Świętowanie w Kodai

w 2009 r.

część I i II

    Każdego roku z nadejściem letnich miesięcy - kwietnia i maja – pogłoski o wyjeździe Pana do Kodaikanal sięgają apogeum, bez względu na to czy Swami znajduje się w Puttaparthi czy w Whitefield. Dla każdego studenta i wyznawcy zobaczenie Swamiego w Kodai – Boskiego Stwórcy w otoczeniu pierwotnej natury – jest nieziemskim przeżyciem. Każda wizyta Bhagawana w tej pokrytej lasami górskiej miejscowości jest z wielu względów niepowtarzalna i szczególna. W felietonach napisanych w lipcu 2005 r. do internetowego H2H [pt. Boski plac zabaw] daliśmy wam możliwość zerknięcia na chwałę Pana odsłaniającą się w Kodai w 2005r. To, co wydarzyło się w 2006 r. zostało przedstawione w serii artykułów w H2H w 2006 i w 2007 r. [pt. Z Panem w Górach – prof. G. Venkataraman] Teraz powracamy do tego tematu i dokładnie opisujemy boską podróż Bhagawana w 2009 r. Prezentujemy ją jednak w inny sposób, niż moglibyście się tego spodziewać na podstawie wcześniej przeczytanych artykułów, ponieważ jest to zapis audycji nagranej w Radiu Sai. Jego dodatnią stroną jest to, że prezentujemy w nim nie tylko zdjęcia, lecz również audio- i video- klipy, dzięki czemu dysponujecie pełniejszym i bardziej interesującym materiałem. Co więcej, to tylko pierwszy z dwunastu epizodów. Pozostałych części szukajcie w kolejnych wydaniach internetowego H2H. Niech ta boska odyseja napełni was zachwytem i radością!

Dzień pierwszy – 23. IV. 2009 r.

        Witamy was w pierwszym odcinku naszej specjalnej serii pt. „Świętowanie w Kodai 2009 r.”. Przeniesiemy się w nim do podnóży do chłodnych górskich szczytów, oczywiście wraz z Panem, i pomożemy wam przeżyć niepowtarzalne chwile związane z tym miejscem. Jesteśmy pewni, że kiedy dotrzemy do zakończenia, uznacie to za niezrównane doświadczenie, nieosiągalne nawet za wszystkie skarby świata!

        Chociaż Kodai zostało odkryte przez Anglików, to na początku jego jedynymi stałymi gośćmi byli amerykańscy misjonarze z południowych Indii. Aż do 1916 r. nie wybudowano tu porządnej drogi. Lecz kiedy wybudowano, Kodai stało się szybko popularnym kurortem turystycznym.

        Swami po raz pierwszy odwiedził Kodai w 1957 r. wraz z panem Venkatamunim z Madrasu. Przyjeżdżał tu regularnie aż do 1966 r. Potem nastąpiła przerwa. Na początku lat 80-tych Swami ponownie zaczął odwiedzać Kodai z niewielką grupą osób. Od połowy lat 80-tych, w ramach Swojego odpoczynku, zabierał ze sobą studentów. Dlatego stworzył tu swój trzeci aśram, znany na całym świecie pod nazwą Sai Śruthi[1].

       Spotkanie z Bhagawanem w Kodai przedstawi wam pan Narasimha Murthy, dyrektor akademika przy Uniwersytecie Swamiego w Brindawanie. Dzięki niemu dowiecie się czym jest wyjazd z Panem do Kodai.

   Mając to wszystko w pamięci, wróćmy do naszej opowieści.

  W tym dziesięcioleciu lub w tym wieku, jeśli możemy tak to wyrazić, Swami przyjechał po raz pierwszy do Kodai w 2003 r. Opuścił wizytę w 2004 r., lecz wrócił tu ponownie w 2005, 2006 i 2007 r. W 2008 r. znów pominął wyjazd, więc kiedy nadeszło lato 2009 r. wszyscy się zastanawialiśmy – wyjedzie czy nie? Przez kilka tygodni trzymał nas w napięciu, być może bawiąc się naszą niepewnością, którą Sam wywołał! Krążyły na ten temat najbardziej fantastyczne pogłoski, lecz w końcu wszystko się wyjaśniło – Swami wyruszy do Kodai 23 kwietnia.

Studenci wyruszają pierwsi

   Tak, Swami raz jeszcze wybrał się do Kodai. Tym razem jednak doszło do poważnej zmiany. Jakiej? Żeby się o tym dowiedzieć, odwołamy się do pana Narasimhy Murthy.

   Ta wyprawa różniła się tym od innych, że Swami wyruszył bez studentów. Zwykle jechał do Kodaikanal przez Brindawan (Bangalore) samochodem. Podążał za Nim autokar lub minibus z uczniami. Docierali do Kodai o 6-ej wieczorem. W 1999 r. Swami po raz pierwszy poleciał z Bangalore do Maduraju samolotem. Dalej podróżował autem. Nawet wtedy towarzyszyli Mu uczniowie. Tym razem jednak wyruszyli przed Swamim, pod wodzą kierownika akademika. Zrobili to w jednej chwili, gdy tylko otrzymali odpowiednią informację.

   A co się działo u Swamiego? O opowiedzenie tej historii poprosiliśmy prof. Venkataramana, który otrzymał błogosławieństwo i przywilej podróżowania z Bhagawanem. Najlepiej będzie jak to uczyni osoba najlepiej poinformowana, prawda?

Prof. Venkataraman opowiada jak powstało Kodai

  Sprawa mojego wyjazdu do Kodai w 2009 r. miała interesujący przebieg. Na początku kwietnia pojawiło się wiele przypuszczeń. Jedni mówili, że Swami wybiera się do Bangalore, drudzy, że do Kodai, a jeszcze inni, że do Kodai przez Bangalore. Ponieważ byłem już w Kodai trzykrotnie i miałem mnóstwo pracy, więc zastanawiałem się czy uda mi wymówić od wyjazdu. Mam terminową pracę. Kiedy jestem dłużej nieobecny, pozostaje mi niewiele czasu na jej ukończenie. To bardzo trudne. Znalazłem się w podobnej sytuacji w 2007 r., kiedy musieliśmy w zaledwie sześć tygodni przygotować wystawę „Światło Miłości” (Prema Dżioti). Wyznaję, to bardzo wyczerpujące. Im bardziej się starzeję, tym mi trudniej.

   Więc pewnego dnia zebrałem całą swoją odwagę i osobiście zwróciłem się do Swamiego: „Bhagawanie, nie jestem pewien jakie masz plany, lecz gdyby Swami postanowił gdzieś pojechać, to czy pozwoliłby mi zostać? Wnoszę tę pokorną prośbę, ponieważ mam do wykonania różne prace.” Swami uśmiechnął się i zdecydowanie odparł w telugu, że mogę – „Jak najbardziej, jak najbardziej.” Uznałem to za dobry omen, chociaż wiedziałem z doświadczenia, że Swami może zmienić zdanie w ostatniej chwili. I rzeczywiście tak się stało.

    Na cztery dni przed wyjazdem, podczas wieczornego darszanu, Swami niespodziewanie wezwał mnie do pokoju interview. Zapytał zdawkowo, jak gdyby nie wiedział: „Masz dużo zajęć na uczelni?” Odrzekłem: „Swami, latem Uniwersytet jest zamknięty i w tej chwili nic się w nim nie dzieje.” „W takim razie” – zdecydował Swami – „jedziesz ze Mną do Kodai. Wyruszamy 23-go o 8:00 rano. Bądź gotów!”

Zaproszenie w ostatniej minucie

  Przeczuwałem, że to się stanie, więc wszystko zaplanowałem. Chcę przez to powiedzieć, w taki sposób ułożyłem swoje zajęcia, aby zabrać do Kodai prace nie wymagające pośrednictwa komputera i telefonu. Resztę zostawiłem na potem. Mogłem je podjąć w każdej chwili i nieoczekiwanie zakończyć, tak jak teraz!

    Swami, zabierając kogoś w podróż, planuje każdy krok. Następnie upewnia się, że Jego polecenia zostaną starannie i punktualnie wykonane, dla dobra wszystkich. Wielokrotnie przez to przechodziłem i wiedziałem, że muszę się na to wewnętrznie przygotować już dzień wcześniej. Dwudziestego pierwszego otrzymałem pierwsze instrukcje. Samolot, którym miał lecieć Swami, był prywatnym odrzutowcem. Zabierał na pokład ośmiu pasażerów. Jeśli więc chciałem wziąć walizkę lub jakieś inne rzeczy, powinienem wysłać je wcześniej z panem Narasimhą Murthy. Mogłem, w najlepszym wypadku, mieć ze sobą bagaż podręczny. To czyni życie prostszym. Tego wieczoru polecono mi zameldować się następnego dnia o 6:00 rano w Yajur Mandirze. Tam otrzymałem dalsze instrukcje. Wynikało z nich, że pojadę na lotnisko autem, które zabierze po drodze panią Ratan Lal oraz dr Dasha z Super-specjalistycznego Szpitala w Bangalore. Wszyscy trzej mieliśmy się udać na lotnisko i tam czekać. Mieliśmy zjawić się tam najpóźniej o 7:30. Swami miał przybyć około 8:00, wsiąść do samolotu i natychmiast odlecieć.

     Taki był plan na rano. Gdy dotarliśmy na lotnisko, zaprowadzono nas do sali odpraw i zabrano nasze torby. Kilka minut później poproszono, żebyśmy podeszli do samolotu, czekającego na nas od poprzedniego wieczoru. Dzięki temu, o 7:40, wszyscy trzej znaleźliśmy się na pokładzie specjalnego, pięknego odrzutowca.

Fascynujące szczegóły specjalnego odrzutowca

    Był to Challenger 604. Miał z tyłu dwa potężne silniki odrzutowe – Pratt Whitney lub GE, tego nie jestem pewien. Na pokładzie umieszczono naprzeciw siebie cztery duże i wygodne fotele. Za nimi, bliżej ogona, po lewej stronie na wprost kokpitu postawiono sofę dla trzech osób. Steward podał mi interesujące szczegóły dotyczące samolotu. Powiedział m.in., że w ciągu ośmiu godzin przelatuje non-stop z Londynu do Bombaju! Jak na tak mały samolot, było to imponujące.

Pani Ratan Lal, dr Dash i ja zajęliśmy trzyosobową sofę. Na czteroosobowej sofie również miały usiąść trzy osoby. Oczywiście jednym z nich był Swami. Drugie miejsce było przeznaczone dla Satyajita, a trzecie dla pana V. Srinivasana, który zorganizował naszą podróż i tym razem towarzyszył Swamiemu do Kodai. Czwarte miejsce było puste. Usiadłem, wyjrzałem przez okno i zobaczyłem, że na polu startowym jest mnóstwo ludzi – pracowników lotniska, ochroniarzy i osób z sewadal, pełniących różnorodne obowiązki. Byli wśród nich także nasi chłopcy ze studia. Należą im się podziękowania, ponieważ bez ich pomocy nie usłyszelibyście tej audycji. Widziałem również odcinek szosy, wzdłuż której stały tłumy wielbicieli.

Był to pierwszy odcinek opowieści prof. GV. Wróćmy teraz do Swamiego

Pan rozpoczyna swą podróż...

    Rankiem 23 kwietnia, w Sai Kulwant Hall zebrała się wielka ciżba ludzi, czekająca na Swamiego.

    Bhagawan wyruszając w podróż, jak zawsze wsiadł w Yajur Mandirze do Toyoty Porte. Zegar wskazywał 7:45. Miejsce kierowcy zajął Satyajit. W samochodzie znalazł się również pan V. Srinivasan, od lat organizujący podróże Swamiego. Samochód powoli wjechał do Sai Kulwant Hall. Swami przyjął arathi i ruszył przez bramę świątyni w kierunku lotniska. Jadąc, mijał ludzi stojących przy drodze. Wiwatowali i rzucali na Jego samochód kwiaty – przed szkołą, przed koledżem, przed akademikiem, wszędzie. Wkrótce potem dotarł do samolotu i dostał się na jego pokład specjalną windą. Otoczyli Go ludzie z załogi naziemnej. Pragnęli zrobić sobie z Nim zdjęcia i uzyskać zgodę na padnamaskar. Przy okazji my również dostaliśmy fotografie Swamiego siedzącego w fotelu. W końcu kapitan poprosił gości o opuszczenie samolotu i polecił zamknąć drzwi.

   Żeby dowiedzieć się, co działo się dalej, ponownie zwrócimy się do prof. G. Venkataramana.

Swami wstępuje na pokład i obdarza wszystkich radością

   Zacznę od chwili, gdy siedząc w samolocie i wyglądając przez okno, zauważyliśmy zbliżające się auto Swamiego. Wjechało szybko na lotnisko. Rozległ się gwar i nastąpiło poruszenie. Następnie Bhagawan, siedząc w fotelu na kółkach, został przeniesiony na pas startowy i przetransportowany do specjalnej windy, która powoli uniosła Go z poziomu gruntu na wysokość drzwi odrzutowca. W chwilę później był wśród nas. Przeżywaliśmy niezwykły moment. Znaleźliśmy się ze Swamim – w doborowym towarzystwie – na pokładzie eleganckiego odrzutowca! Jestem pewien, że zazdrościły nam miliony ludzi! Było to wielkie błogosławieństwo i przywilej, dlatego natychmiast postanowiłem wyrazić swą wdzięczność i udokumentować tę cudowną podróż, aby potem przekazać swoje wrażenia w reportażu radiowym i w artykule dla redakcji „Z serca do serca”.

Gdy Swami znalazł się na pokładzie wszyscy prosili Go o padnamaskar. Robili sobie z Nim zdjęcia. Naturalnie, starali się jak najpełniej wykorzystać tę sposobność. Jednak zarządca portu, kapitan Sharma, oraz kapitan samolotu musieli wypełnić powierzone im zadania. Gdy wszystko idzie planowo, samolot odlatuje zgodnie z harmonogramem. Dlatego poproszono osoby nie lecące z nami o opuszczenie pokładu. Zamknięto drzwi. Pomyślałem sobie, że sesja zdjęciowa już się zakończyła. Ale nie! Do Swamiego podszedł steward, pochylił się do namaskaru i zrobił Panu zdjęcie komórką!

     Teraz otrzymaliśmy polecenie, żeby zapiąć pasy. Podczas wcześniejszych lotów Swami nigdy tego nie robił i nikt nie miał odwagi Mu tego zasugerować. Tym razem uczynił to steward. Swami się uśmiechnął i powierzył wykonanie tego zadania Satyajitowi. Potem nastąpił rozruch silników i kapitan przekazał nam zwykłe informacje. Jak wszystkie nowoczesne samoloty, ten również posiadał wyświetlacze ciekłokrystaliczne (LCD) połączone z globalnym systemem pozycjonowania (GPS), wyświetlające mapy, naszą bieżącą pozycję, etc. Zauważyłem, że zegar wskazywał 8:10, że od Maduraju dzielą nas 333 mile oraz że szacunkowy czas lotu wyniesie 47 minut. Wszystko było gotowe i ruszyliśmy do przodu. Ludzie na zewnątrz zaczęli do nas machać. Swami wyjrzał przez okno i uśmiechnął się. Samolot przez chwilę kołował i nagle wzbił się w powietrze, przez cały czas nabierając wysokości.

    Wszyscy, którzy przybyli na lotnisko pragnąc pożegnać Swamiego, wkrótce stracili nas z oczu.

  A co się działo w samolocie zdążającym do Maduraju? Opowie nam to prof. G. Venkataraman.

Sai na niebie

        Kilkakrotnie podróżowałem ze Swamim samolotem, ale od dawna nie leciałem z Nim małym prywatnym odrzutowcem, takim jak ten. Podobna okazja trafiła mi się ostatnio w marcu 1999 r. Jak sądzę, wydarzenie to było relacjonowane w kolejnych audycjach Radia Sai. W przeciwieństwie do tamtej podróży, tym razem mniej rozmawialiśmy. Odbieraliśmy głównie informacje przekazywane GPS-em na ekrany LCD. Jeden z nich znajdował się dokładnie przed siedzeniem Swamiego.

Wkrótce po starcie pojawił się kapitan i jak to było w zwyczaju, oddał Swamiemu hołd. W 20 minut po starcie, pan Srinivasan dał mi znak, żebym przeniósł się na wolne miejsce naprzeciwko Bhagawana, gdyż w ten sposób łatwiej mi będzie odpowiadać na Jego pytania związane z lotem.

Głos Swamiego, z natury cichy, ostatnio stał się jeszcze cichszy i czasami trudno mi było zrozumieć co mówi, tym bardziej, że towarzyszył nam nieprzerwany ryk silników. Tak więc zmieniłem miejsce i usiadłem naprzeciw Swamiego. Na szczęście, nie wiedziały o tym miliony ludzi na świecie, gdyż w przeciwnym razie nie tylko by mnie potępiły, ale również usunęły z pokładu, proponując w zamian własne osoby, jako odpowiedniejszych kandydatów! W miarę jak zbliżaliśmy się do miasta – świątyni postanowiłem poukładać fakty. Urodziłem się w Maduraju i mam kwalifikacje sprawozdawcy, jakimi nie może się pochwalić nikt na pokładzie.

    Lot, jako całość, przebiegł bez zakłóceń i wylądowaliśmy punktualnie. Była 9:00 rano, słońce wisiało wysoko na niebie i jak się spodziewałem, mocno przypiekało, chociaż nie czułem tego aż do otwarcia samolotu. Wyglądając przez okno dostrzegłem helikopter, który prawdopodobnie odbył wczoraj lot z Kodai i teraz czekał na Swamiego, żeby ułatwić Mu dalszą podróż. Właściwie na pasie startowym znajdowały dwa helikoptery, lecz łatwo było odgadnąć, którym z nich poleci Bhagawan. Były na nim charakterystyczne znaki i otaczali go ludzie z sewadal, gotowi do pomocy. Odrzutowiec kołował i wreszcie się zatrzymał. Na płycie czekał pan Ramani, przewodniczący Organizacji Służebnej Sathya Sai w stanie Tamil Nadu, żeby pozdrowić i powitać Swamiego a następnie  wraz z załogą pomóc Mu dostać się windą na ziemię. Helikopter stał w odległości 50 stóp od nas. Swami został zabrany w fotelu na kółkach prosto z samolotu na płytę lotniska. Niewielką rampą podjechał w pobliże helikoptera.

 Niestety, nikt z nas nie miał kamery. Ochrona lotniska, będąc tym czym była, nie dysponowała sprzętem fotograficznym. Innymi słowy, wszyscy mieli wyznaczone obowiązki – fotografowanie nie wchodziło w zakres żadnego z nich.

     Usiłuję tylko ze smutkiem stwierdzić, że redakcja „Z serca do serca” nie może wam zaprezentować żadnego zdjęcia z tego etapu boskiej podróży.

    Kiedy Swami znalazł się na dole, winda odjechała na bok, a my zeszliśmy na ziemię po schodkach samolotu. Z wolna ruszyliśmy w stronę terminalu. Poproszono nas o opuszczenie pasa startowego, nieprzeszkadzanie w starcie helikoptera i podejście do budynku przylotów.

Swami przenosi się do ekskluzywnego helikoptera

    Oto jak w moich oczach wyglądał odlot Swamiego. Helikopter był stosunkowo mały, dysponował tylko czterema miejscami dla pasażerów, ustawionymi w parach naprzeciw siebie za fotelem pilota i jego asystenta. Wokół było mnóstwo pleksiglasu, więc pasażerowie mieli wspaniały widok na całą okolicę. Z miejsca, na którym staliśmy – mówię o pani Ratan Lal, dr Dashu, panu Ramani oraz o mnie – dobrze widzieliśmy Swamiego. Wkrótce zaczął pracować silnik i po trzech czy czterech minutach kapitan powoli uniósł helikopter w górę. Przeleciał około pięciu metrów wzdłuż pasa startowego. Następnie ostro wzniósł się w powietrze i odleciał. W jednej chwili straciliśmy Swamiego z oczu! Teraz zaczęliśmy się zastanawiać jak dostaniemy się do Kodai. Pan Ramani powiedział do nas: „Planowaliśmy, że wy trzej pojedziecie do Kodai moim samochodem. Ale mam zebranie polityczne. Kampania wyborcza jest w pełnym toku i dzisiaj w Puttaparthi odbyło się podliczanie głosów. Jednak w Tamil Nadu głosowanie odbywa się w maju, więc gorączka wyborcza sięga teraz szczytu. Wiąże się to z dużym napięciem oraz z całkowitym zatrzymaniem ruchu w dużym mieście. Z tego powodu studenci wyruszyli stąd wczesnym rankiem. Nie było jasne, czy nie stanie nam coś na przeszkodzie i dlatego zdecydowaliśmy, że wy trzej również polecicie helikopterem! Słysząc to powiedziałem: „Wow”, ponieważ nigdy dotychczas nie leciałem tym środkiem transportu, chociaż wielokrotnie byłem w powietrzu w wielu częściach świata. To oznaczało, że możemy usiąść i pogawędzić. Zapytałem pana Ramani: „OK., polecimy. A co będzie z tobą?” Uśmiechnął się tajemniczo i odrzekł: „Słuchajcie, muszę sfinalizować kilka spraw, nie mogę wyjechać natychmiast. A propos, wasz bagaż nie zmieści się w helikopterze. Zabiorę go ze sobą i dostarczę wam do Kodai. Wtedy spytałem: „Jak myślisz, długo będziemy musieli tu czekać?” Odpowiedział: „Swami dotrze na miejsce w ciągu 25 minut. Helikopter ostygnie i wyleci ponownie. Wróci i zatankuje. Macie przed sobą mnóstwo czasu! Po prostu odprężcie się!”

    Podczas gdy pani Ratan Lal, dr Dash i prof. G. Venkataraman czekali na lotnisku w Maduraju, Swami spieszył do Kodai. Wierzcie lub nie, dotarł tam w niecałe pół godziny! (...)

   Z lądowiska Swami pojechał prosto do Sai Śruthi i nie musimy zaznaczać, że wzdłuż całej drogi witały Go tłumy ludzi. Niektórzy twierdzą, że podróż z lądowiska do Sai Śruthi trwała dłużej niż lot z Maduraju do Kodai. Nic dziwnego. Gdyby wyznawcy posiadali skrzydła uniemożliwiliby funkcjonowanie lotniska!

    Mamy nadzieję, że zdajecie sobie sprawę, że z punktu widzenia Swamiego ta podróż wyglądała inaczej. O 8:00 Swami znalazł się na lotnisku w Puttaparthi, a o 10:30 witali Go studenci w Sai Śruthi! Niewiarygodne! Zanim powiemy o tym coś więcej, wysłuchajmy najpierw pana Narasimhę Murthy, który zrelacjonuje nam podróż do Kodai i opisze jak ze studentami przybył tam przed Swamim.

Studenci gorąco witają Pana

   Poprzedniego dnia, około 14:00, trzydziestu sześciu studentów i ja opuściliśmy autobusem Prasanthi Nilayam i udaliśmy się na Międzynarodowe Lotnisko w Bangalore, skąd polecieliśmy do Maduraju. Tam zatrzymaliśmy się na noc i następnego dnia, 23-go, wczesnym rankiem, o 4:30, wyruszyliśmy do Kodai. Dotarliśmy tam na godzinę przed Swamim, mogliśmy więc Go powitać. Swami przybył o 10:00, 23-go i udał się do Sai Śruthi, gdzie oczekiwali Go chłopcy. Nie wnieśli jednak bagaży, ponieważ chcieli wejść do środka dopiero po Jego przyjeździe!

   Siedzieli przy bagażach i czekali w cieniu. Wstali, gdy przyjechał Swami! Kiedy wszedł do środka, oni również weszli. Gdy polecił chłopcom wnieść bagaże, poczuli się bardzo szczęśliwi. Podróżowali osobno i mieli wątpliwości, czy pozwoli im zamieszkać w pokoju obok holu. Na Jego skinienie wbiegli i usiedli. Tak rozpoczął się ich pierwszy dzień w Kodai.

Lot helikopterem może być frajdą

  Jak wspomniałem już wcześniej, czekając na lotnisku w Maduraju wiedzieliśmy o każdym ruchu Swamiego – dzięki panu Ramani i jego komórce. Jakże ten gadżet ułatwia kontakty międzyludzkie! Nagle do pomieszczenia, w którym przebywaliśmy, wpadł jakiś człowiek i spytał pana Ramani: „Co ci ludzie tu robią? Pilot na nich czeka! Chce natychmiast odlecieć. Podrzuci ich i ruszy dalej!” Oczywiście, nie wiedzieliśmy, że już jest, że zatankował i szuka nas. Pobiegliśmy więc i za chwilę byliśmy w helikopterze. Po prostu podeszliśmy i wspięliśmy się do środka – nie było tam drabiny, schodów ani niczego podobnego – po prostu się wspięliśmy! Tak się złożyło, że otrzymałem miejsce na którym siedział Swami! Szczerze, nie zaplanowałem tego i nie intrygowałem! Helikopter był mały ale bardzo wygodny. Miał naprawdę wielkie okna, pozwalające dobrze przyjrzeć się okolicy. Kiedy leciał nim Swami, w środku było tylko trzech pasażerów. Teraz było nas czterech. Dołączył do nas urzędnik zatrudniony w firmie czarterowej.

   Gdy zapięliśmy pasy, co w helikopterze jest koniecznością, usłyszałem jak pilot zwraca się do swojego kolegi: „Muszę podrzucić tych ludzi do Kodai, wrócić do Maduraju, polecieć do Madrasu i wrócić nocą do Bangalore!” Słysząc to pomyślałem: „Mój Boże, ten facet pracuje jak kierowca taksówki!” Śmigła ruszyły i widzieliśmy jak obracają się nad nami. Pilot czekał przez dłuższą chwilę aż osiągną odpowiednią szybkość, a potem wzniósł maszynę. Ruszyła w górę i miałem wrażenie, że płyniemy w powietrzu! Powtórzył ten sam manewr co przedtem, to znaczy przeleciał nad pasem startowym, doleciał do jego końca i szybko się wzniósł. To był mój pierwszy lot i oczywiście byłem podekscytowany. Ekscytację powiększała znajomość otoczenia. Usilnie starałem się odnaleźć znajome mi miejsca. Bez trudu zidentyfikowałem górę Tiruparankunram, u której stóp postawiono słynną świątynię Subramanii, linię kolejową biegnącą do Trivandrum i pasmo wzgórz, wzdłuż którego wybudowano campus Uniwersytetu Madurajskiego. I to wszystko. Reszta mi umknęła. Helikopter nabierał prędkości i wysokości, więc usiadłem wygodnie i rozkoszowałem się cudownym widokiem z wysokości 5000 lub 6000 stóp. Daleko w dole rozciągały się zielone pola ryżowe, przypominające planszę do gry w szachy. Wciąż zerkałem na zegarek. Dano mi do zrozumienia, że lot potrwa około 25 minut. Choć minęło ich 20 wciąż nie widziałem gór. Zacząłem się zastanawiać dlaczego. A potem, zupełnie nagle, pojawiły się przed nami. Znajdowaliśmy się na poziomie ich wierzchołków. Kapitan ogłosił, że za kilka minut lądujemy. Pochyliłem się, żeby zidentyfikować obiekty w Kodai. Przelecieliśmy nad wieżą telewizyjną, widoczną również z Sai Śruthi. I zanim się zorientowałem, dostrzegłem w oddali, po prawej stronie, jezioro i stojący obok niego aśram Swamiego. Podniecony, wskazałem go pani Ratan Lal i dr Dash’owi. Za pół minuty zeszliśmy w dół i wylądowaliśmy w oznaczonej strefie. Podróż z lotniska w Maduraju do Kodai zajęła nam tylko 30 minut. To było po prostu niewiarygodne! Myślę, że była 12:00. O 8:00 byliśmy w Puttaparthi, a w południe znaleźliśmy się na szczycie góry, choć spędziliśmy prawie dwie godziny na lotnisku w Maduraju. To było jak sen! Kiedy nad tym rozmyślałem, śmigło zaczęło zwalniać obroty. Oczywiście, ostrzeżono nas, żebyśmy nie próbowali wysiadać. Sądzę, że uniemożliwiały to zablokowane drzwi. Mógł je otworzyć tylko kapitan. Czekałem, aż śmigło się zatrzyma. Ale nie, kazano nam jeszcze wysiadać, gdy wirowało, choć bardzo wolno.

   Chciałbym tu przytoczyć kilka ważnych faktów. Po pierwsze, lądowisko dla helikoptera zostało przygotowane tydzień wcześniej na terenie należącym dawniej do radży Sivagangi, a obecnie do jego wnuka. Ten pan jest nie tylko wyznawcą Sai, lecz również członkiem służb Sewa Dal. Posiadłość zajmuje około 12-tu akrów, na samym szczycie góry. Lądowisko przygotowano specjalnie dla Swamiego.

    Powiedziano mi, że gdyby pojawiały się chmury, co się czasami zdarza, helikopter wiozący Swamiego wylądowałby na lądowisku u podnóża góry, również wybudowanym dla Niego. Na szczyt dotarłby samochodem. Na szczęście pogoda była piękna i wolna od turbulencji, więc Swami poleciał prosto do Kodai. Kapitan stwierdził, że podobnie jak Swami, mieliśmy dobrą podróż. Chciałbym nadmienić, że w kabinie utrzymywało się właściwe ciśnienie i było względnie cicho. W starszych typach helikopterów w kabinie panował hałas. Swami wybrał się kiedyś takim helikopterem z Bangalore do Alike i często potem wspominał, że wypełniał go ogłuszający ryk. Tym razem było względnie cicho. Na zewnątrz czekało kilka samochodów. Poproszono nas żebyśmy się pospieszyli i wsiedli do jednego z nich. I wiecie co? Gdy tylko się w nim znaleźliśmy, helikopter wystartował i odleciał do Maduraju! W ciągu 15 min. znaleźliśmy się w Sai Śruthi. Kiedy wysiadłem, powiedziano mi, że Swami przebywa ze studentami, co oznaczało, że muszę natychmiast się u Niego zameldować.

Swami wśród Swoich wybrańców

   Kiedy wszedłem do sali, zdziwiłem się na widok tego, co zastałem. Swami nie tylko wyglądał świeżo jak róża, ale był całym sercem zaangażowany w ożywioną rozmowę z otaczającymi Go studentami, korzystającymi z życiowej szansy. Uśmiechał się i żartował. To było zaskakujące, nie widziałem tego od wielu lat. Dawniej Swami spędzał ze studentami długie godziny, lecz ostatnio napływ VIP- ów, mnóstwo spraw i kilka innych okoliczności, spowodowały, że podobne spotkania stały się prawie niemożliwe, oprócz może krótkich chwil po zakończeniu koncertu czy przedstawienia. Lecz teraz było inaczej i byłem poruszony widokiem szczęścia Swamiego.

Współczująca Matka

   Kiedy weszliśmy, Swami odwrócił się i przywitał nas. Pierwsze pytanie jakie nam zadał brzmiało: „Czy coś jedliście?” Poczułem wzruszenie. Kto by pamiętał o takiej sprawie? Lecz dla Swamiego było to ważne. Odpowiedzieliśmy: „Swami, pan Ramani troskliwie się nami zajął na lotnisku w Madurai.” Swamiemu to nie wystarczyło. „Co dostaliście na śniadanie?” Dokładnie wyliczyliśmy wszystkie potrawy. Padło następne pytanie: „A co z herbatą, kawą?” To była nadzwyczajna troska! Odpowiedzieliśmy: „Swami, proponowano nam wszystko, nawet sok owocowy, ale odmówiliśmy i piliśmy tylko wodę!” Oczy Swamiego spoczęły na zegarze ściennym. Widząc która godzina, zwrócił się do chłopców: „Wstańcie, czas na obiad.”

   To był prof. G. Venkataraman, który zaprowadził nas do Swamiego w chwili, gdy pierwszego dnia ogłosił przerwę obiadową. Wróćmy na moment do pana Narasimhy Murthy, który w kilku słowach porówna ten przyjazd ze wcześniejszymi przyjazdami.

Złote wspomnienia z minionych lat

  Dawniej, gdy Swami wybierał się samochodem z Madurai do Kodai, przeważnie przybywał tam pierwszy. Chłopcy podróżowali minibusem lub autokarem. Zwykle zjawiali się trochę później i Swami czekał na nich z lekkim posiłkiem!

   Podczas pewnej podróży, nie pamiętam w którym to było roku, w sobotę wieczorem na drodze prowadzącej w dół był duży ruch i pojazdy, którymi podróżowaliśmy z chłopcami, utknęły w korku. Swami był na miejscu około 18:30, a my o 22:00. Mimo to Swami na nas czekał! Przygotował dla nas w jadalni kolację i rzekł do chłopców: „Ponieważ przyjechaliście tak późno i późno pójdziecie spać, możecie jutro dłużej pospać – aż do 8:00!” Tak bardzo kocha studentów i wszystkich, którzy są z nimi związani!

   W ostatnich latach, pierwszy dzień był zwykle dosyć luźny, to zrozumiałe. Podobnie było w 2009 r. Wieczorne bhadżany trwały zaledwie kilka minut. W tym miejscu, żeby nam to nie umknęło, pragniemy przypomnieć, że kiedy w połowie lat 80-tych XX w. wzniesiono Sai Śruthi, brakowało w nim wielu wygód, które uważamy za oczywiste. Historia powstania Sai Śruthi jest sama w sobie interesująca i być może, któregoś dnia ją opowiemy. Teraz chcemy jedynie podać, że sala bhadżanowa została wybudowana o wiele później, gdy kompleks się rozrastał. Od chwili jej powstania Swami urządza w niej sesje bhadżanowe, które, oczywiście, prowadzą uczniowie.

Część 2

    Chcemy wam przedstawić, co wydarzyło się drugiego dnia. Zanim to jednak zrobimy, przyjrzyjmy się jak doszło do tych podróży. Dyrektor koledżu Swamiego w Bangalore, pan Narasimha Murthy, podzielił się z nami tą historią, wróćmy więc do niej.

Pierwszy wyjazd Bhagawana do Kodai miał miejsce w 1957 r., kiedy Bhagawan miał zaledwie 31 lat. Towarzyszył Mu pan Venkatamuni oraz jego żona pani Sushilamma z Chennai, mająca krewnych zarówno w Maduraju jak w Kodai. Jeśli interesuje was stosunek czasu spędzonego przez Swamiego w Kodai, Prasanthi i Brindawanie, to w tym rankingu Kodai zajmuje trzecie miejsce.

   W latach 1957 – 1966 Swami przyjeżdżał do Kodai każdego roku i pozostawał tu od tygodnia do miesiąca. Z pewnych powodów te letnie wyprawy do Kodai zostały nagle przerwane w 1966 r. Podjęto je ponownie w 1981 r. Jak do tego doszło? Odpowiada na to ponownie pan Narasimha Murthy.

W 1978 r. pan Srinivasan nabył w Kodai niewielką willę o nazwie Mount Rest[2] i przemianował ją na Sai Krupa[3]. W kwietniu 1981 r., po piętnastodniowym pobycie w Ooty, Swami oświadczył, że wracają do Whitefield. Żona pana Srinivasana, pani Vidya, czekała z dziećmi na Swamiego w Kodai.

Ponieważ Swami sygnalizował, że następnego dnia wraca do Whitefield[4], pan Srinivasan poprosił żonę, żeby udała się do Chennai. Rankiem Swami oświadczył: „Jedziemy do Kodai”. Radość pana Srinivasana nie miała granic! Zadzwonił do żony. Zdążyła już zwinąć dywany. Ponadto ich syn, Murali, miał gorączkę. Swami w towarzystwie sześciu osób, tzn. pana V. Srinivasana, pułkownika Jogi Rao, dr Bhagavanthama, pana C. Srinivasa i pana Radhakrishnana dotarł do Kodai wieczorem. Jechali dwoma samochodami. Swami powiedział do pani Vidyi Srinivasan: Naan Naana vandiriken – „Moją wolą było tu przyjechać.” Żeby zapewnić Swamiemu wygodę, państwo Srinivasanowie przenieśli się do pomieszczeń dla służby, a służba przeniosła się do garażu. Swami był z tego powodu bardzo nieszczęśliwy i powiedział im, że nie może czuć się komfortowo kosztem ich wygody. Na ich błagania obiecał jednak, że zostanie z nimi przez kilka dni.

    Widząc, że Swami przywiązuje ogromną wagę do tej sprawy, pan Srinivasan, pragnąc mieć pewność, że Swami przyjedzie ponownie do Kodai, poprosił Go o zgodę na dobudowanie aneksu. Było tam mnóstwo miejsca, dlaczego więc nie wybudować osobnej willi dla Swamiego, żeby mógł wpadać do niej w każdej chwili?

Swami się zgodził i willa została wybudowana. Ale zanim przejdziemy do tej historii, wiążącej się z wieloma wizytami Swamiego po 1981 r., pozwólcie, że dowiemy się bezpośrednio od pana Srinivasana o odwiedzinach w 1981 r.

     „Jeśli możemy być czegokolwiek pewni odnośnie Bhagawana, to tylko Jego nieprzewidywalności. Tamtego roku Swami przebywał w Ootacamundzie (Ooty). Byłem tam z Nim. W międzyczasie moja rodzina udała się do naszego skromnego,  niewielkiego domku w Kodaikanal, mającego ponad 100 lat. Zadzwoniłem do nich i powiedziałem: „Posłuchajcie, Swami jest w Oothy i nie sądzę, żeby przyjechał do Kodaikanal. Lepiej spakujcie się i przyjedźcie tutaj.” Postanowili tak zrobić. Nagle, tego samego wieczoru, Swami oznajmił: „Jutro jedziemy do Kodaikanal.” Możecie sobie wyobrazić moją sytuację. Nie mieliśmy wtedy tych wszystkich wymyślnych telefonów, stacjonarnych i przenośnych. Musieliśmy korzystać ze starego systemu i zamawiać połączenie. Próba dodzwonienia się była prawdziwym wyzwaniem. Udało mi się jednak połączyć z żoną i powiedzieć jej: „Swami jutro przyjeżdża.” Nie mogła w to uwierzyć. Lecz to był Swami, Źródło Niespodzianek w najbardziej zaskakujących momentach.

    Wyruszyliśmy następnego dnia. Podróż z Ootacamundy do Kodaikanal trwała osiem godzin – zjechaliśmy do Coimbatore, przecięliśmy równinę  i stromą drogą wspięliśmy się na Wzgórza Palani[5]. Było nas niewielu – dr Bhagavantam, pułkownik Joga Rao, C. Srinivas i jeszcze jedna Osoba – Bhagawan.     
    Pragnę podkreślić, że dom był naprawdę przedpotopowy, ze starymi sypialniami i łazienkami. Lecz Swami spędził z nami 10 dni jako członek rodziny! Podczas całego Jego pobytu wieczorami zbierała się grupa około 50-ciu osób i śpiewała bhadżany, zwykle na trawniku. Nie mieliśmy sali bhadżanowej ani niczego podobnego. Ale było cudownie, ponieważ krzesło Swamiego stało tyłem do zachodzącego słońca i o zmroku był to przepiękny widok. Ogniście czerwony dysk opadał powoli, tworząc aureolę wokół głowy Swamiego. Mieliśmy wrażenie, że Jego włosy promieniują cudownym blaskiem. Tamte darszany Swamiego wryły mi się w pamięć na zawsze.

   Nie wolno nam zapominać, że w tamtych czasach Swami podróżował jedynie z garstką osób, które pomagały Mu w pracy, np. z pułkownikiem Joga Rao, i pozostawał gościem rodziny, u której się zatrzymał. Rodzina przeżywała nadzwyczaj szczęśliwe chwile odgrywając rolę gospodarzy. Było mnóstwo boskich uciech i docinków połączonych oczywiście, z subtelnymi, boskimi lekcjami.

   Mieliśmy kominek, w którym paliliśmy szczapami drewna, ponieważ był to stary dom. Swami uwielbiał przy nim czasem siadać. Śpiewacy stali się członkami rodziny, chociaż nie wszyscy dobrze śpiewali. Skrzypiały także drzwi, kiedy się je otwierało. Swami rzucał żartobliwie: „Śpiewają nie tylko ludzie i rodzina Srinivasana. Tutaj śpiewają nawet drzwi!” Oto poczucie humoru Swamiego.

Jak już wspomnieliśmy, w 1981 r. pan Srinivasan prosił Bhagawana o zgodę na wzniesienie domu obok „Sai Krupy” i otrzymał na to zgodę. Swami odwiedził Kodai ponownie w styczniu 1982 r. i przebywał tam przez tydzień. Podczas tej wizyty zaproponował kilka zmian we wznoszonej konstrukcji. Nowy budynek był gotowy przed latem 1983 r. Tamtego roku pobyt Swamiego trwał nieco ponad miesiąc i wypadł na przełomie kwietnia i maja. Liczba wielbicieli zwiększała się z każdym rokiem. Pragnęli zanurzyć się w blasku boskiego darszanu w sercu błękitnych gór. Swami przez większość czasu przebywał na świeżym powietrzu i wyznawcy mogli w każdej chwili do Niego podejść. Wieczorne darszany w domu pana Srinivasana mocno zapadały im w pamięć. Swami lubił siadać na krześle zwrócony plecami do zachodzącego słońca. Wygłaszał dyskursy w języku tamilskim dla 30-40 osób a pan Srinivasan tłumaczył je na angielski. Stopniowo rosła liczba przybyszów. W 1985 r. osiągnęła apogeum – na niewielkim obszarze koczowało 1000 osób. Swami „zrozumiał”, że musi wybudować w Kodai coś przypominającego aśram, ponieważ napływa coraz więcej osób.  Nie dał jednak poznać po sobie, że o tym rozmyśla. Podczas pobytu w 1984 r. Swami, jak zwykle, odwiedzał domy wyznawców. Jednym z tych, których pobłogosławił Swoją obecnością, był pan Narasimhachari Murthy, który opowie nam, co się wtedy zdarzyło. 

W 1984 r., podczas jednej z takich wizyt, pan Narasimhachari modlił się o możliwość ofiarowania Bhagawanowi kawałka ziemi nad jeziorem. Swami się zgodził. Ziemia została zarejestrowana na Sri Sathya Sai Central Trust. W 1985 r., Swami poprosił pana Srinivasana o wybudowanie na niej domu gościnnego! Dom był gotowy w maju 1986 roku. Cóż, Swami potrzebował domu gościnnego. Ale dlaczego i dla kogo? Kryje się w tym interesująca historia!

W tym czasie wielką wyznawczynią Swamiego była pani Rajamata z Nawanagaru, żona Jamsaheba z Nawanagaru. Dla tych, którzy o tym nie wiedzą podaję, że Nawanagar był jednym z wielu książęcych stanów w Indiach Brytyjskich. Każdy z nich miał radżę lub króla. Znanym przykładem dużego książęcego stanu było Mysore. Któż by nie znał maharadży z Mysore? Nawanagar był jednym z tych stanów w Saurashtrze, które po uzyskaniu niepodległości zostały włączone do Indii. Jako królowa książęcego stanu, Rajamata (to znaczy: królowa – matka) wzbudzała szacunek i cieszyła się autorytetem. Po śmierci męża przyjechała na stałe do Bangalore, ponieważ Swami spędzał dużo czasu w swoim aśramie w Brindawanie[6]. Jej dom znajdował się pomiędzy aśramem a koledżem. Kiedy Swami zaczął regularnie jeździć do Kodai, Rajamata również zapragnęła tam się udać i otrzymać darszan Bhagawana. Swami odnosi się z respektem do ziemskich stanowisk i statusu, więc za każdym przyjazdem Rajamaty upewniał się, że mieszka w dużym bungalowie. Zwykle była to letnia rezydencja Arjuna Raja, znanego wówczas biznesmena z Madrasu. Jak sądzimy, pewnego dnia w 1985 r. Swami powiedział do pana V. Srinivasana: „Słuchaj,  ilekroć tu jadę, podąża za mną Rajamata. Jak dotąd, umieszczaliśmy ją w domach wielbicieli. To nie jest miłe. Myślę, że powinniśmy wybudować dom gościnny. Nie będziemy musieli nikogo prosić. Jej również będzie wygodniej zatrzymać się w jednym z domów Swamiego. Właśnie dostaliśmy od Narasimhacharii ładną parcelę nad jeziorem. Może ją obejrzysz i wybudujesz na niej przyjemny, niewielki dom przed następnym sezonem?” Pan Srinivasan był uszczęśliwiony, że Swami wyznaczył mu specjalne zadanie i z wielką radością zabrał się za jego wykonanie. Do maja 1986 r. dom był gotowy.

W maju 1986 r. Swami był w Brindawanie. Trzeciego maja wyjechał do Ooty, lecz wrócił po 10-ciu dniach. Oczekiwała Go pierwsza grupa doktorantów. Z radością słuchali o wyjeździe do Ooty. Swami obiecał im wcześniej, że jeśli w ciągu dwóch lat ukończą pomyślnie studia,  zabierze ich do Ooty i do Kodai. Pracowali więc ciężko przez całe upalne lato. Po powrocie z Ooty Swami, pomimo gorąca, wyruszył pewnego ranka do Puttaparthi. Wezwał do Siebie 23 doktorantów i zapytał, którzy z nich są uczuleni na zimno. Czterech chłopców podniosło w górę ręce. Swami zmaterializował dla nich wibuti, a następnie wyjaśnił, że poza nimi wszyscy jadą do Kodai. Potem wrócił do Brindawanu. Jak gdyby przyjechał tu tylko po to, żeby ich o tym zawiadomić! Mijały dni. W czerwcu uniwersytet wznawiał swoją działalność. Chłopcy sądzili, że była to tylko lila i wyjazd do Kodai stanowi zamknięty rozdział. Swami rozgrywał jedną ze swoich zwodniczych gier. Obiecał wielką nagrodę, a potem udał, że o niej zapomniał. I nagle robił im niespodziankę. Właśnie tę nieokreśloność tak bardzo kochali ci szczęśliwi chłopcy. Na czym tym razem polegała? Opowie nam o tym oczywiście dyrektor.

Pamiętajcie, był rok 1986. Szesnastego czerwca Swami przesłał wiadomość, że wybrani chłopcy mają udać się do Brindawanu i zabrać ze sobą rzeczy odpowiednie na podróż do Kodai.

1986

Sri Sathya Sai Central Trust nabył właśnie autobus. Byłem wtedy dyrektorem. Pamiętam, że chłopcy tańczyli z radości! O 15:00 autobus wyjechał z Puttaparthi i wieczorem dotarł do Brindawanu. Padała zimna mżawka. Swami przygotował wszystko na ich przyjęcie, a potem odszedł.

 

Następnego ranka poprosił chłopców do sali z huśtawką w Trayee Brindawan i opowiedział im o miejscach w Kodai, które warto zwiedzić – takich jak skalne filary, srebrna kaskada, etc. Mówił z entuzjazmem i możecie sobie wyobrazić jak bardzo ich uszczęśliwił.

 W tym momencie pojawił się mężczyzna z Sewa Dal i powiedział: „Swami, w Kodaikanal padają obfite deszcze. Zgodnie z prognozą, będą trwały przez kolejnych 15 dni.” Chłopcy poczuli, że wyjazd zostanie odłożony, lecz Swami oświadczył: „Wyruszamy jutro zgodnie z planem. Wszystko będzie dobrze.” Siedemnastego czerwca przestało padać. Następnego dnia Swami wyruszył do Kodai. Przez pięć następnych dni było sucho. Swami i jego towarzysze pojechali z Bangalore do Maduraju. Do Kodai wybrali się następnego dnia. Rankiem 18-tego, konwój ruszył w drogę. Swami jechał samochodem, z za Nim sunęło kilka samochodów i autobus z chłopcami. Około 18:30 Swami znalazł się w Sai Krupa, w domu pana V. Srinivasana. Chłopcy spóźniali się, ponieważ w drodze do Palani doszło do uszkodzenia przedniej szyby ich autobusu i musieli się zatrzymać, żeby ją wymienić. Swami czekał na nich do wpół do dziesiątej.

   Wysłał nawet po nich dwa samochody – jeden w kierunku Palani, drugi w kierunku Madurai. Ostatecznie chłopcy dotarli o 21:30 i zamieszkali w hotelu leżącym w pobliżu willi pana V. Srinivasana.

Po obiedzie Swami oznajmił panu Srinivasanowi, że przenosi się do domu gościnnego Rajamathy. Była to oczywiście wielka niespodzianka i jak by nie było, szok dla państwa Srinivasanów. Przyjęli ją jednak z odwagą, mając niezachwianą pewność, że Swami nie przebywał w ich willi, lecz zawsze w ich sercach. Następnego dnia chłopcy zgromadzili się w nowym domu, tuż obok rezydencji pana Narasimhacharii. Później przybył tam Swami. Kiedy wszyscy usiedli, Swami zapytał ich, jak proponują nazwać nową rezydencję. Dla niektórych nie było w tym nic zaskakującego. Swami prosi o sugestie a potem wybiera nazwę, której nikt nie wymienił. I zawsze stanowi ona najlepsze rozwiązanie! Tak samo było wtedy. Rzucali nazwami, a Swami kręcił głową, jak gdyby mówił: „nie do końca dobra”. Następnie przerwał zabawę w nazwy i poprosił chłopców o odśpiewanie kilku Wed. Po chwili oznajmił: „Aśram będzie nazywał się Sai Śruthi”. Śruthi to Wedy. Nazwa wskazuje na mieszkające tu Wedy!

Wróćmy jednak do tego, co aktualnie wydarzyło się w kwietniu 2009 r.,  podczas drugiego dnia pobytu. Rano chłopcy byli błyskawicznie gotowi i czekali na Swamiego. Kiedy Swami wyszedł, został poinformowany, że wokół domu zebrał się pełen oczekiwania, sporych rozmiarów tłum. Swami upewnił się najpierw, że chłopcy dobrze się wyspali i zjedli śniadanie. Potem zaprosił wszystkich na darszan.

Jak wspominał wcześniej pan Narasimha Murthy, Swami po raz pierwszy zaprosił studentów do Kodai w 1986 r. Od tamtej pory odbyli wiele wspólnych wypraw, choć nie każdego roku. Zabierał ich przy każdej okazji.

1986

Swami sam wybiera studentów, których zabierze ze sobą w podróż. Selekcja uwzględnia wszelkie aspekty ich postępowania w koledżu: osiągnięcia akademickie, zachowanie, wyniki w sporcie i w grach, umiejętność śpiewania i zdolności sceniczne, etc. Wielu utalentowanych studentów, bardzo oddanych Swamiemu, zostało wybranych po to, aby za Nim podążać. Do tej grupy należało również kilku wykładowców. Na początku Swami spędzał ze studentami naprawdę dużo czasu. Wyjazd do Kodai był dla Niego przede wszystkim okazją do ich kształtowania. To był szalony plan. Wyjaśnia prof. Anil Kumar.

GV: Ile godzin dziennie spędzał zwykle Swami z chłopcami?

AK: Zaraz po śniadaniu spędzał z nimi godzinę. Potem Bhagawan dawał darszan i zapraszał wielbicieli na interview. W tym czasie chłopcy spacerowali nad jeziorem i wracali przed 9:30. Od 9:30 do 11:00 Swami znowu z nimi rozmawiał. Potem był obiad. O drugiej po południu piliśmy herbatę. Kolejna rozmowa miała miejsce pomiędzy 14:30 a 16:00. Od 16:00 do 17:00 było spotkanie ogólne, w którym chłopcy również brali udział. Swami rozmawiał ze studentami i z wybranymi wielbicielami. Był to rodzaj „sesji echo”, podczas której dokonywano wieczornego przeglądu wydarzeń.

GV: Spotkanie wieczorne wiązało się również z dyskursem?

AK: Tak, oczywiście. Dyskursy były wygłaszane w sali bhadżanowej Sai Śruthi.

GV: Zatem Swami mówił przez cały czas, od rana do wieczora?

AK: Wygłaszał co najmniej pięć dyskursów dziennie! Cztery z nich były przeznaczone wyłącznie dla studentów. Poza tym, cudownie było obserwować, jak Swami ich traktuje. Wypytywał o ich rodziny, braci, itd. (…)

Swami zaczął planować program, który byłoby można zaprezentować publicznie. Drugiego dnia kwietniowego pobytu poprosił chłopców podczas sesji bhadżanowej o zaśpiewanie nie tylko bhadżanów, lecz również Jego ulubionych pieśni. Drugi dzień pobytu w Kodai zakończyło arathi.

c.d.n.   z H2H tłum. J.C.

[1] Śruthi – „słuchanie” – nazwa tekstów religijnych wedyjskich i dawnych braministycznych, uznawanych za objawione riszim przez bóstwo – jego część tworzą m.in. Upaniszady.

[2] Mount Rest – dosł. - wypoczynek w górach

[3] Krupa – Moc podtrzymująca ludzką egzystencję

[4] Whitefield – dosł. Białe Pole (przedmieście Bangalore)

[5] Wzgórza Palani – obszar na południu Indii wznoszący się na wysokość 1500 – 2000 m. Sanktuarium przyrody i Park Narodowy

[6] Brindawan leży w Whitefield, w pobliżu Bangalore.

 

Stwórz darmową stronę używając Yola.