numer 49 - styczeń-luty-marzec 2010 

Pełne blasku momenty ze słodkim Sai

Mayur Pandya  część 1  źródło http://media.radiosai.org/Journals/Vol_07/01JUN09/04-Mayur.htm

      Mayur jest absolwentem Uniwersytetu Śri Sathya Sai. Przedtem był uczniem Koledżu Sztuk, Nauki i Handlu Śri Sathya Sai w Brindawanie, Bangalore. W 1978 r. otrzymał licencjat handlowca. Następnie zrobił magisterium z ekonomii na Uniwersytecie w Bangalore. Kiedy w 1981 r. Bhagawan otworzył Uniwersytet Śri Sathya Sai, Mayur pracował w nim przez rok jako wykładowca. Później zamieszkał w kampusie Prasanthi Nilayam i w 1989 r. obronił pracę doktorską poświęconą bankowości. Przez półtora roku był tam wykładowcą, po czym przeniósł się do korporacji i pracował w wielu firmach w Bombaju, Los Angeles i Vancouver, zajmując kierownicze stanowiska. 

Obecnie jest zatrudniony w Kanadyjskim Banku HSBC. Dodatkowo pełni funkcję lidera Ośrodka Sai w Vancouver. 

     Mayur jest absolwentem Uniwersytetu Śri Sathya Sai. Przedtem był uczniem Koledżu Sztuk, Nauki i Handlu Śri Sathya Sai w Brindawanie, Bangalore. W 1978 r. otrzymał licencjat handlowca. Następnie zrobił magisterium z ekonomii na Uniwersytecie w Bangalore. Kiedy w 1981 r. Bhagawan otworzył Uniwersytet Śri Sathya Sai, Mayur pracował w nim przez rok jako wykładowca. Później zamieszkał w kampusie Prasanthi Nilayam i w 1989 r. obronił pracę doktorską poświęconą bankowości. Przez półtora roku był tam wykładowcą, po czym przeniósł się do korporacji i pracował w wielu firmach w Bombaju, Los Angeles i Vancouver, zajmując kierownicze stanowiska. Obecnie jest zatrudniony w Kanadyjskim Banku HSBC. Dodatkowo pełni funkcję lidera Ośrodka Sai w Vancouver.

    Doskonale pamiętam rok 1978. Wtedy cała moja rodzina – rodzice, starszy i młodszy brat – zostali wielbicielami Bhagawana Śri Sathya Sai Baby. Ja byłem czarną owcą. Za każdym razem kiedy mama nalegała, żebym oddał się pod opiekę Swamiego, podchodziłem do Jego zdjęcia wiszącego na ścianie i mówiłem: „Jeśli Swami jest Bogiem, niech odwróci tę fotografię do góry nogami. Wtedy uwierzę.” Mama z rezygnacją kręciła głową i wzdychała: „Ten chłopiec jest stracony.” Uczyłem się wtedy w koledżu w Bombaju, znanym raczej z modnych strojów niż z osiągnięć w nauce. Miałem mnóstwo przyjaciół. Dlatego nie dbałem o duchowość. Jednak lekkomyślne chwile pozostawiały we mnie uczucie pustki. Zacząłem więc uczęszczać do pięknej świątyni Śiwy w Navy Nagar nad oceanem. Modliłem się do Boga prosząc Go o pomoc, nawet płakałem.

Telegram, który wszystko zmienił

Zdarzyło się, że syn naszych sąsiadów zapragnął wziąć udział w darszanie Swamiego. Ponieważ był bardzo młody, sąsiedzi poprosili mnie, żebym towarzyszył mu do Bangalore. Było to w 1978 r., kilka dni przed świętem Śiwaratri. Kiedy dotarliśmy do Brindawanu[1], odkryliśmy, że Swami wczesnym rankiem wyjechał z grupą studentów do Ooty. Byliśmy w kropce. Nie przejąłem się tym jednak wcale, ponieważ miałem w planach zwiedzanie. Wróciliśmy więc do Bangalore i dobrze się bawiliśmy. Kilka dni później otrzymaliśmy informację, że Baba wrócił.

Wkrótce siedzieliśmy w liniach darszanowych w szedzie Sai Ram. Swami minął bramę Brindawanu i kiedy przechodził obok, obdarzył mnie obojętnym spojrzeniem. Nie wywarło ono na mnie wielkiego wrażenia, ale poczułem coś w środku. Był to prawdopodobnie punkt zwrotny.

Wróciliśmy do Bombaju. Aż do czerwca prowadziłem swobodny tryb życia. W międzyczasie mój starszy brat, który spędzał u Swamiego dużo czasu, zachwycił się uczniami koledżu w Brindawanie. I zrobił tak: wziął podanie o przyjęcie, podrobił mój podpis i złożył je w szkole. Nic o tym nie wiedziałem. Wciąż pamiętam ten czerwcowy czwartek 1979 r., gdy niespodziewanie otrzymałem telegram od dyrektora koledżu Baby, prof. Narendry. Pisał w nim: „Natychmiast przyjedź na rozmowę.” Nie rozumiałem co się dzieje. Nie byłem gotowy, to był kolejny zwykły dzień. Przeczytałem telegram i poddałem się. Postanowiłem pojechać. Zszedłem na dół, chwyciłem jakieś ubrania i wybiegłem z domu. W tym czasie wyglądałem jak hippis. Ponieważ powiedziano mi, że w koledżu Swamiego długie włosy są niedopuszczalne, nałożyłem na nie mnóstwo olejku, żeby trochę je przygładzić. Kiedy wsiadłem do pociągu i zająłem miejsce w przedziale, poczułem, że władzę nade mną przejmuje jakaś moc.

Grzmiące powitanie

Przypominam sobie, że przyglądałem się pięknemu parkowi w Brindawanie siedząc w motorowej rikszy. W tamtych czasach wielki, jaśniejący cementowy lotos zdobiący budynek koledżu był widoczny z odległości wielu mil. Na jego widok poczułem w sercu radość. Pamiętam, że nocowałem w wiosce Kadugodi, ponieważ rozmowa wyznaczona była na następny dzień. Odkryłem wówczas, że sekretariat szkoły nie wysłał do mnie telegramu! Mimo to zostałem dopuszczony. Profesor Narendra wydał mi pierwsze polecenie: „Pojedź do wioski Kadugodi i obetnij włosy.” Nigdy nie zapomnę uczucia, z jakim wszedłem do akademika. Jakbym ponownie się narodził, ponieważ wszystko było tam nowe i inne. Mój pierwszy darszan jako ucznia był niezwykły. Swami od sześciu tygodni przebywał w Puttaparthi i lekcje już się odbywały. Był ranek. Właśnie wziąłem prysznic, owinąłem się ręcznikiem i czesałem włosy. Nagle usłyszałem huk, który mnie przestraszył, gdyż brzmiał jak trzęsienie ziemi! Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem, że uczniowie wybiegają z pokojów. Akademik w Brindawanie posiada schody po obu stronach i w centrum. Zobaczyłem, że chłopcy pędzą po nich w dół. Ulegając impulsowi, ja również wybiegłem, po to jedynie, by zostać zatrzymanym przez gospodarza sali, który stwierdził: „Nie masz na sobie spodni!” Pobiegłem z powrotem, włożyłem ubranie i dotarłem wystarczająco szybko do drzwi wejściowych, żeby zobaczyć samochód Swamiego. Ruszyliśmy za białym Mercedesem Benz. Samochód dotarł do portyku Brindawanu i zatrzymał się. Swami wysiadł. Następnie stanął na stopniu samochodu, popatrzył na nas i powiedział: „Źrebaki, źrebaki.” A potem zapytał: „Ilu nowych chłopców?” W następnym momencie, przyglądając się nam z promiennym uśmiechem, rzekł: „Bardzo szczęśliwy, bardzo szczęśliwy.” To był mój pierwszy bliski darszan Swamiego. Pamiętam go niezwykle dokładnie.

Tajemniczy darszan przez okno

Mijały dni. Włożyłem wiele wysiłku, żeby zorientować się w zupełnie nowym rozkładzie zajęć. Ciekawe, kiedy Swami przebywał w Brindawanie, regularne darszany nie były najważniejsze. Najważniejsze były darszany okienne. Stanowiły specyfikę Brindawanu. Liczne okna mandiru wychodziły na wszystkie strony i w ciągu dnia można było mieć sześć, siedem, a nawet osiem darszanów, w zależności od tego, jak dobrze orientowaliśmy się w zwyczajach Swamiego oraz czy wiedzieliśmy, w którym miejscu stanąć, żeby zobaczyć jak wychodzi. To była prawdziwa praca badawcza. Poza tym każdy z nas rywalizował z innymi, aby dostać upragniony darszan. Pamiętam, że przez pierwsze dwa lata w koledżu bardzo dużo pracowaliśmy w ogrodzie, także pod oknami Bhagawana. Ogrodnictwo było dodatkowym zajęciem – dostałem je od Swamiego, ponieważ sprawiało mi przyjemność. Kiedy pielęgnowaliśmy ogród, Swami podchodził do okna. W takich momentach przyjmowaliśmy pozycję stojącą. Gdy robiło to dwóch lub trzech chłopców było jasne, że Swami udziela nam darszanu. Podbiegali więc wszyscy, żeby się nim nacieszyć. Zdarzało się to niemal każdego dnia, zwłaszcza popołudniami, gdy nie było nas wielu. O tej porze Swami przygotowywał się do lekkiego posiłku. Rozsuwał zasłony i dawał nam darszan. Choć byłem młody i niedoświadczony, wpadło mi do głowy, że może udałoby mi się dostać ekanth darszan, to znaczy, że może miałbym szczęście otrzymać od Swamiego specjalny darszan, przeznaczony wyłącznie dla mnie. Pewnego dnia, kiedy Swami był u Siebie na górze i błogosławił nas darszanem, ukryłem się za ścianą, tak, żeby Swami mógł mnie widzieć, ale koledzy nie. Swami rozsunął zasłony i zaczął na mnie patrzeć. Miałem wrażenie, że trwa to całą wieczność. Cudowne uczucie. Swami patrzył mi głęboko w oczy. Byłem sam, a On nie spieszył się z odejściem. Po dłuższej chwili opuścił zasłony. Pamiętam to bardzo dokładnie.

Zabawa w chowanego

Czasami Swami żartował i zmuszał nas do biegania - od frontu budynku do okien na tyłach oraz w przeciwną stronę. Wyglądało to tak: za każdym razem, kiedy Swami opuszczał zasłony, wiedzieliśmy, że powinniśmy wypatrywać Go w następnym oknie. Czasami Swami opuszczał zasłony i przewidując, że pobiegniemy do kolejnego okna, zostawał na miejscu i po chwili rozsuwał je ponownie. W międzyczasie, rozumiejąc, że daliśmy się okpić Boskiemu Figlarzowi, pędziliśmy z powrotem - trzydziestu lub czterdziestu z nas – jedynie po to żeby odkryć, że Swami odszedł od tamtego okna i przeszedł do innego! Odsuwał zasłony i wołał: „Źrebaki, źrebaki.” Czasami przybliżał twarz do krat i uśmiechał się do nas. Niejednokrotnie nas również karcił.

Kosmiczne lekcje

Wracając do ogrodów, to były ich trzy – ogród otaczający mandir w Brindawanie, prostokątny ogród wokół akademika oraz ogród botaniczny, pozostający pod opieką dr Lakshminarasimhama, naszego profesora biologii i kierownika katedry. Tuż obok wydziału botaniki rozciągała się duża połać ziemi pokryta cementem, ponieważ koledż został właśnie wzniesiony. Postanowiliśmy uprzątnąć ten teren i zamienić go w ogród botaniczny, a nawet uzyskać na ten cel fundusze od komisji grantów. Ogrody pochłaniały cały nasz czas wolny. Nasza grupa poświęcała uprawie roślin każdą wolną chwilę, a nawet zabawę, wykonując ciężką pracę fizyczną. Swami aprobował ten wysiłek. Podczas gdy my podlewaliśmy rośliny, wyglądał z okna mandiru i sprawdzał, jak bardzo się staramy. Przynosiliśmy Mu pierwszą rozkwitłą różę, a On pytał: „Tak, czyż nie jest to pierwsza róża?” Kiedy powstał ogród botaniczny, Swami zainaugurował go sadząc drzewko tulasi oraz kilka nasion kwiatów. Nieustannie dodawał nam odwagi. W ten sposób rozbudzał w nas duchowość.

Pamiętam chwile, gdy Swami wychodząc z pokoju interview wołał do mnie: „Eh, Mayur idhar aao” – „Mayur, chodź tutaj”. Podchodziłem więc do Niego. Wtedy pytał: „Jak się ma twój ogród?” Składałem Mu dokładne sprawozdanie na temat aktualnego stanu ogrodu – „Swami, właśnie opieliłem tę grządkę, podlewamy tamte rośliny...” i temu podobne rzeczy. Swami słuchał mnie cierpliwie przez pięć lub dziesięć minut i pytał ponownie: „Jak się ma twój ogród?” I odchodził, a ja się zastanawiałem, co takiego pominąłem! Po jakimś czasie znajdywałem satysfakcjonujące wytłumaczenie, ale Swami był już daleko. Zaczynałem więc odtwarzać w pamięci całą naszą rozmowę. A potem nagle odnajdywałem właściwą odpowiedź w dyskursie wygłoszonym przez Bhagawana na temat tego, jak należy dbać o ziarna oddania zasiane w ogrodzie serca. Kiedy więc Swami ponownie mnie pytał, miałem gotową odpowiedź, taką, jakiej pragnął. Zadowolony z niej, mówił: „Ah, manchide” – „Bardzo szczęśliwy” i odchodził. Ten sam wysiłek samopoznania towarzyszył mi, kiedy Swami pytał: „Gdzie jest twój ojciec?” I tym razem dałem niewłaściwą odpowiedź: „Swami, mój ojciec jest adwokatem, mieszka w Bombaju, wygrywa wszystkie sprawy, etc.”, a Swami ponownie mnie zapytał: „Jak się ma twój ojciec?”, aż w końcu odrzekłem: „Swami, Ty jesteś moim ojcem.” To były pierwsze ziarna educare. Zamiast sugerować mi odpowiedź, wolał ją ze mnie wydobyć.

Bóg na patrolu

Dawanie drugiej szansy jest dla Niego typowe. Nigdy nie zapomnę dnia, kiedy pozwolił mi zerknąć na swoją wszechobecność. Przekazy pieniężne od naszych rodziców wpływały do urzędu pocztowego w Kadugodi. Za każdym razem gdy dostawaliśmy awizo, przekazywaliśmy je nauczycielowi, ponieważ nie wolno nam było opuszczać terenu kampusu. Tamtego popołudnia, wciąż to pamiętam, żaden nauczyciel nie był osiągalny. Poszukałem więc w myślach przekonywującego argumentu i postanowiłem wyjść. Zdecydowałem, że przerwę zajęcia, wrócę i dopiero wtedy zamelduję się u nauczyciela. Informowałem ich o wszystkim. Wyruszyłem więc sam, bez pozwolenia. Kiedy wyszedłem na zewnątrz i dotarłem do pewnego miejsca, coś skłoniło mnie, żeby spojrzeć w górę. A to pech! Był tam nasz dobry Pan! Swami stał na balkonie i patrzył na mnie! Zamarłem ze strachu. Zostałem przyłapany. Swami wiedział, co robię. Przyglądał się mojej twarzy i zrozumiał moją reakcję. Ku memu najwyższemu zdumieniu uśmiechnął się, całkowicie rozpraszając mrożący mnie lęk. A potem odszedł, wciąż się uśmiechając. Pognałem z powrotem do akademika, po to tylko, by zostać schwytanym na gorącym uczynku! Bez wątpienia Swami darował mi winę, ale zadbał o to, żeby mnie trochę utemperować i utrwalić to zajście w mojej pamięci.

Wszechwiedzący Mistrz i Wychowawca

    Z jednej strony nas temperował, a z drugiej korygował i radził. Zajęcia z jogi stanowiły w akademiku ważny punkt zajęć. Zanim wstąpiłem do koledżu Swamiego, poznałem hatha jogę i asany, słyszałem o mocy kundalini. Byłem zafascynowany. Dużo czytałem na ten temat i tęskniłem za mistycznymi przeżyciami. Mniej więcej w tamtym czasie Swami wygłosił bardzo istotny dyskurs o medytacji światła. Potraktowałem go poważnie i z całych sił dążyłem do mistycznych doświadczeń. W tym okresie główny gmach akademika był całkowicie zajęty, ale blok S.N. Singha, stojący obok, był wolny. Zakradałem się więc do jednego z pustych pokojów, zamykałem drzwi, zapalałem świecę i siadałem do medytacji. Z początku płomień świecy migotał. Żeby tego uniknąć wziąłem dwustustronicową książkę w twardych okładkach i ustawiłem ją za świecą. Dzięki temu płomień palił się spokojnie przynajmniej przez godzinę. Mijały miesiące. I nic się nie działo. Pewnego dnia gdy medytowałem, płomień zaczął coraz bardziej jaśnieć i stawać się coraz cieplejszy. Zrobiło mi się tak gorąco, że otworzyłem oczy, sądząc, że jest to oczekiwane przeze mnie przeżycie. Zamiast tego odkryłem, że kartonowa osłona i świeca stoją w ogniu! Zapłonęły twarde okładki książki, pozostawiając z moich marzeń jedynie garstkę popiołu. Poczułem się tak bardzo zawiedziony, że zrezygnowałem z medytacji. Kilka dni później stałem w portyku wraz z 300 innymi chłopcami, czekając na Swamiego. To były sesje portykowe, poprzedzające sesje Trayee. Swami schodził ze schodów, poświęcał nam dużo czasu, a potem ruszał do szedu Sai Ram. Stał tam, żartował i nigdzie się nie spieszył. Każdy z nas starał się zerwać zieloną gałązkę obsypanego kwiatami pnącza, pokrywającego łukowe sklepienie portyku i ofiarować ją Swamiemu. Swami ją wąchał i oddawał z powrotem. Tamtego dnia, stojąc w portyku, nagle powiedział: „Eh, Mayur, podejdź tutaj. Neeku knack ledu ra. Nuvvu crack ayi potadu. (Nie masz do tego talentu. Poddałeś się.)” Ogromnie speszony zastanawiałem się, dlaczego Swami mówi do mnie w ten sposób, w obecności tylu osób. Przywołał mnie do Siebie bliżej i powiedział: „Załamiesz się nerwowo, jeśli będziesz wpatrywał się w świecę.” Następnie wygłosił piękny, półtoragodzinny dyskurs poświęcony „Asztanga jodze” Patandżalego. Mówił o ośmiostopniowej ścieżce jogi i podkreślał konieczność wzniesienia solidnego fundamentu. Na wyższe poziomy można wznieść się dopiero z niego. Był to kolejny przykład boskiej wszechwiedzy. Byłem poruszony, ponieważ praktykowałem duchowość bez wiedzy innych, niewłaściwie i w kącie. Ale Swami, który wie wszystko, poprawiał i pouczał mnie w swoim własnym, niepowtarzalnym stylu.

Z   http://media.radiosai.org/Journals/Vol_07/01JUN09/04-Mayur.htm   -czerwiec-2009- tłum. J.C.

Powrót do spisu treści numeru 49 - styczeń-luty-marzec 2010

[1] aszram Sai Baby w Bangalore

 

 

Stwórz darmową stronę używając Yola.