. Było zdumiewające, że wąż nie ruszał się, chociaż znaleźliśmy się tak blisko niego i pozostawał nieruchomy jak posąg. Po dziesięciu minutach zgasiliśmy światło i poszliśmy spać. Kobra jest świętym znakiem Śiwy, a Sai Baba jest uważany za inkarnację Śiwy. Niektórzy nasi hinduscy przyjaciele uważali, że zostaliśmy w ten sposób pobłogosławieni darszanem. Chłodne, przejrzyste powietrze w Whitefield wzmocniło mnie. Bliscy nieustannie mi przypominali, że powinienem bardzo dbać o swoje serce. Wszyscy taktownie się zgadzali, że Baba, mający zawsze rację, musiał tym razem się pomylić. Niemal dwa lata później będąc w Anglii zdecydowałem się dowiedzieć, co o tym myślą tutejsi specjaliści. Werdykt, po wykonaniu rentgena, elektrokardiogramu i testów krwi, zabrzmiał jak echo słów wypowiedzianych w ogrodzie przez Swamiego: „Z pana sercem nie dzieje się nic złego”. Jeden ze specjalistów dodał: „Trudno mi uwierzyć, że miał pan w Indiach prawdziwy atak serca. Nie jest pan typem człowieka z chorobą wieńcową”. Rok później w Ameryce myślałem, że mam ciężki atak serca. Czułem taki sam ból w lewej ręce jak w Hajderabadzie, tym razem jednak tak morderczy, że trząsłem się od stóp do głów jak generator. W szpitalu opowiedziałem lekarzom o swoich przeżyciach w Indiach i pokazałem im wyniki badań zrobione w Indiach i w Anglii. Zdecydowali, że tym razem rozstrzygną, jaki jest stan mojego serca tak, aby nie było żadnych wątpliwości. Na oddziale intensywnej terapii, przez 24 godziny obserwowali na monitorze pracę mojego serca. Ani przez chwilę nie pozostawałem poza zasięgiem wzroku dyżurnej pielęgniarki. Na zakończenie tego wszystkiego odpowiedzialny za mnie lekarz stwierdził: „Cokolwiek wywołało ten ostry atak, nie było to serce. Nie dzieje się z nim nic złego. Żeby zdiagnozować ten przypadek będę musiał wykonać więcej testów na organach wewnętrznych”. Ponieważ weekend spędzony w szpitalu okazał się alarmująco kosztowny, błagałem, żeby mnie wypisali. Obiecałem, że zbadam się po powrocie do Australii. Ponieważ wszystkie symptomy choroby zdążyły już ustąpić, lekarz wyraził zgodę. Kalifornia złagodziła szok wywołany kontrastem pomiędzy Indiami a Zachodem, co stanowi swego rodzaju rozdwojenie pomiędzy tymi dwiema strefami. Człowiek odnosi wrażenie, że sięga tu po nowe horyzonty świadomości. Jest to nieuchwytna rzecz w mentalnej sferze tego miejsca i uchwytna rzecz w wielu grupach skupionych na duchowych poszukiwaniach – w większości zrodzonych z kultury Wschodu.  Było niemal tak, jak gdyby wokół nas wciąż jeszcze jaśniała aura Indii. Spędzaliśmy czas w hrabstwie Orange jako goście Waltera i Elsie Cowanów, dobrze znanych wielbicieli Swamiego. W tym samym czasie przebywała tam siostra Elsie z mężem oraz Floy i Carl Andersonowie. Carl jest zapalonym kolekcjonerem monet, więc wyciągnąłem złotą amerykańską monetę, którą Swami ‘wziął z powietrza’ w 1967 r., gdy byliśmy z Nim w Horsley Hills (wzgórza w stanie Andhra Pradesh). Osoby, które przeczytały książkę ‘Sai Baba, człowiek cudów’, z pewnością przypomną sobie, że Baba zapytał mnie o rok urodzin i kiedy Mu go podałem, oznajmił, że podaruje mi amerykańską monetę wybitą w tym samym roku (wycofaną już z obiegu). Siedząc w pokoju pensjonatu wybudowanego na szczycie wzgórza, zakręcił dłonią i zmaterializował złotą dziesięciodolarową monetę, na której widniała data ‘1906 r.’. Wyglądała na całkiem nową. Mimo to powiedział, że ‘wziął’ ją, a nie ‘wykonał’. Musiała więc być stara. Nigdy nie widziałem podobnej monety i nie wiedziałem czy to oryginał wykonany w Ameryce. Miałem nadzieję, że ekspert od monet potrafi to wyjaśnić. Carl gorliwie ją przebadał. „Te dziesięciodolarówki są bardzo rzadkie. Nigdy nie udało mi się żadnej zdobyć, chociaż mam dwudziestkę”, powiedział. Wskazał na trzynaście gwiazdek wokół Statuy Wolności, zauważając, że w momencie założenia USA istniało 13 stanów. Potem wziął szkło powiększające i przez chwilę oglądał monetę. „Spójrz”, powiedział wręczając mi lupę, „widzisz to drobne ‘s’ pod łapami orła?”. Dostrzegłem je. „To znaczy”, mówił dalej, „że moneta została wybita w San Francisco”. Przejrzał katalogi, powiedział ile tych monet wybito w 1906 r. i podał obecnie proponowaną za nie cenę – o wiele wyższą od podanej. „Ale obecnie rzadko pokazują się w sprzedaży”, zamknął sprawę, rzucając mi pytające spojrzenie. „Ta nie jest na sprzedaż, Carl. Przykro mi”. Carl zrozumiał moje uczucia, chociaż nie był wielbicielem Swamiego.
Rozdział 2
Opowieść z antypodów
Można doświadczyć wielbienia i miłości Boga jedynie dzięki Jego inkarnacji.
                                                                   Śri Ramakriszna
   Podczas rocznego pobytu w Ameryce ukazała się w Londynie moja pierwsza książka o Sai Babie. Zanim wyjechaliśmy stamtąd jej egzemplarze dotarły do Ośrodków Sai w Kalifornii. Ostatnim stanem jaki odwiedziliśmy były słoneczne Hawaje, gdzie członkowie Towarzystwa Teozoficznego poprosili mnie o wystąpienie, w którym opowiadałem im o Bhagawanie. Potem polecieliśmy na Fidżi. Był to nasz ostatni przystanek przed Australią. Zatrzymawszy się w Suva[1] w domu pana S.B. Desai, w samym centrum aktywności związanej z Sai Babą. Wielu mieszkających tam Hindusów było już w Puttaparthi, a na wyspy licznie przybyli wielbiciele Swamiego. Ponieważ moja książka dotarła tam przed nami, chcieli o Nim usłyszeć. Tamtejsze zgromadzenia publiczne przywodziły mi na myśl Indie – rytmiczne dźwięki bębnów, śpiewanie bhadżanów, szczere twarze spijające każde słowo wypowiedziane z mównicy na temat ‘żywego Boga w Indiach’, jak nazywała Bhagawana fidżijska prasa. Każdego dnia, poza publicznymi spotkaniami, do domu pana Desai przybywały grupy ludzi pragnących rozmawiać na jedyny ważny dla nich temat: o Sai Babie, o Jego naukach, o cudach i o nadziei, że pewnego dnia Swami zawita na Fidżi. Po kilku dniach czarującej fidżyjskiej gościnności zwróciliśmy w końcu wzrok w kierunku domu, żywiąc zapewne w sercach większe obawy od tych jakie odczuwał Odys na widok brzegów Itaki. Od naszego wyjazdu z Australii minęło ponad 11 lat.  Część tego czasu spędziliśmy w Anglii i w innych krajach europejskich i prawie sześć lat w Indiach. Czuliśmy teraz, że nasz dom jest wszędzie i w jakimś sensie nigdzie. Jeśli zapuściliśmy gdzieś korzenie, to wrosły one w duchowość Indii. Australia wkrótce uzasadniła nasze obawy. Chociaż jej mieszkańcy są przyjaznymi ludźmi o otwartych sercach, to kraj, jako całość, za jedynego Boga ma mamonę. Wichry czasu rozproszyły tych kilku szczerych poszukiwaczy prawdy, których znaliśmy w odległych latach pięćdziesiątych. Nikt nie słyszał o Sai Babie i czuliśmy, że nikt nie chce o Nim słyszeć. Moja książka o Swamim, wywołała wielkie poruszenie na Fidżi, zaś w mojej ojczyźnie padła na jałową glebę. W Błękitnych Górach (80 km od Sydney) Iris została opiekunką w domu starców, a ja przystąpiłem do pisania biografii Heleny Bławatskiej. Naszą fizyczną izolację od ludzi, z nurtu tych samych zainteresowań co nasze, przerywały bardzo rzadkie wizyty Artura Poolmana, wielbiciela Sai z Melbourne. Za każdym razem jednak kiedy zaczynaliśmy się zastanawiać czy rzeczywiście żyliśmy kiedyś w innym wymiarze egzystencji z Sai Babą, przychodził list pochwalny od czytelnika, wskazujący, że moja książka wznieciła iskrę w jakimś odległym zakątku świata. Bądź dostawaliśmy wyrazisty znak, że nasz Sadguru (przyjaciel, filozof i przewodnik) dobrze dba o nasze przyziemne i duchowe potrzeby.
Nagłe pojawienie się przepukliny odesłało mnie do szpitala i doprowadziło do kontynuacji badań medycznych przerwanych w Ameryce. Chirurg, wysłuchawszy mnie i przejrzawszy wyniki zebrane w Stanach i w Indiach, zlecił wykonanie kolejnych testów serca oraz organów wewnętrznych mogących być źródłem kłopotów. Dopóki tego nie zrobiono, nie mógł zoperować przepukliny. Nie znalazł w nich nic złego. Powtarzając słowa Baby i specjalistów z dwóch innych kontynentów, powiedział: „Pana serce jest zdrowe. Wydaje się, że w przeszłości przeżył pan niegroźny atak, który zgodnie z pana przypuszczeniami mógł wydarzyć się w Indiach. Ale takie ataki często mają miejsce podczas snu i ludzie nic o nich nie wiedzą, dopóki nie wykaże tego EKG”. Odnosząc się do ostrego i ‘kosztownego’ bólu jaki odczuwałem w Ameryce powiedział: „Mam pewne podejrzenia, ale mogę je sprawdzić dopiero w trakcie operacji”. Zapytałem go później, czy odkrył tę tajemnicę. „Tak”, odpowiedział. „Pewne znaki na jelicie potwierdzają moje przypuszczenia, że cierpiał pan na guzki przepukliny pachwinowej. Przepuklina nie przejawiała się w tym czasie na zewnątrz, ale jelito wypadając przez otwór zostało ściśnięte. Stąd ten przenikliwy ból”. Wyjaśnił, ta sytuacja wymaga natychmiastowego leczenia zapobiegającego zgorzeli. W rzeczywistości miałem wielkie szczęście, że imadło z mięśni samo rozluźniło przepuklinę. Przypomniałem sobie wtedy jak z moją żoną wzywaliśmy imię Sai Baby, gdy ból stał się nie do wytrzymania, a po chwili zniknął. Jeszcze raz podziękowałem w myślach Babie. Czy boska ręka wyciąga się jedynie po to, by pomóc wielbicielom Pana czy pomaga też innym?  
  Rhoda May o twarzy elfa jeździła za szybko samochodem sportowym, za dużo paliła, za mało czytała, sądziła, że pieniądze rosną na drzewach i że Bóg, podobnie jak Święty Mikołaj, jest bohaterem baśniowych opowieści z dawnych czasów. Wszystko to przykrywało wewnętrzną pustkę, potrzebę miłości i wartościowego życia. Powiedziała mi później, że kiedy po raz pierwszy zobaczyła moją żonę, poczuła, że z jej pleców spadł wielki ciężar. „Miałam wrażenie, że znam ją od zawsze”. Pewnego dnia, wkrótce po tym jak się spotkały, rzekła do Iris: „Posiadasz pewną szczególną wiedzę, którą pragnę posiąść. Nauczysz mnie?”. Iris wiedziała o czym myśli i starała się łagodnie, w małych dawkach, przekazać jej pewne idee o Wedancie, o miłości do Boga i o Babie. Rhoda zareagowała pozytywnie na Babę, zastanawialiśmy się jednak jak głęboko. Niedługo po tym zwierzyła się Iris, że ma w piersi guzek. Będąc doświadczoną pielęgniarką Rhoda obawiała się najgorszego. Iris zbadała wybrzuszenie i również pomyślała, że to nowotwór. „Musisz natychmiast iść do lekarza”, powiedziała. Lekarz potwierdził, że guzek jest złośliwy. Powinien ją natychmiast zoperować, ale niestety, następnego dnia wyjeżdżał na kilkutygodniowy urlop. To dało Rhodzie dobry pretekst do przełożenia operacji. „Odłóżmy to do pana powrotu”, poprosiła. „Dobrze, ale proszę mi o tym natychmiast przypomnieć jak wrócę”. Rhoda miała około czterdziestu lat i była matką małych dzieci. Doskonale wiedziała, że w takich wypadkach jedynym sposobem leczenia jest nie tylko usunięcie piersi, lecz również części mięśni podtrzymujących pierś oraz węzłów chłonnych. Radykalna mastektomia jest standardowym i jedynym bezpiecznym sposobem leczenia nowotworów. To jest okaleczająca i zwykle traumatyczna operacja, przeciw której buntował się jej umysł. Alternatywą była śmierć. Niedawno przeglądała statystyki i zaalarmowało ją odkrycie, że w wypadku kobiet w jej wieku rak piersi kończy się zgonem. Nie powiedziała mężowi w jakim jest stanie. W jej sercu toczyła się walka pomiędzy horrorem operacji i lękiem przed nieuniknioną śmiercią, jeśli zrezygnuje z zabiegu. Powinna  szybko mu się poddać. Postanowiła, że nie da się zoperować i wyznała to mojej żonie. To wstrząsnęło Iris. „Ale z pewnością alternatywa jest gorsza…  przecież chcesz żyć”. „Tak. Ale to ty mnie wyleczysz”. Iris poczuła się jeszcze bardziej wstrząśnięta. Cudowne wyleczenia nie były jej specjalnością. Rozważywszy przez chwilę tę propozycję powiedziała: „Nie mogę cię wyleczyć, ale może to zrobić Sai Baba. Może zechce. Musimy spróbować”. Wzięła maleńki złoty krzyżyk należący do Rhody. Umieściliśmy go na zdjęciu Swamiego i poprosiliśmy, żeby go pobłogosławił. Potem oddaliśmy go właścicielce z poleceniem, żeby nie zdejmowała go z szyi. Jednocześnie Iris dała jej paczuszkę wibhuti Baby, prosząc, by codziennie wcierała trochę popiołu w chorą pierś. Przede wszystkim jednak miała się gorąco modlić. My również modliliśmy się każdego dnia o jej uleczenie oraz o to, by ta zagubiona i samotna dusza zaakceptowała boską rzeczywistość. Zanim lekarz wrócił z urlopu, guzek trochę się zmniejszył. Będąc pewna, że następuje uleczenie, nie przypomniała mu o operacji. Ale w dwa tygodnie później, odwiedzając szpital, on sam przypomniał sobie o tym i postanowił zbadać ją raz jeszcze przez zabiegiem. „To dziwne”, powiedział. „Zdaje się, że guzek zniknął”. Zbadał jej pierś powoli i starannie. „Nie, nie ma po nim śladu. Niewiarygodne!”. Rhoda, niewypowiedzianie szczęśliwa pomyślała, że nie ma sensu tłumaczyć doktorowi natury tego uleczenia i pozwoliła, aby w banalnych słowach rozwodził się nad niespodziewanymi zwrotami jakie czasem czyni Natura. Irys i ja czekaliśmy na wyjaśnienie tego wydarzenia przez Swamiego. W międzyczasie Rhoda zaczęła się wyraźnie zmieniać. W miarę jak odsłaniało się przed nią pełniejsze znaczenie życia stawała się spokojniejsza i bardziej pewna siebie.
   W czasie mijających lat uświadomiliśmy sobie prawdę nauk Narady o oddaniu (bhakti). Boska miłość nie zmniejsza się, gdy uczeń jest pozbawiony fizycznej obecności Mistrza – w rzeczywistości staje się intensywniejsza i głębsza. Odkryliśmy także, że przynajmniej dla nas fizyczna obecność Pana, Jego bliskość, widok Jego ukochanej twarzy, brzmienie Jego słodkiego głosu daje więcej niż medytacja i wewnętrzna wizualizacja Sadguru. Znaliśmy, nie będąc w stanie tego wytłumaczyć, nieocenioną wartość Najwyższego Nauczyciela Duchowego żyjącego w naszym świecie. Coraz bardziej tęskniliśmy za bliskością fizycznej formy Sai Baby. Przez jakiś czas względy ekonomiczne i inne stawiały tę możliwość poza naszym zasięgiem, lecz potem warunki się zmieniły, wszystko znalazło się na swoim miejscu i nagle okazało się, że stoimy na pokładzie statku płynącego do Singapuru. Gdy w grę wchodziła podróż, statki, ze swoją relaksującą, pozaczasową atmosferą, zawsze były naszymi faworytami. Z Singapuru musieliśmy polecieć samolotem do Indii. Wśród rzeczy, które kupiliśmy w Singapurze znalazła się nowoczesna latarka elektryczna dająca czerwone i białe światło. Miała interesujący kształt, więc postanowiliśmy kupić taką samą Swamiemu. Miała być wyrazem naszych uczuć. Wiedzieliśmy z doświadczenia, że jeśli ktoś z miłością daje Swamiemu kwiaty, On je przyjmuje. Po długim namyśle postanowiliśmy wręczyć ten bardzo skromny podarunek Panu, który rozporządza wszystkimi skarbami świata. Jeśli za naszymi czynami nie kryje się ego, to może nie odrzuci prezentu.
    W końcu wzburzona Zatoka Bengalska zakrzywiła się pod nami piaszczystą plażą. Gdy skręcaliśmy by wylądować na lotnisku w Madrasie, ziemia miała brązową barwę i była spalona słońcem. 
cdn. tłum. J.C.
[1] Suva, stolica Fidżi na wyspie Viti Levu 


 

Stwórz darmową stronę używając Yola.