Mądrość kobiet Sai część 2
dwie wielbicielki Sai Baby dzielą się historiami swego życia

Zanim ofiarujesz wolność swoim dzieciom, podaruj im Wartości Ludzkie.
~ Usha Sood, Indie, Prasanthi Nilayam

   Wychowałam się w Pendżabie, w miasteczku w północnych Indiach. Urodziłam się w dużej rodzinie, należącej do klasy średniej. Było nas dwanaścioro dzieci – sześciu braci i sześć sióstr. Byłam dziewiątym dzieckiem. Miałam czterech starszych braci, cztery starsze siostry, dwóch młodszych braci i jedną młodszą siostrę.
   Przebywanie w takiej gromadzie i prowadzenie rozsądnej egzystencji wydaje się trudnym zadaniem, ale cofając się myślami do dzieciństwa widzę, że byliśmy bardzo szczęśliwi. Nie brakowało nam niczego, choć nie zawsze mogliśmy dużo oszczędzić. Tata obdarzał nas bezwarunkową miłością, a mama uczyła nas dyscypliny. Nie potrzebowaliśmy przyjaciół żeby się bawić, ponieważ wciąż przebywaliśmy razem. Rodzice uczyli nas od samego początku, że najważniejsza w życiu jest prawość.
   Myśląc o ojcu przypominam sobie, że chronił nas do tego stopnia, że gdy mama złościła się na nas, brał całą winę na siebie. Nie chodzi o to, że nas nie kochała, jednak wyznaczała pewne granice. Wiedziała, że musi wysłać w świat wszystkie dzieci. Czasami kłóciliśmy się ze sobą, ale gdy wchodziła mama siedzieliśmy spokojnie i uśmiechaliśmy się miło. Pytała: „Kto się bił?” „Nikt z nas, mamo”. Łączyło nas prawdziwe poczucie koleżeństwa. Nigdy nie czuliśmy, że czegoś potrzebujemy lub chcemy, wystarczało nam to, co mieliśmy. Mam z tamtych dni jedynie dobre wspomnienia. Myślę, że nauczyłam się wtedy być szczęśliwa i zadowolona z tego co jest. Wtedy też poznaliśmy podstawowe wartości. 
    Później przeprowadziliśmy się do pobliskiego miasta, w którym była szkoła średnia. Mój ojciec miał fabrykę khadi, ręcznie tkanych materiałów. Był inteligentnym człowiekiem. Ukończył tylko pięć klas, ale umiał czytać i pisać po angielsku i dawał nam lekcje. Mama, pomimo zaledwie dwóch klas, czytała i pisała w hindi i posługiwała się kilkoma angielskimi słowami. Ojciec pragnął, żeby jego córki były dobrze wykształcone. Poza moją najstarszą siostrą, która była mężatką gdy ja miałam roczek, cztery pozostałe córki, jedna po drugiej podejmowały studia podyplomowe.
   W tamtych czasach prawie nikt nie posyłał córek nawet do gimnazjum. Jednak w naszym kręgu rodzinnym dziewczęta były lepiej wykształcone od chłopców. Chłopcy po maturze zajmowali się zwykle interesami. Wszyscy powtarzali ojcu: „Masz dorosłe córki, po co tracisz  pieniądze na ich koledż? Dlaczego nie wydasz ich za mąż?” Ojciec odpowiadał: „Nie! Chcę żeby były samodzielne, kiedy zajdzie taka potrzeba”.
Czy zrobiłaś karierę zawodową?
   Byłam dobrą uczennicą i zwykle otrzymywałam najwyższe oceny. Po kursie poprzedzającym studia medyczne dostałam propozycję studiowania na prestiżowej uczelni za miastem. Dyrektor zapewnił nas, że nie podwyższy opłat, nawet wpisowego. Mogłam otrzymać stypendium w wysokości 150 rupii na miesiąc (dzisiaj wynosiło by to 15 000 rupii). Ale moi starsi bracia i mama zwrócili się przeciwko mnie i powiedzieli ‘nie’, ponieważ w tamtych czasach lekarki asystowały jedynie przy porodach. Powiedzieli: „Nie chcemy, żebyś pracowała jako akuszerka odbierająca dzieci”. Nigdy nie zrozumieli, że mogłabym być lekarką w każdej innej dziedzinie. Potem powiedzieli: „Nie chcemy, żebyś mieszkała w akademiku”. Dodawali także: „Koedukacja? Nigdy!” Jednak ojciec pragnął, żebym została lekarką. Wyznał mi ze łzami w oczach: „Jestem bezsilny.” Synowie byli dorośli, stali się jego przyjaciółmi. Więc powiedziałam: „Dobrze, w takim razie nie będę studiowała!” Byłam dosyć uparta.
    Przez rok nie robiłam nic, jednak widziałam cierpienie i smutek ojca oraz nieugiętość mamy i braci, więc zrobiłam licencjat w szkole prywatnej i dokonałam tego w ciągu roku. W 1955 r. otrzymałam dyplom ukończenia nauczycielskich studiów licencjackich, a w 1957 r. tytuł magistra języka hindi, ponieważ tam gdzie mieszkaliśmy nie oferowano magisterium w żadnych innych specjalnościach. Wyjazd z miasta i mieszkanie w akademiku nie wchodziły w rachubę.
   Najpierw zostałam kierowniczką szkoły średniej. Potem przez dwa lata – do 1959 r., zanim nie wyszłam za Prakasza – uczyłam literatury hindi oraz pracowałam jako nauczycielka w gimnazjum i liceum – mojej Alma Mater. 
Czy to było małżeństwo aranżowane?
  Cóż, i tak i nie. Często brałam udział w debatach politycznych odbywających się w całych Indiach. Byłam dobrą dyskutantką. Mam wiele nagród i zdobytych pucharów. Kiedyś nasza szkoła średnia gościła uczestników konkursu na debatę polityczną, odbywającego się pod hasłem: „Adaptując wartości nauczane przez Ramę lepiej służymy Indiom”. Byłam rzeczniczką Ramy. Z Uniwersytetu Pendżabskiego przyjechała grupa osób, w której znalazł się Prakasz. W dyskusji jaka się wywiązała, żywo sprzeciwiał się temu poglądowi. Byłam w trakcie kursu licencjackiego, a on, o wiele starszy ode mnie, był na ostatnim roku studiów magisterskich. W tamtych czasach gospodarze nie otrzymywali nagród. Gdy ogłoszono wyniki okazało się, że Prakasz zajął pierwsze miejsce. Sędziowie przyznali też nagrodę specjalną i wręczyli ją mnie, gdyż dobrze argumentowałam. Nie mogliśmy się spotkać po zakończeniu konkursu, ponieważ w tamtych czasach chłopcy i dziewczęta siedzieli oddzielnie. Jednak Prakasz podszedł do mnie i powiedział: „Gratuluję!”, a ja odpowiedziałam: „Ja tobie również!” Tak właśnie się poznaliśmy!

 

Prakasz dostał stypendium doktoranckie ze Stanowego Uniwersytetu na Florydzie i pragnął tam pojechać, ale nie chciał, żebym podczas jego nieobecności poślubiła kogoś innego.  

Przez znajomego skontaktował się z moimi rodzicami i odwiedził nas przed wyjazdem. Wtedy odkrył, że mam dwie starsze siostry, które jeszcze nie wyszły za mąż. Ojciec oznajmił: „Nie, dopóki one nie znajdą mężów.” Prakasz odpowiedział: „Poczekam!” i wyjechał na Florydę. Postarał się nawet dla mnie o stypendium doktoranckie na swoim uniwersytecie i napisał do moich rodziców, żeby mnie tam wysłali. Ale rodzice nie uczynili tego, ponieważ nie byłam mężatką.
  Po zrobieniu doktoratu Prakasz otrzymał w Kanadzie stanowisko doktora habilitowanego, a potem ofertę pracy z Kalifornijskiego Uniwersytetu w Los Angeles. Do tego czasu obie moje siostry zostały mężatkami. Prakasz i ja nie powinniśmy się ze sobą kontaktować, lecz mimo to otrzymałam od niego list: „Przyjeżdżam. Napisałem do rodziców i przyrzekam, że to będzie ostatnia decyzja jaką podjąłem samodzielnie.” Pokazałam list rodzicom. W tamtych czasach rodzina dziewczyny udawała się do rodziny chłopca, żeby zaaranżować małżeństwo. To była tradycja, więc moi rodzice udali się do nich i wszystko wspólnie ustalili. Prakasz przyjechał do Indii 15.05.1959 r., na moje dwudzieste trzecie urodziny, ale nie wiedział o nich. Nasze małżeństwo zostało uroczyście zawarte 23-go tego samego miesiąca. Nie mogłam od razu dostać wizy amerykańskiej, więc Prakasz wyjechał, a ja podążyłam za nim półtora miesiąca później. Możesz więc powiedzieć, że nasze małżeństwo zostało zaaranżowane, ale również, że było małżeństwem z miłości. Poza dniem debaty spotkaliśmy się tylko raz, kiedy Prakasz odwiedził nas przez swoim wyjazdem do Stanów. Przed zawarciem związku nigdy nie byliśmy sami.
     Los Angeles znajduje się klub kobiecy pod nazwą ‘International Altrusa’. Panie dowiedziały się, że przyjeżdżam jako młoda mężatka i powiedziały Prakaszowi, że pragną zaprosić mnie na obiad. Prakasz przyjął zaproszenie. Pomyślałam, że po prostu tam pójdę, zjem dobry posiłek i spotkam innych ludzi. Kiedy skończyliśmy jeść, podeszła do mnie przewodnicząca i powiedziała: „Wszyscy czekają na pani przemówienie.” Och! Nie wiedziałam o tym. Dopiero co przyjechałam. Myśl o przemawianiu do tych wszystkich starszych pań w ich ojczystym języku przerażała mnie. Powiedziałam wprost: „Nie wiedziałam, że mam przemawiać. Nie poinformowała mnie pani o tym, nie jestem przygotowana. Mogę jedynie usiąść i odpowiadać na pytania”. Natychmiast się zgodziły i rozmawiałyśmy przez godzinę. Na koniec wręczyły mi kopertę ze stypendium doktoranckim. Kiedy przyszłam do domu i zobaczyłam czek, okazało się że opiewa na 550 dolarów rocznie, co było wtedy wysoką sumą. Nawet Prakasz o tym nie wiedział. To było miłe doświadczenie życiowe. Wydarzyło się wtedy wiele dobrych rzeczy, które uważaliśmy za oczywiste. Teraz, gdy wracam do wspomnień, widzę, że to była łaska boska.
Czy czułaś się dobrze w obcej kulturze?
   Wstąpiłam na Kalifornijski Uniwersytet w Los Angeles, żeby zrobić doktorat z pedagogiki, ale wykładowcy mieli taki akcent, że niczego nie rozumiałam. Pytałam siedzącego obok mnie studenta, a on, mówiąc wolno, wszystko mi wyjaśniał. Było to bardzo trudne. W przerwie między wykładami studenci szli na czarną kawę bez cukru i mleka. Było mi od niej niedobrze, nie znosiłam jej. Mimo to powoli się przystosowałam i na zakończenie pierwszego semestru otrzymałam najwyższą średnią. Mniej więcej wtedy zaczęłam chorować. Po zgłoszeniu się do szpitala  dowiedziałam się, że jestem w drugim miesiącu ciąży.
   Będąc w szóstym miesiącu ciąży wróciłam do Indii, żeby zamieszkać z moimi bliskimi. W tym czasie poranne mdłości całkowicie ustąpiły. Prakasz przyjechał gdy nasza córka miała dwa miesiące. Nie zrobiłam doktoratu. Prakasz dostał pracę na Uniwersytecie Pendżabskim w Ćandigarh, więc osiedliliśmy się tam. Od tamtego czasu tylko przez krótką chwilę pracowałam poza domem. Poproszono mnie, żebym uczyła języka hindi w państwowej szkole średniej. Zgodziłam się, ale zaowocowało to wieloma problemami. Musiałam przyjąć gosposię i znaleźć kogoś, kto zaopiekowałby się naszą czteromiesięczną córeczką. Poza tym Prakasz i ja spieraliśmy się ze sobą. Mówił: „Kiedy przychodzisz do domu, ja wychodzę, a kiedy ja przychodzę, ty wychodzisz” i pytał: „Kto zajmie się dzieckiem?” Wtedy przyjechała mama Prakasza i powiedziała: „Nie chcemy, żebyś pracowała.” Potem przyjechał jego dziadek. Zapytał mnie: „Ile tam zarabiasz? Dam ci te pieniądze. Nie pracuj.”
  Więc zrezygnowałam. Dyrektor znał Prakasza. Zadzwonił i poinformował go: „Twoja żona właśnie zrezygnowała i jest w bardzo złym humorze, więc na razie zatrzymam tę rezygnację dla siebie i nikomu jej nie pokażę”. Prakasz odrzekł: „Jesteś moim przyjacielem czy wrogiem? Natychmiast ją wyślij, zanim zmieni zdanie”. Potem nie podejmowałam już pracy zarobkowej. Pracowałam jedynie honorowo, kiedy byłam potrzebna.
Z upływem czasu zostałaś matką trojga dzieci. Później mieszkałaś zarówno na Zachodzie jak i na Wschodzie. Skąd te podróże?
   Mój mąż jest profesorem uniwersyteckim, prowadzi badania w zakresie fizyki jądrowej. Mając trójkę dzieci przenieśliśmy się do Edmonton w Kanadzie i mieszkaliśmy tam przez cztery lata. Zastanawialiśmy się czy chcemy je wychowywać w kulturze północnoamerykańskiej. Starsza córka miała osiem lat. Jej przyjaciółki chodziły na randki i spędzały noce w cudzych domach. Nie chcieliśmy, żeby to robiła. Dwoje młodszych dzieci wybierało się do szkoły. Powiedziałam do Prakasza: „Nie mamy prawa niszczyć im życia. W domu wpajamy im nasze wartości. Ale ich koleżanki i koledzy ze szkoły kierują się innymi zasadami. Jeśli zostaniemy tutaj, dzieci poczują się zagubione. Może innym hinduskim dzieciom będzie tu dobrze, lecz odpowiadają za nich ich rodzice, a ja muszę zatroszczyć się o nasze pociechy. Skoro nie możemy dać im takiej wolności jaką posiadają tutejsze dzieci, to wracajmy do Indii”. Więc wróciliśmy.
  Przebywając w świecie, wychowując trojkę dzieci i przeżywając życiowe wzloty i upadki uświadomiliśmy sobie, że jedyną rzeczą która się liczy jest prawość – mimo że nie zawsze za nią podążamy. Kilkakrotnie musiałam się głęboko zastanowić i zdecydować, co będzie lepsze dla moich dzieci: trzymać się tego co dobre lecz trudne, czy też pozwolić im zrobić to, co robią ich przyjaciele. Myślę, że to część bycia rodzicem. Chociaż czujemy, że niedobrze jest się poddawać, to rozumiemy, że za każdym razem, gdy mówimy ‘nie!’ wobec rzeczy zawierających w sobie jedynie szczyptę nieprawości, stwarzamy dziecku problem. Nie byłam tak prostolinijna. Powtarzałam im: „Nieważne co zrobicie, nigdy jednak nie kłamcie, ponieważ jeśli skłamiecie będziecie musieli wymyślić sto dodatkowych kłamstw, żeby ulepić z nich prawdę. Lecz prawdy się nie lepi, ona tu jest.” Zatem moim jedynym szczególnym poleceniem do dzieci było: „Proszę, nie kłamcie, nie mówcie nawet najmniejszych kłamstw, bo kłamstwo pozostaje kłamstwem”.   
   Wiele lat później mój syn zapragnął pojechać do Stanów i zrobić tam doktorat. Ja jednak słyszałam wiele opowiadań o udających się tam młodych ludziach, chłopcach i dziewczętach, mających zbyt wiele wolności osobistej i wpadających przez to w kłopoty, więc powiedziałam synowi: „Posłuchaj, nawet jeśli będziesz miał trudności, to proszę, nie kłam. Pomożemy ci z nich wyjść w sposób jaki będzie ci odpowiadał, nie zniosę jednak kłamstw.”
   Po powrocie do Indii Prakasz każdego roku wyjeżdżał do Stanów na dwa lub trzy miesiące, a ja zostawałam z dziećmi w domu. Jeździł tak przez piętnaście lat, a ja nie opuszczałam Indii. Pojechaliśmy tam razem dopiero w 1985r. 
    Piętnaście lat wcześniej, gdy wróciliśmy z Ameryki, nasi przyjaciele w Indiach i w Kanadzie mówili nam: „To wariactwo! Ludzie desperacko pragną dostać tamtejsze obywatelstwo, a wy z niego rezygnujecie i wracacie.” Mówili tak również niektórzy nasi krewni. Kiedy ponownie wyjechałam z Prakaszem do Ameryki, przyjaciele, którzy uważali, że zwariowaliśmy, decydując się na powrót do Indii, mówili teraz: „Och, mieliście tyle szczęścia i mądrości. Wasze dzieci są doskonale wykształcone i wychowane. Nasze, nim się znajdą w 10-tej klasie, już pragną mieszkać osobno. Nie chcą z nami przebywać, tęsknią za taką wolnością jaką mają amerykańskie dzieci, lecz oczekują, że im pomożemy.”
   Gdy Prakasz przeszedł na emeryturę w 1988r., każdego roku przez osiem lat jeździliśmy do Ameryki. Przebywaliśmy tam osiem, dziesięć miesięcy, a potem przez dwa lub trzy miesiące mieszkaliśmy w Indiach. Prakasz prowadził badania naukowe, współpracując z kolegami z Kanady oraz z uniwersytetów w Kalifornii i na Florydzie. Nasi gospodarze i przyjaciele pragnęli, żebyśmy się tam osiedlili, ale my mieliśmy rodzinę w Indiach. Nie chcieliśmy mieszkać w Stanach. Dzisiaj, dzięki boskiej łasce, cała trójka naszych dzieci – bardzo utalentowanych, doskonale wykształconych, zajmujących odpowiedzialne stanowiska, prawdziwie kochających – posiada szczęśliwą bazę w Indiach. Chociaż spędzili swoje wane lata za granicą, żadne z nich nie tęskni za tym, żeby tam zamieszkać.
Jak dowiedziałaś się o Sai Babie?
   Moja rodzina jest bardzo religijna, ale nie byliśmy wielbicielami Sai Baby. Naszym Bogiem był Rama. Pamiętam jak nie spaliśmy, recytując przez 24 godziny ‘Ramajanę’. To zamieszkała w Anglii siostra była wielbicielką Sai Baby. Powiedziała: „Przebywacie w Indiach, tam jest Bóg”. Pytaliśmy: „Który Bóg?” Odpowiadała: „Sai Baba”. Niczego nie rozumiejąc, mówiłam: „Który baba? W Indiach jest ich wielu.” Niewątpliwie, te słowa ukazywały moją ignorancję. Wtedy siostra zdecydowała, że po przyjeździe do Indii zatrzyma się w Puttaparthi. „Jeśli któreś z was zechce się ze mną spotkać, może to zrobić tam. Nie odwiedzę was.”
    Ponieważ nie widziałam się z nią, gdy po raz drugi przyjechała do kraju, powiedziałam: „Dobrze, przyjedziemy i spotkamy się z tobą. Będziemy tam 20-go stycznia.” Oddzwoniła i powiedziała: „Przyjedźcie 19-tego, ponieważ 20-tego rano Baba wyjeżdża do Whitefield.” Powiedziałam:  „Co? Myślisz, że przyjedziemy zobaczyć Babę? Nie, przyjedziemy spotkać się z tobą. Zawsze mi powtarzasz, że wszystko dzieje się zgodnie z życzeniami Baby. Jeśli zechce udzielić mi darszanu, to nie wyjedzie” Teraz, myśląc o arogancji ignorantów, myślę o sobie!
  Nie mogliśmy przyjechać przed 20-tym, ponieważ musieliśmy być na ślubie siostrzenicy męża. Dotarliśmy do Puttaparthi wieczorem 20-go stycznia 1996 r. Przywitała nas moja siostra. Powiedziała: „Och, Usha, masz takie szczęście. Tego ranka wyjechał samochód Baby z bagażami, ale Baba powiedział: „Nie, wyjadę jutro.”
   Powiedziałam: „Więc nie pozwolisz mi rano spać? Obudzisz mnie o północy, żeby pójść na darszan?” Gdy nic nie wiemy, myślimy, że wiemy wszystko… Rankiem, razem z innymi, udałyśmy się na spotkanie z Bhagawanem. Siostra poprosiła, żebym wzięła kartkę z numerem rzędu, w którym usiądziemy w świątyni. Ku jej radości dostałam numer drugi. Usiadłyśmy. Kiedy Baba wszedł, tylko Mu się przyglądałam. Zatrzymał się przede mną, uśmiechnął się, pobłogosławił mnie, lecz ja miałam obojętny wyraz twarzy. Po prostu patrzyłam. Złożyłam dłonie, ponieważ wszyscy siedzieli ze złożonymi dłońmi. Pytano mnie, czy jestem wieloletnią wielbicielką Swamiego. Powiedziałam, że widzę Sai Babę po raz pierwszy. Podstawiono samochód, Bhagawan wsiadł i wyruszył do Whitefield.
     Więc czekał na mnie! W ten sposób mnie przywołał. Mówi: „Przyciągam was do siebie, podobnie jak wy ciągniecie sznurek przywiązany do nogi ptaka.” Pociągasz za sznurek i ptak przychodzi. Siostra zapytała: „Czujesz coś?” Odrzekłam: „Tak.” „Co?”, zapytała, myśląc, że przeżywam jakiś rodzaj duchowego przebudzenia. Powiedziałam: „Na fotografiach wygląda bardzo zdrowo, ale jest szczupły i delikatny.” Oto jak w tym czasie mówiłam o Babie. 
    Nie chodzi o to, że nie byłam religijna. Chodziłam wkoło po tarasie śpiewając imię Boga i rozmyślając: „Nie wiem, czy naprawdę istniejesz. Niektórzy mówią, że jesteś legendą. Jestem bardzo stara, wkrótce będę miała 60 lat i Ramo, mam wrażenie, że rodzimy się jedynie po to, żeby umrzeć bez powodu, bez celu, bez życia przed życiem, bez życia po życiu. Ramo, jeśli rzeczywiście tam jesteś, pragnę, żebyś mnie przekonał, że jesteś, że Bóg rzeczywiście istnieje.” Myśląc to godzinami okrążałam taras. Byłam bardzo oddana Ramie – każdego ranka wraz z dziećmi odprawiałam dla Niego rytuał arathi i śpiewałam bhadżany – ale nigdy nie miałam pewności.
Co sprawiło, że poddałaś się Sai Babie?
  W kilka tygodni później moja siostra miała atak serca. Przyjechałam do aśramu i zawiozłam ją na darszan inwalidzkim wózkiem. Nie przejmowałam się Swamim. Kiedy wyjechałam po piętnastu dniach, przyjechała druga siostra, a po dwudziestu dniach nasza siostra umarła. Mówiłam potem: „Wierzyła w Boga. Przebywała w Anglii daleko od swojej rodziny. Miała tam trzech synów, lecz w końcu została sama.” Dała mi fotografię Swamiego. Umieściłam ją na ołtarzu razem z wyobrażeniami innych Bogów. Ale odprawiałam arathi dla Nich wszystkich z wyjątkiem Swamiego. Pewnego dnia z mojego wnętrza wypłynęły słowa: „Kogo skrzywdzę ofiarując arathi także Jemu?” Mimo wszystko robiąc to, modliłam się do Ramy obecnego w Sai Babie. Czasem zdarzało się, że nagle zaczynałam płakać. Za każdym razem, gdy mijałam portret Swamiego, Ramy lub Kriszny lałam obficie łzy. Wszyscy zastanawiali się, co się stało. Myśleli, że jestem chora i zabrali mnie do lekarza, ale badanie nic nie wykazało. Potem Prakasz zapytał mnie, czy chciałabym pójść do psychiatry. Zgodziłam się, ponieważ pragnęłam być zdrowa. Zbadawszy mnie, doktor powiedział, że od strony psychicznej wszystko jest w porządku. Od tamtego czasu gdy zaczynałam płakać i ktoś mnie pytał, co się stało, odpowiadałam: „Chcę pojechać do Puttaparthi.” Moja podświadomość lub nadświadomość wiedziała, że należę do Sai Baby.
    Ponieważ nie następowała poprawa, Prakasz porozmawiał z naszymi dziećmi i zdecydował, że zabierze mnie do Puttaparthi. Sugerował, że pojedziemy na tydzień. Cztery dni na podróż tam i z powrotem, dwa dni pobytu. Wtedy zaczęłam płakać jeszcze mocniej. „Nie, chcę zostać dłużej.” Powiedział: „Dwa tygodnie.” „Nie, chcę zostać tam dwa miesiące. Chcę wyruszyć przed twoimi urodzinami i wrócić po urodzinach Swamiego.” Moja rodzina była bezradna. Uważała, że zachowuję się jak szalona. Prakasz powiedział: „Dobrze, nie pojedziemy do Stanów, pojedziemy do Puttaparthi.”
   Gdy tam dotarliśmy, mówiłam do Swamiego w myślach: „Jesteś Bogiem. Musisz udzielić Prakaszowi padanamaskar[1] w dniu jego urodzin.” Znaleźliśmy się w Prasanthi Nilayam 29-go września, na dwa dni przed urodzinami Prakasza. Pytałam ludzi jak Swami daje padanamaskar. Odpowiadali, że podchodzi, staje przed tobą i kiedy widzisz kawałeczek Jego stóp, możesz ich dotknąć. Potem dodawali: „Spodziewasz się, że pierwszego dnia Swami udzieli Prakaszowi padanamaskaru?” Nie odpowiadałam, ale mówiłam w myślach: „Jeśli jesteś Bogiem, musisz udzielić Prakaszowi padanamaskaru w jego urodziny!”
   Prakasz nie chciał jechać do Puttaparthi. Był członkiem stowarzyszenia Arja Samadżist[2] i wierzył w bezpostaciowego Boga. Powiedziałam mu: „Jeśli Swami przyjdzie i stanie przed tobą, a ty zobaczysz Jego stopy, będziesz mógł ich dotknąć.” Oznajmił mi: „Nie naciskaj na mnie!” Potem zadrwił: „Padanamaskar”, jak gdyby było to coś nieprzyzwoitego. „To ty chciałaś przyjechać do Swamiego i zaciągnęłaś mnie tutaj. Rób co chcesz.” Nic na to nie odpowiedziałam.
  Trzydziestego poszliśmy na wieczorny darszan. Gdy wróciliśmy do domu, powiedział: „Siadaj, chcę ci coś powiedzieć! Sai Baba stanął przede mną, podtrzymując szatę. Rozmawiał z kimś siedzącym obok mnie, ale stał przede mną.” Spytałam: „I co z tego? Nie dotknąłeś Jego stóp.” „Tak myślisz? Położyłem Mu czoło na stopach!” Odebrało mi mowę. Prakasz mówił dalej: „Potem zaczął zakreślać dłonią koła.” Prakasz nic nie wiedział o wibhuti. „Patrzyłem na Niego, a On się uśmiechał. Siedzący obok mężczyzna wyciągnął ręce. Swami dał mu trochę popiołu i wskazując na mnie powiedział: „Podziel się z nim”. Swami nałożył trochę wibhuti na palec i umieścił je na czole Prakasza. Prakasz powiedział mi, że on również ma odrobinę wibhuti na palcu. Trzymał je tam przez całe bhadżany i teraz, po przyjściu do domu, umieści je na moim czole. Jakie to miłe.
   Tak więc, w przededniu urodzin Prakasza Swami udowodnił mi, że jest Bogiem. Myśląc o tym jestem Swamiemu wdzięczna z całego serca. Powiedziałam do Niego: „Jeśli Prakasz nie uwierzy w Ciebie, nigdy więcej nie przywiezie mnie tutaj.” Przywiózł mnie myśląc, że jestem osłabiona psychicznie, ale teraz stał się ogromnie oddany, bardziej nawet niż ja. Po dwóch latach, podczas których kilkakrotnie odwiedzaliśmy Puttaparthi, Swami polecił Prakaszowi: „Przyjedź i zostań tutaj. Pracuj na uniwersytecie.”  
    Teraz Rama i Sai stali się dla mnie jednością. Swami jest jedynym Bogiem, którego oglądam na własne oczy i doświadczam w sercu. Poddałam się Mu.
    Kiedy zamieszkaliśmy w aśramie Sai Baby, myślałam: „Swami, mam sto sztuk sari, ale nie lubię nosić codziennie nowego stroju. Nie lubię też biżuterii. Nie dawaj mi pierścionka, nie dawaj mi bransoletek, nie dawaj mi naszyjnika, nie dawaj mi zegarka, chcę czegoś innego.” Kiedy otrzymałam pierwsze interview, modliłam się: „Swami, nie chcę żadnych przedmiotów materialnych. Jeśli zechcesz mi coś dać, zabierz moje grzechy i bądź naszym nauczycielem duchowym i opiekunem.” Od tamtej pory naprawdę znajdujemy się pod Jego opieką, jak potwierdza to mnóstwo zdarzeń.
Chciałabyś się nimi podzielić?
    To wydarzyło się w 2006 r., gdy moja wnuczka Naszu z Benares miała 10 lat. Od urodzenia była bardzo delikatna. Nieustannie łapała grypy, potem zachorowała na dur brzuszny i straciła dużo sił, ale wyszła się z tego. Po dziesięciu dniach zadzwoniła moja córka, która jest lekarzem tak samo jak jej mąż i powiedziała: „Mamusiu, Naszu jest chora. Ma zapalenie płuc.” Bardzo się zmartwiliśmy, ponieważ wnuczka miała mało sił życiowych, a to było nietypowe zapalenie. „Robimy wszystko, co możemy”, powiedziała córka. „Chcemy podawać jej kroplówki w domu. Módl się do Swamiego!” Modliliśmy się do Swamiego codziennie, ale lekarstwa nie pomagały. Pewnego dnia córka zadzwoniła ponownie. Zastanawiali się, czy nie przewieźć jej do szpitala w Bombaju lub w Delhi, ponieważ z każdym dniem czuła się coraz gorzej. Naszu powiedziała do mnie: „Babciu, jestem bardzo zmęczona” i rozpłakała się. Powiedziałam, żeby się nie martwiła, ponieważ jesteśmy ze Swamim w Puttaparthi i modlimy się do Niego.  
    Tego dnia Prakasz napisał do Swamiego list, w którym wszystko wyjaśnił i błagał: „Proszę, pomóż jej.” Znaleźliśmy zdjęcie grupowe, wycięliśmy z niego fotografię Naszu i przykleiliśmy ją do listu. Swami przyszedł na darszan i wezwał Prakasza. Otworzył list, położył dłoń na fotografii, przeczytał go i pobłogosławił. Była 17:15. Wróciwszy do domu poczuliśmy się bardzo szczęśliwi, ponieważ Swami wziął list. Zadzwoniliśmy do rodziny i zięć powiedział: „Mamo, o 17:15 nastąpiło przesilenie choroby. Do 17:15 czuła się bardzo źle i miała wysoką gorączkę, potem nagle wszystko się odwróciło. Otworzyła oczy i zaczęła rozmawiać. Powiedziała, że chce spać. Zaczęła reagować na lekarstwo i po raz pierwszy od pięciu czy sześciu dni spała przez dziesięć minut bez żadnych problemów z oddychaniem.” Od tego momentu czuła się coraz lepiej. Po tygodniu zawieźli ją do szpitala na prześwietlenie. Nie znaleziono żadnych zmian w płucach. Lekarze byli zdziwieni.
  Nie znajduję odpowiednich słów, żeby wyrazić moją wdzięczność dla Swamiego – nie tylko za to, ale za każdą sekundę mojego obecnego życia. Dał mi tak dużo fizycznej, umysłowej i duchowej siły. Przenieśliśmy się do Prasanthi Nilayam i Prakasz uczy fizyki na Uniwersytecie Śri Sathya Sai. Bóg się nim opiekuje. Bez tej opieki nie pracowałby ciężko w tak zaawansowanym wieku – przekroczył osiemdziesiątkę. Wraz z nauczycielami i studentami prowadzi badania na polu fizyki jądrowej. To wszystko dzięki boskiej łasce. Nie śpiewa tak często jak ja, nie wielbi Sai Baby jak ja, ponieważ nie lubi rytuałów, ale wiem, że przynajmniej 50 razy dziennie powtarza: „Dziękuję Ci, Swami!” 

   Oto inny przykład opieki Swamiego. Obiecał: Będę ochraniał moich wielbicieli jak powieki ochraniają oczy.” W 2005 r. otrzymałam dowód na to, że tak jest w istocie. Po bhadżanach przyszłam do domu przygotować obiad. Prakasz wrócił z uniwersytetu. Pomyślałam, że ugotuję na wieczór zupę, więc wrzuciłam soczewicę do szybkowaru i postawiłam go na piecu. Nałożyłam obiad na dwa talerze. Wzięłam do ręki jeden z nich, gdy nagle rozległ się głośny huk, przypominający wybuch bomby. Szybkowar wyleciał w powietrze, otworzył się i cała gotująca się w nim zawartość uderzyła najpierw w sufit, a potem spadła na ziemię, rozlewając się wszędzie. Stałam blisko pieca, trzymając talerz. Kuchnia jest bardzo mała. Mam w niej lodówkę i szafki. Zalała je gotująca się w wodzie soczewica, przylegając do wszystkich powierzchni, nawet do naszych łóżek w pokoju obok. Byłam wstrząśnięta i przerażona. Wbiegli wolontariusze i inni ludzie. Myśleli, że pękła butla z gazem.
    Po prostu tam stałam. Nie spadła na mnie ani jedna kropla. Prakasz był w pokoju przylegającym do kuchni. On również był cały i zdrowy. Sprzątanie mieszkania trwało kilka dni, potem je pomalowaliśmy. Swami udowodnił nam, że chroni nas jak powieki chronią oczy. Jest tutaj zawsze.
Jaką radę dałabyś młodym wielbicielkom Sai, co chcesz im powiedzieć?
   Powiedziałabym, bądźcie wobec siebie uczciwe, bez względu na pojawiające się pokusy, ponieważ pokusy są chwilowe i ziemskie. Nic na tym świecie nie jest trwałe. Jeśli wierzycie, że coś jest dla was dobre – nie dla ciała, ale dla duszy, dla Atmy, dla pogłębienia duchowości – to idźcie za tym. Wszystko, co zanurza was w ziemskich przyjemnościach, jest przejściowe. Nie przyniesie wam trwałej radości.
    Żeby pozostać uczciwymi wobec siebie, musimy wierzyć w rodzinę, ponieważ rodzina przekazuje podstawowe wartości. Słuchajcie rodziców. Kiedy same zostaniecie matkami, przekażcie te wartości swoim dzieciom, a następnie podarujcie im wolność. Wolność ma podwójne znaczenie. Pierwszy rodzaj wolności, mającej postać wolności osobistej, nie biorącej pod uwagę innych istot, jest celem współczesnych ludzi. Drugi, ten który każdy powinien posiadać, jest wolnością w granicach społeczeństwa.
   Nie zwracajcie się przeciwko własnej dharmie, mówiąc, że kobiety są równe mężczyznom. Nie! Kobiety pod wieloma względami przewyższają mężczyzn. Dlaczego współczesne kobiety myślą, że praca poza domem i wysokie zarobki przydadzą im wielkości? To nie ich dharma. Ich dharmą jest opiekowanie się rodziną i pokazywanie, że miłość jest wszystkim. Mężczyźni pracują poza domem, kobiety w domu. Pracujcie, jeśli musicie, ale nie poświęcajcie wspólnoty rodzinnej. Mężczyzna otrzymuje za swoją pracę pieniądze. Kobieta otrzymuje zapłatę pod postacią bezcennej miłości, lojalności i zdrowia całej rodziny. Przekażcie te wartości dzieciom. Wiele matek mówi dzisiaj, że dzieci ulegają presji otoczenia, ale jeśli każda matka nauczy swoje dzieci szlachetnego postępowania, to będą się kierowały fundamentalnymi wartościami, zmieniając całe społeczeństwo. Praca matek jest o wiele ważniejsza od pracy poza domem i zarabiania pieniędzy. Swami mówi: „Zacznij dzień z miłością, wypełnij dzień miłością, zakończ dzień miłością.”  
    Zatem, młode kobiety, przestańcie czuć się gorsze i nie starajcie się współzawodniczyć z mężczyznami. Bądźcie kobietami! Jako kobiety macie więcej mocy, większą wiedzę, jesteście lepiej ukierunkowane i macie lepsze zrozumienie. Nie ulegajcie namiętnościom, szybko przemijają, a ich efektem jest zawsze cierpienie i smutek. Unikajcie gniewu. Stawiajcie się w sytuacji drugiej osoby i nie osądzajcie. Współczujcie każdemu.
           
Należy zauważyć, że z jednej strony życie człowieka regulują prawa natury, a z drugiej prawa i reguły ustanowione przez ludzkość. Mając to na uwadze, myślenie, że możemy postępować jak się nam podoba jest bezzasadne. Prawda jest taka, że we wszechświecie nikt nie posiada absolutnej wolności. Czym jest wolność? Prawdziwa wolność tryska z poziomu serca. Prawdziwa wolność polega na poznaniu i zrealizowaniu tęsknoty serca czyli urzeczywistnieniu Boskiego Pierwiastka. Wtedy człowiek staje się wszechwiedzący.
                                                            ~ Sathya Sai Baba

Dom jest tam, gdzie jest serce.
            ~ Birthe Kristensen (Dania), Zimbabwe

Birthe Kristensen, jej mąż - Bent i ich podopieczny

  Kształtowanie człowieka rozpoczyna się we wczesnym dzieciństwie, w społeczeństwie, w którym przyszedł na świat. Urodziłam się w Dani podczas II wojny światowej. Mój ojciec popadł później w alkoholizm. Mama pochodziła z klasy robotniczej. W tych bardzo trudnych warunkach starała się utrzymać całą rodzinę razem. Niewątpliwie miało to na mnie wpływ. Mam brata, młodszego ode mnie o trzy lata. W bardzo młodym wieku, jako najstarsze dziecko i dziewczynka, zostałam w domu drugą mamą. Dzięki temu bardzo szybko dorosłam i nauczyłam się odpowiedzialności. Myślę, że pozostała we mnie do dzisiaj.
   Jako dziecko nieustannie bawiłam się z innymi dziećmi w ‘szpital, doktora i pielęgniarki’. Mieliśmy dziecinną ‘torbę lekarską’ i zawsze byłam panią doktor. To również pozostało ze mną na zawsze. Więc kiedy dorosłam i zaczęto się zastanawiać kim powinnam zostać, nie miałam najmniejszych wątpliwości – chciałam być pielęgniarką, nie lekarką. Po ukończeniu szkoły zostałam więc pielęgniarką i wyszłam za mąż.
   Oczywiście to Swami w odpowiednim czasie zapewnił mi warunki mające mnie ukształtować. Trzyma Swą boską rękę na każdym z nas.
Twoje życie bardzo się zmieniło. Kiedy Swami wpłynął na jego kierunek?
  Pierwsza głęboka zmiana miała miejsce gdy byłam nastolatką. Zaczęłam uczęszczać z mamą do kościoła, ponieważ mama stała się bardzo uduchowioną chrześcijanką. Była nią do końca życia. Z jednej strony czułam się szczęśliwa, że chodzę tam z mamą, ponieważ grałam na gitarze i śpiewałam w chórze, lecz z drugiej strony było tam zbyt dużo nakazów. „Nie powinnyście nosić długich spodni. Noście zawsze kapelusze. Jesteście grzesznikami.” A także: „Proście o wybaczenie.” Byłam okropnie przygnębiona, ponieważ czułam się nikim. Moje sumienie cały czas protestowało. Bardzo z tym walczyłam. Ale cierpliwie chodziłam z mamą do kościoła, uważając to za swój obowiązek. 
    Rozpoczynając naukę pielęgniarstwa, całkowicie zerwałam z kościołem i ze wszystkim co duchowe. Kościół głęboko mnie rozczarował i sprawił, że zwróciłam się w przeciwną stronę, daleką od duchowości. Dopiero gdy miałam 42 lata, zdarzyło się coś ważnego. Próbowałam wszystkiego co jest dostępne, aby się poczuć szczęśliwa: pracowałam jako pielęgniarka, studiowałam na wydziale administracji publicznej, pisano o mnie artykuły, zostałam naczelną pielęgniarką w ogromnym szpitalu, wzięłam ślub z kochającym mnie człowiekiem, miałam trzech pięknych, zdrowych synów… Życie było dobre, ale czegoś mi brakowało.  
    Kolejna zmiana nadeszła wtedy, gdy mój mąż Bent i ja otrzymaliśmy pracę na Grenlandii, największej wyspie świata, będącej częścią Danii. Zostałam zatrudniona przez Duńskie Ministerstwo Zdrowia jako pielęgniarka w Centralnym Szpitalu w Godthab. Pracowałam tam przez 11 lat. W tym czasie miałam mnóstwo problemów zdrowotnych, zwłaszcza z plecami.
  Po operacji przeprowadzonej w Danii wróciłam na Grenlandię bardzo osłabiona. Miałam mało energii i przeżywałam depresję. Wtedy jedna z pielęgniarek, której mąż był trenerem teakwon-do[3], doskonale wyszkolonym w Malezji, zaprosiła mnie na jego trening. Wybuchnęłam śmiechem. Czy możesz wyobrazić sobie czterdziestodwuletnią kobietę, ćwiczącą teakwon-do z tymi wszystkimi młodymi ludźmi, głównie z chłopcami? Mieli jednak przepiękny zestaw ćwiczeń wzmacniających i jakoś znalazłam odwagę, żeby je wykonywać. Naprawdę czułam, że mi pomagają. Od tego malezyjskiego trenera, Leona Minga, po raz pierwszy usłyszałam o Sai Babie z Indii. On i jego rodzina jeździli tam regularnie. Słuchając i czytając o Swamim czułam, że odnalazłam to, czego szukałam. Zatem mój mąż i ja wybraliśmy się z tym panem i z jego rodziną w odwiedziny do Swamiego. 
    Jako młoda pielęgniarka odsunęłam się od duchowości. Ponad 20 lat później Swami przyciągnął mnie do niej na nowo. Pojechałam Go zobaczyć w 1985 r. i od początku zatraciłam się w Nim. Moja podróż duchowa rozpoczęła się po raz drugi. W czasie długich lat pomiędzy odrzuceniem duchowości i odnalezieniem jej ponownie nigdy się nie modliłam i nie chodziłam do kościoła. Skupiałam się wyłącznie na życiu materialnym. Pragnęłam jak najszybciej dotrzeć na szczyt, zdobyć jak najwięcej pieniędzy i prowadzić aktywne życie towarzyskie razem z mężem i trzema naszymi synami. Po spotkaniu Baby moje życie się zmieniło.
Czy zostałaś na Grenlandii?
   Grenlandia przygotowywała się do odłączenia od Danii. Moja praca jako naczelnej pielęgniarki polegała na pomocy w organizowaniu Ministerstwa Zdrowia Grenlandii, aby się usamodzielniło. Głównym zadaniem była budowa nowego szpitala i reorganizacja oddziału pielęgniarek. Gdy to zadanie zostało ukończone, poczułam, że nie mam tam nic więcej do zrobienia. Nie chciałam wracać do Danii. Myślałam, że moje umiejętności mogą okazać się pożyteczne gdzieś w Trzecim Świecie i że moja na nowo odkryta duchowość może pomóc innym.
   Zwróciłam się do duńskich i międzynarodowych organizacji z prośbą o wysłanie mnie jako emigrantki, jak to się wtedy nazywało, ale bez względu na moje kwalifikacje odpowiedź niezmiennie brzmiała ‘nie’. W końcu przyjęła mnie mniejsza organizacja, Mellemfolkeligt Samvirke – Duńskie Stowarzyszenie Współpracy Międzynarodowej[4]. Wysłali mojego męża i mnie do Zimbabwe. Był to początek trzeciej wielkiej zmiany w moim życiu.
Czy wiedziałaś coś o Afryce?
    Nie wiedziałam nic. Gdy Stowarzyszenie nas przyjęło wciąż przebywaliśmy na Grenlandii. Był rok 1986. Telefon zadzwonił w środku nocy, ponieważ nie pomyśleli o czterogodzinnej różnicy czasu pomiędzy Danią a Grenlandią. Zaoferowali pracę mężowi i mnie. Nie mogliśmy wystąpić o szczególny status w określonym kraju. O tym, które z naszych umiejętności zostaną wykorzystane decydowało Stowarzyszenie. Natychmiast zgodziliśmy się na Zimbabwe.
   Pierwszą rzeczą jaką zrobiłam rano po tym nocnym telefonie, było wyciągnięcie książki z zaznaczonymi na mapie ośrodkami Sai na świecie. Popatrzyłam: Bulawayo, Zimbabwe, drugie co do wielkości miasto w kraju, miało swój ośrodek! To pokrzepiające! Nie miałam żadnych wątpliwości. W ten sposób wylądowaliśmy w Zimbabwe.
    Pracowałam w centrum szkoleniowym w Bulawayo jako pielęgniarka społeczna opiekująca się kobietami z obszarów wiejskich. Uczyłam i pomagałam paniom przechodzącym szkolenie. Wracały potem do swoich wiosek i zakładały tam, na przykład, przedszkole. Miałam szansę podróżować po całym okręgu, obserwować życie tamtejszych ludzi i udzielać im rad. Poznałam ich kulturę i jako obcokrajowiec, musiałam się szybko nauczyć podstaw lokalnego języka. Nasz dwuletni kontrakt został przedłużony i w ciągu pięciu lat jakie tam przepracowaliśmy powoli i pewnie nabieraliśmy przekonania, że po wypełnieniu zadania nie wrócimy do domu.
 Gdy w Duńskim Stowarzyszeniu Współpracy Międzynarodowej zaczęły narastać problemy, powiedziano nam, że projekt Zimbabwe zostanie prawdopodobnie zamknięty. Co drugi rok jeździliśmy do Swamiego. Pewnego razu po powrocie do domu otrzymaliśmy informację, że na razie projekt będzie kontynuowany. Mieliśmy przed sobą dwa kolejne lata. DSWM starało się razem z nami znaleźć sposób wycofania się z tego przedsięwzięcia. To dało nam trochę czasu, ale fakt, że projekt zostanie zamknięty skłonił nas do zastanawiania się, co zrobić dalej. Stowarzyszenie poinformowało nas, że możemy poprosić o przeniesienie do innego kraju lub zerwać kontrakt i wrócić do domu. Nie mieliśmy najmniejszych wątpliwości, że chcemy zostać w Afryce.  
   Musieliśmy zapytać Swamiego, jakie ma wobec nas plany. W tym czasie oboje mieliśmy sny sugerujące, że powinniśmy założyć sierociniec.
Więc Swami wam to powiedział?
  Powiedział nam we śnie. Miałam sen, w którym oprowadzałam Sai Babę po zakładzie, a ponieważ były tam łóżka i nosiłam biały strój, pomyślałam, że to szpital. Zaskoczyło mnie jednak, że w tym samym śnie zobaczyłam także nowoczesne audytorium z miejscami dla wielu uczniów i rzutniki. Nie wiedziałam co to znaczy. Dopiero później zrozumiałam, że to sierociniec, w którym wiedza opiera się na naukach Baby. Myślę, że audytorium w tym śnie podkreślało konieczność realizowania programu Wychowania w Wartościach Ludzkich Śri Sathya Sai. 
    We śnie mojego męża także były dzieci. Przypomniał sobie, że w młodości, pracując jako mechanik na statku handlowym, znalazł się w Ameryce Południowej. Zobaczył tam mnóstwo nędzy i dzieci żyjące na ulicy. Zawsze chciał coś zrobić dla nieszczęśliwych dzieci.
  Pragnęłam nauczać wartości ludzkich, a ośrodek Sai w Bulawayo był gotów rozpocząć lekcje. Odbyły się ogólnoafrykańskie warsztaty z udziałem doskonałych mówców, członków Organizacji Sai przybyłych z Prasanthi Nilayam. Wzięliśmy udział w warsztatach prowadzonych przez Wiktora Kanu i kilku innych nauczycieli. Uczestniczyłam również w warsztatach w Tanzanii. Zostałam członkinią wydziału opiekującego się regionem Afryki i zaczęłam uczyć w centrum szkoleniowym, w którym pracowaliśmy i mieszkaliśmy. Tam poznałam podstawy Wychowania w Wartościach Ludzkich Śri Sathya Sai. Zajęcia odbywały się w każdą niedzielę. Uczęszczała na nie grupa trzydzieściorga dzieci.
   Jeśli chodzi o otwarcie sierocińca, to potrzebowaliśmy roku, żeby poczuć się wewnętrznie wystarczająco silni, aby zacząć działać. Rozmawialiśmy o tym z seniorami ośrodka Sai, pytając, czy jest coś, co moglibyśmy zrobić razem w ramach Organizacji Sai oraz jak się do tego zabrać. Potem w ośrodku Sai w Bulawayo powołano komitet.
  Gdy wciąż jeszcze pracowaliśmy w centrum szkoleniowym, pewnego dnia  spotkałam się w sieci z przedstawicielami innych organizacji z Trzeciego Świata. Jeden z kuratorów wystąpił z prośbą: „Czy ktoś z was może przez trzy miesiące zaopiekować się trójką dzieci, dopóki nie zostanie znaleziony dla nich stały dom?” Ich matka zmarła, a ojciec był w rozpaczy. Próbował dwukrotnie popełnić samobójstwo. Dzieci przebywały w miejscu tymczasowego pobytu w Bulawayo, nie mogły jednak zostać w nim dłużej. Ta sprawa trafiła mnie prosto w serce. 
   Opowiedziałam o niej Bentowi, a on stwierdził: „Weźmy je do siebie!” Odrzekłam: „No cóż, jesteśmy po pięćdziesiątce. Nie mamy już dzieci w domu.” Nasz najmłodszy syn wyjechał na studia do Danii, byliśmy więc sami. Pierwszego dnia odnosiłam się do tego pomysłu z pewną niechęcią, myśląc o czekającej nas pracy. Czy uda mi się zostać matką trójki czarnych dzieci? Najmłodsze mało zaledwie 9 miesięcy, pozostałe dwa lata i cztery. Powtarzałam sobie: „O nie, nie, nie, nie chcę przeżywać tego ponownie!” Na podjęcie decyzji mieliśmy tydzień i w końcu pomyślałam: „Zróbmy to, skoro to tylko na kilka miesięcy!”
   Sprawy potoczyły się bardzo szybko i na szczęście Duńskie Stowarzyszenie Współpracy Międzynarodowej bardzo nam pomogło. Dostarczyło potrzebne rzeczy – ubrania i łóżeczka dla trojga maluchów. Nie posiadaliśmy niczego takiego, nie mogliśmy też zapłacić. W taki oto sposób przybył do nas Waszyngton, Darlington i Błogosławieństwo. I nigdzie od nas nie odeszli. Są z nami do dzisiaj. Zostaliśmy ich zastępczymi opiekunami. To była umowa prawna. Nie mogliśmy ich zaadoptować. Żeby zaadoptować dziecko urodzone w Zimbabwe, trzeba było być obywatelem tego kraju. Teraz mają 23, 21 i 19 lat. Piękne dzieci, każde na swój własny sposób.
  W 1993 r. zaczęliśmy planować i przygotować dokumentację sierocińca, wiedząc, że w ramach projektu Duńskiego Stowarzyszenia Współpracy Międzynarodowej mamy dla siebie dwa kolejne lata. Musieliśmy wystąpić do właściwych organów o status rezydentów, o zgodę na przyznanie nam ziemi i o inne pozwolenia. Swami był z nami przez cały czas. W 1996 r. przywieźliśmy do Prasanthi Nilayam wstępny szkic projektu. Bent i ja zabieraliśmy go na zmianę na darszany. Zaraz drugiego dnia znalazłam się w pierwszym rzędzie i przyszedł Swami. Podniosłam projekt do góry. Powiedział: „Jestem bardzo szczęśliwy” i wziął go! To był jedyny zestaw z oryginalnymi dokumentami. Baba miał je pobłogosławić, nie zabrać. Wziął je jednak i poszedł dalej. Od tego dnia nie rozmawiał ze mną, z wyjątkiem chwili, gdy siedząc w pierwszym rzędzie powiedziałam: „Swami!”… a On odpowiedział: „Czekaj!” Czekam do tej pory. Zrozumiałam jednak, że czekanie stanowi element mojego rozwoju.
Czy czułaś, że Swami był z tobą w Zimbabwe?

Gdy trwało planowanie sierocińca, otrzymaliśmy działkę na południu Zimbabwe w najczarowniejszej okolicy jaką można sobie wyobrazić. Z jednej strony jest rzeka, z drugiej główna droga. Pomiędzy nimi znajduje się ziemia, olśniewające formacje skalne i wioska. Jest tam bardzo, bardzo pięknie. Pewnego dnia siedziałam na brzegu rzeki w szczególnym miejscu – na dużym kamieniu oblewanym z obu stron wodą. Słuchałam spadających kropli i wkładałam do niej palce rąk i stóp. Była  płytka i krystalicznie czysta. Nagle zobaczyłam w powietrzu Swamiego. Szedł wolno i z takim wdziękiem jak gdyby chodził po ziemi. Potem znikł. Widziałam Go zaledwie przez kilka sekund, ale nie miałam wątpliwości – to było Jego pierwsze błogosławieństwo. Sierociniec miał odpowiednią lokalizację.
  Kilka lat później obchodziliśmy wspólnie Boże Narodzenie. Były pieśni na chwałę Boga, jak nazywaliśmy bhadżany, przedstawienie i ofiara z ognia. Niespodziewanie jedna z pań z ośrodka Sai w Bulawayo ujrzała Swamiego. Obszedł cały teren, odwiedził każdy dom i przyjrzał się wszystkim łóżkom. W tym czasie mieliśmy bardzo, bardzo chorą dziewczynkę. Amputowano jej nogę i w ranę wdała się infekcja. Lekarze nie byli zbyt pomocni, ponieważ było Boże Narodzenie. W tej sytuacji Swami przejął funkcję lekarza. Modliłam się do Niego. Odwiedził dziewczynkę i wszystkie pozostałe dzieci. Zajrzał również do naszego domu. Potem podszedł do furtki i zniknął. Kobieta, która widziała Swamiego, podeszła prosto do mnie i powiedziała mi o tym.
 Po bhadżanach, gdy rozpoczęło się przyjęcie bożonarodzeniowe, znajdujące się na zewnątrz ognisko ofiarne rozbłysło nagle wysokim płomieniem i zgasło. Potem  przygotowaliśmy posiłek dla chorej dziewczynki. Wielbiciele Sai zdążyli jej już coś przynieść i oto patrzcie, była tam i smacznie zajadała! Siedziała na łóżku jedząc. Była zupełnie zdrowa. 
   W 1994 r. zaczęliśmy wznosić budynki na terenie oddanym do naszej dyspozycji. Mój mąż zaplanował, że trzy pierwsze budynki zostaną wzniesione w stylu lokalnym – jeden dla nas, drugi dla przyszłych pracowników i trzeci dla gości. Wprowadziliśmy się tam na początku 1995 r. Architekt nakreślił plany doskonale wkomponowując budynki w otoczenie. Zaczęliśmy budowę i ukończyliśmy ją dokładnie w dziewięć miesięcy później. W czerwcu 1997 r. Ministerstwo Zdrowia i inne władze przesłały nam certyfikaty potrzebne do podjęcia działalności. Obecnie dom wspierają dotacje od osób prywatnych oraz od organizacji międzynarodowych. 
    Nazwaliśmy nasz projekt ‘Ethandweni’, Domem Dzieci Sai w Białych Wodach. Ethandweni w lokalnym języku oznacza ‘Miejsce Miłości’. Jest to społeczny program opieki nad dziećmi w Matebelelandzie Południowym[5], jakieś 60 km na wschód od Bulawayo. To najbiedniejszy obszar w całym kraju, gnębiony suszami i dotknięty pandemią AIDS, graniczący z Afryką Południową i Botswaną, gdzie choroba AIDS zaatakowała po raz pierwszy. 
   Od samego początku postanowiliśmy, że ośrodek powinien być samowystarczalny. Mamy duży ekologiczny ogród. Wybudowaliśmy wielki zbiornik wodny, wykorzystywany także przez mieszkających w pobliżu ludzi do pojenia zwierząt i łowienia ryb. Nigdy nie brakuje nam wody do podlewania ogrodu czy prania. Mamy także trzy studnie głębinowe z wodą pitną. Mąż odpowiada za praktyczną stronę projektu, w tym także za prace inżynierskie. 
   Ethandweni jest domem dla 36 dzieci z pobliskiej okolicy i jedenastu miejscowych osób wchodzących w skład personelu. Na terenie urządziliśmy także przedszkole dla maluchów w wieku od trzech do sześciu lat. Uczęszcza do niego od 50 do 108 dzieci. Najmniej dzieci przychodzi do nas w porze monsunowej, ponieważ przebywają wówczas na rodzinnych polach, strzegąc zbiorów przed małpami.
   W Domu wychodzimy z założenia, że dzieci powinny żyć w zgodzie z własną kulturą i mówić rodzinnym językiem. Dodajemy do tego pięć wartości ludzkich Swamiego – prawdę, właściwe postępowanie, pokój, miłość i niekrzywdzenie. Opieramy się na nich na każdym poziomie funkcjonowania domu, zarówno w pracy z dziećmi, jak i na poziomie administracyjnym. Załoga przechodzi szkolenie u mnie lub u innych osób. W 2003 r. mieliśmy nauczyciela wychowania w wartościach ludzkich z Zambii. W 2009 r. przyjechał z Durbanu kolejny nauczyciel, żeby podnieść poziom personelu i zapewnić mu pełne wykształcenie.
 
   Wszystkie dzieci i pracownicy znają Swamiego jako twórcę wartości. W 2005 r. mieliśmy wielkie szczęście – młodzi ludzie z Organizacji Sai w Zimbabwe, dorastający przez te wszystkie lata na moich oczach, ufundowali dla nas bilety do Puttaparthi. Uzyskali wyższe wykształcenie w Afryce Południowej, a potem wyruszyli do Londynu, Nowej Zelandii, Australii i innych krajów. Mimo, że są rozrzuceni po całym świecie, dysponują doskonałą siecią emailową. Pomagają nam na wiele sposobów. Przysłali nam tysiąc dolarów i kupili trzynaście biletów dla jedenaściorga dzieci i dwojga opiekunów, na wyjazd do Swamiego na święta Bożego Narodzenia.
   Przebywaliśmy w Prasanthi Nilayam przez cały miesiąc i wszystko dobrze się układało. Niektóre z dzieci nie były nawet w Harare, w stolicy Zimbabwe, a mimo to dobrze zniosły podróż, jadły z apetytem, nie wymiotowały i nie przeziębiły się. Wszystko poszło dobrze. Doskonale się przystosowały. Wystąpiliśmy w chórze na Boże Narodzenie. Dzieci występowały także i śpiewały dla około 800 słuchaczy w czasie prób.
Zimbabwe należy do tych krajów we współczesnym świecie, w których się żyje najtrudniej. Jak sobie radzicie? 
   Pyta nas o to mnóstwo osób. Dlaczego chcemy się zmagać z trudnościami? Dlaczego właśnie tam? Po co to wszystko, skoro gospodarka kuleje i trudno o potrzebne rzeczy? Mieliśmy wsparcie ze strony rządu, ale nie możemy już na nie liczyć. Ministerstwo Zdrowia upadło, więc nie mamy dostępu do leków i w razie choroby nie możemy się dostać do szpitala. Panowała epidemia cholery, w kraju umierało tysiące ludzi, a setki tysięcy było chorych. To była prawdziwa klęska. Nie było już mowy o rozwoju, chodziło o przetrwanie. Tutejszym ludziom pomagały organizacje międzynarodowe dostarczające żywność. 
   Ludzie niekoniecznie umierają z powodu braku pożywienia. Składa się na to wiele przyczyn. Przede wszystkim zbyt niskie opady uniemożliwiające jakąkolwiek hodowlę oraz pandemia AIDS. Choruje mnóstwo osób. Są bardzo słabi i jeśli zapadną na malarię, zakażenie lub cholerę umierają w ciągu kilku dni. 
   Jeśli chodzi o HIV i AIDS, to od czterech lat sześcioro z naszych siedmiorga zarażonych dzieci znajduje się pod opieką hiszpańskiego oddziału organizacji ‘Lekarze bez Granic’. Otrzymują leki kontrolujące i hamujące rozwój wirusów. Zanim je otrzymaliśmy, na AIDS umarło dziewięciomiesięczne dziecko. Obecnie dzieci są zdrowe i jeśli zobaczyłabyś je w klasie, nie potrafiłabyś wskazać, które są zarażone, a które nie. Są silne, prowadzą normalne życie, chodzą do szkoły, bawią się. Nie różnią się od innych dzieci.
Czy mogłabyś udzielić wskazówek młodym kobietom Sai, które jak ty pragnęłyby robić coś niezwykłego?
  Swami głosi, że służenie jest królewską drogą do wyzwolenia. Powtarza: „Służ najbardziej potrzebującym.” Dzięki służbie otrzymujemy najwspanialszą szansę uwolnienia się od samolubstwa. Bez względu na stopień niesionej pomocy – nawet jeśli to będzie złożenie wizyty w domu starców lub udział w programie karmienia dzieci z ulicy – należy pamiętać, że najważniejszą rzeczą nie jest pomaganie innym ludziom, lecz sobie. Angażując się w niesienie pomocy oczywiście im pomagamy, lecz Swami uważa, że robimy to dla własnego dobra. Doświadczyłam tego na sobie. To trudna,  ale niezwykle satysfakcjonująca droga.
   Najlepiej słuchać intuicji. Za każdym razem gdy macie szansę i czujecie, że chcecie coś zrobić, nie bójcie się ani nie zastanawiajcie czy sobie poradzicie,  skąd weźmiecie pieniądze lub co powiedzą inni. Zapomnijcie o tym! Jest z wami Swami!
   Oto najlepsza rada, jakiej mogę wam udzielić. Angażujcie się w służbę w takim stopniu w jakim czujecie, że powinniście się angażować. Nie wykonujcie jej jedynie dlatego, że powiedziano wam w ośrodku Sai, że służba jest naszym obowiązkiem.
Masz szczęście, że twój mąż zgadza się z tym wszystkim. Czy łatwo to było osiągnąć?
  Nie! Nie zawsze było jak teraz. Gdy po raz pierwszy przyjechaliśmy do Indii zobaczyć Swamiego byłam zafascynowana, natomiast mój mąż był bardziej powściągliwy. Hinduizm był mu obcy, dlatego potrzebował więcej czasu na przystosowanie. We wszystkich małżeństwach zdarzają się trudne sytuacje. Jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy i nie traktujemy tego jak podstawy dla duchowego wzrostu, różnice mogą doprowadzić do konfliktu.
   Swami powtarza, że małżeństwo jest związkiem dusz trwającym przez całe życie, dającym szansę na rozwój duchowy, naukę tolerancji i obopólne zrozumienie, a także na rozwinięcie wszelkich umiejętności i wartości. Małżeństwo jest polem gry Swamiego, pomagającym nam wzrastać. Jeśli zdajemy sobie z tego sprawę, wszystko staje się łatwiejsze. Wzrastamy i stajemy się coraz bardziej podatni na prowadzenie wewnętrzne, aż w końcu zaczynamy głębiej rozumieć potrzebę rozwoju duchowego. 
   Przez pierwsze siedem lat, za każdym razem, dostawaliśmy zaproszenie na interview. Otrzymaliśmy jedenaście audiencji, czasami dwie lub trzy podczas jednego pobytu. Jedna z pierwszych audiencji wypadła w dwudziestą piątą rocznicę naszego ślubu, gdy zastanawialiśmy się właśnie nad rozwodem. Dokładnie tego dnia Swami wezwał nas na interview. Poprosił o nasze obrączki, założył je sobie na mały palec i spacerował po pokoju rozmawiając z ludźmi. Potem ponownie wezwał mojego męża, nałożył Bentowi obrączkę na palec i poprosił go, żeby nałożył mi moją, zgodnie z chrześcijańskim obrządkiem zaślubin celebrowanym w Danii. Dostaliśmy przesłanie. Swami całkowicie usunął z naszych głów myśl, że nie możemy być razem. Wydarzyło się to w 1987r., gdy mieszkaliśmy jeszcze na Grenlandii.
 W czasie późniejszej wizyty w Prasanthi Nilayam, przyszliśmy wieczorem do naszego pokoju i znaleźliśmy kartkę na drzwiach, na której ktoś napisał: „Proszę przyjść do biura kontaktów jutro o 6:30 rano. Pilne!” Było to w czasie, gdy Swami po raz pierwszy złamał sobie biodro i nie pokazywał się przez kilka dni. Rano poszliśmy z paszportami do biura, ale zorientowaliśmy się, że nie o to chodzi, ponieważ poprowadzono nas w stronę werandy na interview ze Swamim. To było niezwykłe.
    Żałuję teraz, że nie ceniliśmy bardziej tych audiencji. Swami nigdy nie mówił o naszej przyszłości, jedynie nas błogosławił. Gdy prosiłam Go o prowadzenie i siłę, które by mi pomogły we właściwy sposób reagować na nasze wspólne wyzwania, zawsze odpowiadał: „Nie martw się, ja się nim zajmę.” Nieustannie powtarzał: „Bądź szczęśliwa! Bądź szczęśliwa!” Ponieważ Swami nigdy nie rozmawiał ze mną o sierocińcu, zaczęłam uświadamiać sobie – mówię to tylko w swoim imieniu – że tym czego najbardziej potrzebuję jest silna wiara w Boga, wskazówki, które mi daje w sercu oraz uniezależnienie się od Jego fizycznej formy.
    Powiedziałabym więc młodym kobietom: wejdźcie w siebie, skoncentrujcie się na Bogu przebywającym w sercu, rozmawiajcie z Nim, medytujcie o Nim, proście Go o prowadzenie. Jego prowadzenie jest nam potrzebne każdego dnia, teraz bardziej niż kiedykolwiek przedtem, ponieważ musimy sprostać zadaniu bycia Jego instrumentami. Nauczcie się tej lekcji.
Masz teraz 69 lat. Gdzie spędzisz starość?
W domu w Zimbabwe, tak długo jak to tylko będzie możliwe. Należę do tego miejsca.
  Każda osoba powinna zaangażować się w bezinteresowną służbę społeczną, z pokorą i z czystym sercem. Dzielcie miłość z innymi. Zaniechanie dzielenia się miłością jest przejawem skrajnej niewdzięczności wobec społeczeństwa, któremu zawdzięczamy wszystko. Dawajcie innym bezinteresowną miłość z własnej woli i w zamian otrzymujcie miłość. Na tym polega znaczenie ludzkiego życia.                     ~ Sathya Sai Baba             

 tłum. J.C.
 
1 padanamaskar – dotknięcie stóp świętej osoby
[2] Arja Samadżist – ruch reformatorski założony przez Swamiego Dajanandę Saraswati, autora książki „Satjarth Prakasz”, która przyczyniła się do powstania indyjskiego ruchu niepodległościowego. Swami Dajananda wierzył w nieomylność wiedzy zawartej w Wedach.
[3] Teakwon-do  – sztuka samoobrony oparta na filozofii i starożytnych  tradycjach koreańskich
[4] Mellemfolkeligt Samvirke, organizacja pozarządowa walcząca o sprawiedliwy świat
[5] Matebeleland Północy, Matebeleland Południowy i Bulawayo – region w Zimbabwe pomiędzy rzekami Limpopo i Zambezi oraz Pustynią Kalahari. Nazwa Matebeleland pochodzi od nazwy zamieszkującego te tereny plemienia Ndebele. 

 

Stwórz darmową stronę używając Yola.