Kupiłam
kwitnącą sadzonkę i umieściłam ją w słońcu, kilka metrów od okna mojej
sypialni. Każdego dnia podlewałam ją i obserwowałam jak rośnie. Był to jeden z
tych radosnych porannych rytuałów, które wykonywałam miesiąc po miesiącu, aż do
październikowych świąt w 2008 r. Będąc żoną biznesmena nieustannie przemierzającego
świat, synową wytrawnego prawnika i matką małego dziecka, zbierałam własne
żniwo. Czasami jednak zupełnie zapominałam o roślinie. Pewnego ranka obudziłam
się gwałtownie, jak pod wpływem złego snu i pobiegłam do ogrodu. Nagle
przypomniałam sobie o mojej „drogiej, małej, zielonej przyjaciółce”. I co
zobaczyłam? Sprężystą, zdrową roślinę z jednym, dwoma, trzema, czterema...
dziesięcioma... nie, dwudziestoma listkami i trzema pięknymi czerwonymi
kwiatami. Otaczała ją błyszcząca, zielona, pokryta rosą trawa! Stałam tam,
oniemiała z radości. „Jak to się stało, że tak pięknie wyrosła? Ostatnio ciągle
o niej zapominałam! Nie podlewałam jej od kilku dni!” Zajęta tymi myślami
uważnie wybrałam piękny kwiat i skierowałam się do pokoju modlitewnego.
Uświadomiłam sobie tajemnicę kryjącą się za tymi pięknymi kwiatami i chciałam
teraz ofiarować pierwszy z nich Temu, który to wszystko sprawił. Uklękłam przed
ołtarzem mojego kochającego Pana, popatrzyłam bez słów na Jego świętą postać i
w następnej chwili dotknęłam głową ziemi, oddając z pokorą hołd Jego lotosowym
stopom. Mój umysł zalało morze myśli. Nie pozostało mi nic innego jak tylko
porównać wydarzenia z mojego życia do egzystencji mojej „zielonej towarzyszki”,
która przestała być „mała”. Ja również wyrosłam, ponieważ, gdy runął cały mój
świat i nie było nikogo, kto mógłby podać mi rękę, On w ciszy zaopiekował się
mną. Na ekranie mojego umysłu pojawiło się mnóstwo scen. Wróciłam do 1963 r.
Gdy gruźlica zmieniła się w
prawdziwe błogosławieństwo
Pamiętam,
że w tamtym fatalnym roku nasza rodzina otrzymała silny cios – u taty zdiagnozowano
zaawansowaną gruźlicę. Lekarze porzucili wszelką nadzieję. Byłam wtedy
sześciomiesięcznym dzieckiem, a moja siostra miała dwa latka. Wówczas mój
wujek, wyznawca Baby, zabrał tatę po raz pierwszy do Prasanthi Nilayam. Gdy wyjechali,
sytuacja w domu dramatycznie się zmieniła: obie z siostrą ciężko zachorowałyśmy.
Nie było nikogo, kto mógłby pomóc mojej niewinnej i niepiśmiennej mamie. W
tamtych czasach w całym Madrasie było zaledwie kilka telefonów i wszystkie
należały do ludzi zamożnych i wpływowych. Tata i wujek, będąc w Puttaparthi, oczywiście
nie mieli pojęcia o jej ciężkim zmartwieniu. Ale wkrótce się dowiedzieli –
zgadnijcie, od kogo? Od samego Swamiego! Kochający Pan wezwał ich na interview!
Gdy tylko weszli do pokoju, Swami zmaterializował dużą ilość wibhuti i kazał je
tacie zjeść, tam i wtedy. Potem hojnie go pobłogosławił i wytłumaczył z
naciskiem, żeby nie martwił się werdyktem lekarzy. Zapewnił, że jego życie będzie
długie i pracowite. „Co może zrobić najlepszy nawet lekarz? Jestem tutaj...
Wszystkim się zajmę.” I na koniec, gdy mieli już wychodzić, Swami ponownie
zawołał tatę i jeszcze raz zmaterializował wibhuti. Tym razem dając mu je, powiedział:
„Twoje córki są bardzo chore. Co mogą na to poradzić lekarze? Jak tylko
dotrzesz do domu, nałóż wibhuti na ich czoła, pozostałą porcję zmieszaj z wodą
i daj im do wypicia, a wszystko będzie dobrze.” Tata, słysząc to, ogromnie się
zdziwił. Gdy wyruszał do Puttaparthi, byłyśmy zdrowe. Co mogło się przydarzyć
jego aniołkom w ciągu zaledwie kilku dni? Przyjmując od Swamiego wibhuti nie
wiedział, czy ma się cieszyć, czy smucić. Z drżeniem serca rozpoczął podróż
powrotną. W domu przekonał się o powadze sytuacji. Zrozumiał także, że Swami
przygotował go do tego, aby znosił ją mężnie. I nie tylko to. Swami dał mu
również leki. Rzeczywiście, nasza tajemnicza gorączka znikła bez śladu w kilka
godzin po przyjęciu wibhuti. Co najważniejsze, tata był znowu z nami – zdrowy,
szczęśliwy i zadowolony – przez kolejne 23 lata! Oto jak Swami nas kochał i
ratował. My również Go pokochaliśmy. Od tamtej pory nie oglądaliśmy się za
siebie. Wkrótce wstąpiliśmy do Organizacji Służebnej Śri Sathya Sai. My, małe
dziewczynki, zostałyśmy uczennicami Bal
Vikas. Mijały lata. Gdy byłam studentką przygotowawczego kursu Seva Dal, moja siostra została okręgową
przewodniczącą Bal Vikas. Nie było
dnia, żeby w naszym domu nie działo się coś, co wiązało się z Sai – czy to
sesja bhadżanowa, czy kółko studyjne, czy przygotowania do prac służebnych.
Poświęcenie i boska nagroda
W
tamtych czasach Swami często odwiedzał Madras i z radością poświęcał Swój czas
dzieciom z Bal Vikas. Zwycięzcy
rocznych egzaminów w klasach Bal Vikas
otrzymywali nagrodę z rąk samego Boga. Wiedząc o tym, zapragnęłam tego
błogosławieństwa i przygotowywałam się wytrwale do testów. Było to w styczniu
1983 r. Swami przebywał już w Madrasie. Byliśmy zajęci dekorowaniem Sai Leela Kalyana Mandapam, ponieważ
spodziewaliśmy się Swamiego następnego dnia. Nagle, o czwartej po południu
otrzymałam informację, że zdobyłam pierwsze miejsce na ogólnokrajowym egzaminie
Bal Vikas! I co więcej, moja siostra
zajęła pierwsze miejsce na poziomie stanowym! A teraz najlepsza część: następnego
dnia Swami zamierzał osobiście pobłogosławić nas nagrodami!
Po
prostu wpadłam w ekstazę. Spełniło się piękne marzenie. Nawet teraz czuję
dreszcze! W ten sposób miesiące zamieniały się w lata i byłam po brzegi wypełniona
Swamim! Następny kamień milowy w moim życiu pojawił się, gdy Swami przyjechał pobłogosławić
Mannivakkam, pierwszą wioskę wziętą pod opiekę przez Organizację Sai z Tamil
Nadu. Moja siostra i ja byłyśmy ogromnie poruszone widząc Pana wszechświata przemierzającego
boso tę ubogą i zacofaną wioskę, błogosławiącego jej mieszkańców,
pocieszającego chorych i zachęcającego młodych, żeby się zjednoczyli i
poświęcili życie dla polepszenia egzystencji innych ludzi. Ziarna
bezinteresownej służby, zasiane w naszych sercach w chwili, gdy przyłączaliśmy
się do Bal Vikas, zapragnęły teraz,
bez dalszej zwłoki, wykiełkować.
Sai Wiśwa Widjalaja – służenie Mu poprzez
Jego dzieci
Znaliśmy
dokładnie kierunek i cel naszego życia. Tak więc w okręgu Otteri, w pobliżu Mannivakkam,
powstała szkoła średnia Śri Wiśwa Widjalaja, otwierająca drogę na wyższą
uczelnię. Od ponad 20-tu lat – od 1986 r. aż do teraz – ta „oaza udostępniania
wiedzy” wspaniale zmieniła okolicę, znaną jako wylęgarnia kryminalistów, w miejsce,
z którego każdego roku wyrusza w szeroki świat wspaniała i godna podziwu młodzież,
pewna siebie, wierząca w posiadane wartości moralne! Bez wątpienia, Pan kierował
każdym naszym krokiem. Oto, jak w jednej chwili znikły trudne wyzwania. Swami
potwierdził to w 1996 r., błogosławiąc nas podczas interview jak rodzinę.
Obsypał nas błogosławieństwami i upewnił mówiąc: „Po co się martwić, skoro
jestem tutaj? Zaopiekuję się szkołą. Pojedynczy kwiat nie utworzy girlandy,
przyślę wam kwiaty.” I rzeczywiści, czynił to na wiele pięknych sposobów... Gdy
pracowałam z radością na rzecz tej szkoły, w moim sercu pojawiło się gorące
pragnienie – chciałam zostać studentką na Uniwersytecie Swamiego. I dlatego,
gdy szkoła rozpoczęła i ustabilizowała swoją działalność, złożyłam w 1990 r. podanie
o przyjęcie mnie na kurs licencjacki na Uniwersytecie Śri Sathya Sai. Dzięki
Jego łasce zostałam wybrana i na szczęście dla mnie, dokładnie tego samego
roku, Swami wznowił dla studentów Letni Kurs Indyjskiej Kultury i Duchowości,
odbywający się zwykle przed inauguracją roku akademickiego.
Iskrzące lato 1990 r.
Każda
minuta przeżyta na tym wspaniałym Uniwersytecie była dla mnie bezcenna. Wiedziałam,
że program licencjacki będzie trwał zaledwie rok, więc pragnęłam uczynić u
lotosowych stóp Pana wszystko, co mogę. Bardzo interesowałam się letnim kursem
i byłam ogromnie uradowana, zyskując 100 punktów na egzaminie, który odbył się
ostatniego dnia kursu. Następne dwanaście miesięcy na Uniwersytecie Swamiego
pozostają najbardziej pamiętnym okresem mojego życia. Nie tylko zdobyłam bogate
doświadczenia, ale zostałam wyposażona w wewnętrzną siłę i energię. Najbardziej
pożądany moment nadszedł wtedy, gdy otrzymałam złoty medal z rąk Boskiego Rektora,
mojego drogiego Pana. Czułam, że nie ma już nic, co mogłabym w życiu osiągnąć.
Uważałam, że dzięki długim latom modlitwy i ciężkiej pracy, spełniły się
wszystkie moje marzenia. Dzisiaj, spoglądając na szkołę, która w rzeczywistości
jest Jego szkołą, nie wiem jak wyrazić Mu swoją wdzięczność. Na początku miała
zaledwie 54 uczniów, teraz ma ich ponad tysiąc. Jest jak oaza na pustyni, jak
piękna pamiątka Jego miłości, jak wzruszająca opowieść o tym, co może się zmaterializować
poprzez nas, jeśli oddamy się Jemu, a On nas przyjmie.
„Mamooo...”
Hmm... Moja zaduma została przerwana. To wołanie Varshy... Jakże pogubiłam się
na drogach i ścieżkach mojej niezapomnianej przeszłości, które były właściwie
drogami Sai. Tak, córka Varsha, kolejny cud w moim życiu. Otrzymałam ją od
Bhagawana, gdy miałam 45 lat. Ponownie spojrzałam na kwiat ofiarowany jasnym,
lotosowym stopom Pana i na Jego postać, godną najwyższej miłości...
z H2H tłum. J.C.