numer 48 - październik-listopad-grudzień 2009

Towarzysz mojej duszy i ja

Priya Mani

    Pani Priya Mani, absolwentka Uniwersytetu Śri Sathya Sai Baby, poznała Swamiego w wieku 11 lat, gdy jako szóstoklasistka rozpoczęła naukę w założonej przez Niego szkole podstawowej. Następnie zrobiła maturę i studiowała język i literaturę angielską w Kampusie w Anantapur, zdobywając złote medale w 2002 i 2004 r. Obecnie mieszka w Dubaju i pracuje jako niezależna pisarka.

Bóg jest wymagającym Mistrzem

Życie z Bhagawanem przesycone jest najgłębszymi lekcjami i najsubtelniejszymi transformacjami. A ja miałam niezwykłe szczęście uczenia się lekcji życia od samego Boskiego Mistrza. Gdy wracam do tych wspomnień w barwie sepii topnieje mi serce i skupiam się na dwunastu latach spędzonych u lotosowych stóp Pana – na dwunastu bezcennych latach, podczas których Swami udzielał mi lekcji. Wzmacniają mnie one nawet teraz, gdy już nie pozostaję dzień po dniu w kręgu Jego fizycznej bliskości. Najważniejszą lekcją, którą przekazał mi Swami, jest bezcenny dar kochania Go jak bliskiego przyjaciela i kolegi, jak prawdziwego towarzysza ludzkiej duszy. Oto moja historia, prosto z warsztatu Boskiego Garncarza.

    „Panem tego domu jest Bhagawan Śri Sathya Sai Baba. W milczeniu słucha wszystkich naszych rozmów i jest niewidzialnym gościem podczas każdego posiłku”.

Ten afisz przez wiele lat wisiał w naszym domu i za każdym razem gdy go mijałam uderzała mnie oczywista rozbieżność pomiędzy cytatem a fotografią Swamiego. Fotografia przedstawiała darzącego szczęściem łaskawego Bhagawana, unoszącego prawą rękę w geście błogosławieństwa (abhajahasty). Natomiast słowa przywoływały obraz patriarchy, starszego i o wiele surowszego od mojego ojca, kogoś nieznanego, kto uczestniczy w przygotowanych przez mamę posiłkach, lecz nie aprobuje swobodnych, bezsensownych rozmów, niezmiennie towarzyszących naszym gastronomicznym posiedzeniom. Jego niewidzialna obecność wywoływała niepokój i była niezaprzeczalna.

Cytat przypominał mi o Bogu do którego modliliśmy się z bratem jako brzdące. Miałam wtedy cztery lata, a mój brat dwa i pół. Mama wycierała nas po kąpieli i wysyłała do pokoju modlitewnego, gdzie, pomimo umieszczonych tam bóstw, zwracaliśmy się zawsze do Boga Najwyższego, powtarzając bez zastrzeżeń za naszym ojcem:

Wszechmogący Boże, ochraniaj nas wszystkich.

Podaruj nam mądrość.

Zapewnij nam smaczne posiłki.

Abyśmy nie zwracali tego, co zjemy.

Abyśmy nie płakali idąc do szkoły (ten punkt dotyczył mnie).

Abyśmy nie bili się z innymi.

Abyśmy nie ulegali złym humorom i kapryśnemu temperamentowi.

I niech tata nie sprawia nam lania!

Prawdopodobnie, była to przedszkolna wersja modlitwy Sahanawawatu. Powtarzaliśmy ją niezmiennie każdego dnia. Byliśmy zadowoleni, gdy dobiegała końca. Posiadaliśmy głęboką, niewzruszoną wiarę, że Bóg „przygląda” nam się z góry i traktuje nas odpowiednio do naszego zachowania. Zgodnie z tym tokiem myślenia, przekroczenie wyznaczonych granic mogło wywołać niezadowolenie a nawet gniew Pana. Jego konsekwencje mogły być tak okropne, że nie mieliśmy odwagi nawet ich nazwać.

To pojęcie purytańskiego Boga towarzyszyło mi jeszcze wtedy, gdy jako 11-latka rozpoczęłam naukę w szkole Swamiego. Swami, przejmując nade mną opiekę, przywrócił mi najpierw podstawowe prawa. Jedną z najważniejszych lekcji, jakich nauczyłam się u Jego lotosowych stóp, była ‘miłość do Boga’. Był to proces powolnego, lecz nieodwracalnego przechodzenia od dajwa beti do daiwa preti – od robienia lub nie robienia czegoś ze strachu przed Bogiem, do robienia lub nie robienia czegoś z miłości do Boga. Pierwsza postawa wyrastała z przemocy, druga była darem Źródła. W idyllicznym otoczeniu Puttaparthi Swami zmieniał mnie od podstaw. Skłonił mnie do oddawania Mu swoich lęków i obaw oraz do traktowania Go jak najlepszego przyjaciela i powiernika. Nie twierdzę, że Swami nie jest zwolennikiem surowej dyscypliny, lecz moja ograniczona percepcja Jego boskości, pozwalała mi dostrzec jedynie takie cechy.

Swami, mój najlepszy przyjaciel

Swami jednak już pracował, rzeźbiąc mój młody giętki umysł. Następowały w nim subtelne i niezauważalne zmiany. Poznawałem nowego rodzaju oddanie. Chciałabym zaznaczyć, że program nauki w szkole podstawowej Śri Sathya Sai skłaniał nas każdego dnia do praktykowania dziewięciu rodzajów oddania w takiej czy innej formie. Mogło to być słuchanie wyjątków z książek czytanych przez nauczyciela takich jak „Rama Katha Rasa Wahini”, „Bhagawata Wahini”, czy  „Sathyam Śiwam Sundaram”– stanowiące spokojniejszy i pożyteczniejszy zamiennik dla hałasu generowanego przez 500 ruchliwych dzieciaków. Mogło to być wieczorne śpiewanie badżanów lub połączone formy –  wielbienie, pamiętanie i służenie, tak jak działo się podczas niedzielnego rytuału lakśarćany, gdy przed fotografią stóp Swamiego składaliśmy ofiarę z poświęconego ryżu, równocześnie śpiewając sto tysięcy razy Jego imię i składając manas pudżę (wielbienie mentalne) u Jego stóp.

Jak gdyby to nie wystarczało, świeży przypływ oddania wzbudzały w nas egzaminy. Nie muszę mówić, że intensywność i żarliwość pamiętania o Panu wzrastały w miarę zbliżania się testów. Jestem pewna, że nasze dziecinne próby poddania się Bogu musiały bawić Swamiego, gdy rozpoczynaliśmy egzamin pisząc niezmiennie na górze kartki: „Swami, wypełnij to za mnie”.

Ze względu na nas Swami wziął na Siebie obowiązki Pana Ganeszy, a raczej zaczął je z Nim dzielić, stając się dawcą sukcesów i triumfów każdego naszego przedsięwzięcia w szkole i wszędzie. Prosząc Go o powodzenie na egzaminach, w testach, a nawet we współzawodnictwie, mówiłyśmy „Sai Ram”, pragnąc w ten sposób wyrazić tak różnorodne emocje, jak zdziwienie, lęk, ulgę, radość, rozdrażnienie, a nawet życzenia. Swami powoli i wytrwale przyzwyczajał nas do wzywania Go świadomie bądź nieświadomie w każdej, nawet drobnej sprawie. Jednocześnie zaczęłam odkrywać w Nim przyjaciela, który niepostrzeżenie wkroczył w moją egzystencję i któremu każdego dnia składałam rachunek z życia. Na tym etapie zamieniliśmy się rolami. Żeby nauczyć mnie podstaw przyjaźni, Swami odgrywał rolę słuchacza. Przyznaję, bardzo dużo mówiłam. Zupełnie bezwiednie zaczęłam Mu opowiadać o swoich nadziejach, lękach, aspiracjach i setkach innych spraw. Prowadziłam z Nim bezustanne rozmowy, rodzaj wewnętrznego dialogu. Choć był raczej to monolog. Ja mówiłam a Swami nie miał wyboru i słuchał. Kiedy byłam zadowolona i wdzięczna za spełnienie moich próśb, składałam Mu hołd. Natomiast gdy myślałam, że nie chce ich spełnić, narażałam Swamiego na inne doznania – stojąc przed Jego zdjęciem z krzykiem wyrzucałam swe żale, a potem, rozgniewana sprzeczką, odchodziłam w złym humorze. Gdy się uspokajałam, wracałam skruszona do mojego Boskiego Towarzysza. Uważałam, że w ten sposób dzielę się z Nim myślami i uczuciami, jak przyjaciel z przyjacielem. Nie dlatego, że tego potrzebował. Zna każdą myśl, dobrą i złą, w chwili gdy powstaje w umyśle. Chodzi o to, że sam akt powiedzenia przynosił mi uczucie satysfakcji i szczęścia. Miałam marzenia, miałam aspiracje i modliłam się. Moje modlitwy przyjmowały rozmaite formy i rozmiary. A Swami odpowiadał lub nie odpowiadał na nie. Przynajmniej tak wtedy sądziłam.

Potem dostałam kolejną lekcję. Myślałam, że moja rola kończy się na opowiadaniu Mu wszystkich moich spraw. Bhagawan nauczył mnie, na Swój własny, niepowtarzalny sposób, że nie tylko słucha, ale zna każdą przepływającą przeze mnie myśli i każde przelotne uczucie. I że pamięta o rzeczach, o których ja sama zapomniałam, że o nie prosiłam!

My możemy zapomnieć, ale Pan nigdy nie zapomina

Oto przykład. Z okazji świąt mieliśmy szczęście słuchać dyskursów Swamiego w języku telugu. Ale słuchanie Swamiego, gdy rozmawia z kimś prywatnie jest zupełnie innego rodzaju doświadczeniem. Swami często przeskakuje na język ojczysty swojego rozmówcy. Słuchanie Swamiego posługującego się nieznanymi nam językami było wielką ucztą duchową, zwłaszcza dla nas! Hura! Pomyślcie tylko o osobistej rozmowie ze Swamim we własnym języku! Zawsze myślałam, że wzbudza to tak subtelną radość, że nie sposób jej opisać. Miałam nadzieję, że pewnego dnia ja także jej zaznam. Podsycając w myślach tę płomienną nadzieję, nawet w wieku 21 lat, często mówiłam głośno: „Swami, gdybyś chciał kiedyś ze mną porozmawiać, to w  jakim zrobiłbyś to języku?” Było w tym wielkie „gdybyś”. Mimo wszystko umysł trwał przy pięknej nadziei i wierzył, że pewnego dnia to nastąpi. Starałam się jak najlepiej postępować, ponieważ, być może, w ten sposób przyspieszę tę wspaniałą chwilę. Jednak najważniejszym czynnikiem był język, w którym zwrócę się do Swamiego albo Swami zwróci się do mnie. Ostatecznie, miała to być czysto osobista rozmowa! Zdecydowałam więc za Swamiego w jakim języku ma ze mną rozmawiać! Uznałam za nieprawdopodobne, żeby odbyła się po angielsku. Co więcej, pomyślałam, że angielski wyeliminuje element osobisty. Zrezygnowałam więc z niego. Telugu nie rozumiałam, nie był też językiem mojej matki. Dlatego nie pozwoliłam Swamiemu go używać. A co z językiem mamy? Pochodzę z Palakkad (leżącego w Kerali na południu Indii). Język, jakim się posługiwałam stanowił mieszankę tamilskiego i malajalam. Czy nie stawiałam Swamiego w trudnym położeniu spodziewając się, że posłuży się tym dialektem? Jednak nie chciałam też, aby w rozmowie jeden z tych języków był używany kosztem drugiego. Ostatecznie zdecydowałam, że najodpowiedniejszym językiem zbliżającej się kosmicznej pogawędki będzie hindi! Co więcej, lepiej mówiłam w hindi niż w języku matki, ponieważ dużą część wczesnego dzieciństwa spędziłam w Bhopalu.

Dwunastoletni umysł potrafi być pomysłowy.

     Płynęły lata. Miałam liczne okazje samipjam (fizycznej bliskości Swamiego). Jednak pragnęłam żeby to Swami zainicjował sambaśan (rozmowę). W Jego obecności sztywniał mi język i nie miałam odwagi się odezwać! Pragnienie rozmowy leżało głęboko zagrzebane w mojej podświadomości, podczas gdy świadomy umysł pilnie zajmował się nauką i życiowymi priorytetami.

Potem, na ostatnim roku koledżu, otrzymałam wielką szansę ofiarowania Swamiemu bukietu kwiatów w imieniu wszystkich dziewcząt, z okazji corocznego Święta Sportu i Kultury. Moja bliska koleżanka została wytypowana do wręczenia Mu karty. Drżąc z radości i oczekiwania wstąpiłam na schody Shanti Vedika i podeszłam do miejsca, gdzie siedział Swami. 

   

    Swami właśnie z kimś rozmawiał. Nagle obrócił swój fotel o 900 i obdarzył mnie promiennym, rozgrzewającym serce uśmiechem. Uklękłam i położyłam bukiet na Jego kolanach. Nie wiem jak minęło tych kilka, trwających wieki, sekund... tylko Pan i ja... nic innego nie istniało. Pamiętam jedynie, że Swami powtarzał: „Leke jao, leke jao” (Weź to i odejdź). Następnie stanęłam z boku, a koleżanka ofiarowała Mu kartę. Swami pobłogosławił nas obie wspaniałym gestem abhajahasty[1]. Zeszłyśmy ze schodów z bukietem i kartą w dłoniach.

W chwilę później zapytałam koleżankę, co powiedział jej Swami. Powiedział jej w telugu „Teeskelli po” (Weź to i odejdź). To samo powiedział do mnie w hindi! To było jak objawienie – spełniła się długo żywiona nadzieja na prywatną audiencję Pana, w tym właśnie  języku, jaki zastrzegłam sobie osiem lat temu. Zapomniałam o tym. Swami pamiętał. Czekał tylko na stosowną chwilę, żeby mi sprawić wielką niespodziankę.

„Próbują Mnie zadowolić, wyrzekając się słodyczy!”

„Bhagawan Śri Sathya Sai Baba jest wszechobecny, wszechmocny i wszechwiedzący”. To zdanie towarzyszyło mi od chwili gdy zaczęłam uczęszczać do Jego szkoły. Wyrosłam z nim. Mój mały rozumek, gapiąc się ze zdumieniem, próbował zgłębić te zdumiewające atrybuty. Pełen łaskawości Swami wskazał mi znaczenie tych słów na Swój niepowtarzalny sposób. Wie i słyszy wszystko i odpowiada nam. Lecz we właściwym czasie. Często, gdy życie zaczyna przypominać literaturę absurdu, czujemy, że Bóg siedzi obserwując nasze położenie bez emocji, dystansując się od dialogów i monologów naszego codziennego życia. Zapominamy, że pozostaje wszechwiedzącym, choć dyskretnym narratorem rozgrywającego się dramatu, że fabuła i wątki zostały już napisane. Obfitują w sceny z przeszłości, mają wzrastające i opadające tempo akcji,  moment duchowego oczyszczenia, odkrycie i rozwiązanie. Analiza przebiegu akcji może nam zająć sporo czasu, aż zaczniemy wątpić w wiarygodność Jego sztuki z powodu braku spójności. Ale bez względu na to czy reżyseruje sztukę czy powieść w obrazach, Swami odkrywa przed nami zwartą opowieść, której rozwiązanie ujawnia we właściwym czasie. Doprawdy, jak Deus ex machina[2].

Przypominam sobie ‘słodkie’ doświadczenie, które stało się moim udziałem, gdy byłam w dziesiątej klasie. Wraz z kilkoma uczennicami siedziałam na darszanie, zajmując pierwszy rząd. Był deszczowy poranek święta Onam. Oczekiwaliśmy na specjalne błogosławieństwo. Biorąc pod uwagę tłumy ludzi i napięty program, wydawało się nieprawdopodobne, żeby Swami nawet obok nas przeszedł, nie mówiąc już o błogosławieństwie. Lecz czy nasze serca mogły się poddać tak łatwo? Każda z nas się modliła. Ja również czarowałam i błagałam Swamiego o danie nam szansy. W chwili desperacji zdecydowałam się przekupić Go poświęcając moje ulubione słodycze. „Proszę, Swami, proszę. Jeśli pobłogosławisz nas dzisiaj, na zawsze wyrzeknę się gulabdżamunów[3].”  Gdy mój umysł przymilał się Bogu, rozbrzmiały dźwięki zapowiadające Jego przybycie. Uroczystość się rozpoczęła. W ten sposób minęły dwie godziny. Miałyśmy szczęście, Swami podszedł i pobłogosławił nas.

Jak zawsze, mój ludzki umysł zapomniał o tym wydarzeniu, zachowując w pamięci jedynie złożone Panu przyrzeczenie. Tamta scena wciąż przyciągała kogoś, kto pobudzał moje kubeczki smakowe dużym talerzem gulabdżamunów, lecz ja bohatersko odmawiałam.

Minęły dwa lata. Byłyśmy w dwunastej klasie i pracowicie przygotowywałyśmy się do egzaminów. Był suchy i pełen melancholii marzec. Swami wyjechał do Brindawanu. Pewnej nocy pojawił się w moim śnie. Siedział na krześle w szkolnym korytarzu, a my na podłodze, naprzeciw Niego. Lekkim ruchem palca wskazał jedną z uczennic i zapytał: „Jakie są twoje ulubione słodycze?” Uczennica odpowiedziała: „Swami, sohanpapadi.” Następnie zadał to samo pytanie drugiej uczennicy, która odrzekła: „badurśahi” Wtedy Swami zapytał mnie: „A jakie są twoje ulubione słodycze?” „Swami, gulabdżamuny”, wyznałam. Wówczas Pan zwrócił do siedzącego obok dżentelmena: „Czy wiesz, jak bardzo niemądrzy są niektórzy ludzie? Próbują Mnie zadowolić, wyrzekając się słodyczy.” W tym miejscu sen się skończył.

Obudziłam się niewypowiedzianie zachwycona i wzruszona. A byłam zaledwie na starcie – na początku lekcji, którą Swami powoli przede mną odsłaniał. Tego dnia zostałyśmy powitane w dormitorium radosnym okrzykiem, że Swami przysłał nam z Brindawanu prasadam[4] i mamy zejść po nie na dół. Było to sohanpapadi! „Hura! Co za zbieg okoliczności. Tak, tak. Wszystko jest dobre, co się dobrze kończy” – powiedziałam sobie, sięgając po pyszne jak ambrozja słodycze. Lecz Swami nie miał zamiaru tak tego skończyć. Następnego dnia ponownie przysłał nam prasadam. Tym razem było to badurśahi! To skłoniło mnie do myślenia. Pierwsza i druga część mojego snu wydarzyła się naprawdę. Zastanawiałam się, w jaki sposób Bhagawan zamierza zrealizować trzecią. Czy przyśle szkole prosto z Brindawanu beczułkę różanych gulabdżamunów? Z ludzkiego punktu widzenia było to nieprawdopodobne! Mimo to niecierpliwie czekałam na kolejny dzień. Nie trwało to długo. Następnego popołudnia, gdy byłyśmy zagłębione w książkach, do sali wkroczyła nasza dyrektorka, nazywana ciocią, niosąc wielką misę gulabdżamunów, które przygotowała specjalnie dla nas, dla dziewcząt z dziesiątej i z dwunastej klasy. Powiedziała, że tak ciężko pracujemy, że postanowiła osłodzić nasze wysiłki pyszną niespodzianką!

To wydarzenie nauczyło mnie dwóch rzeczy. Po pierwsze, Bóg przekracza granice tego co możliwe i prawdopodobne. Kiedy postanawia coś zrobić, znajduje ku temu powody i sposób. Nie ogranicza Go czas i przestrzeń. Naszym zadaniem jest otworzyć umysły i serca na przyjęcie Jego woli i łaski. Po drugie, Swami nie pragnie naszych mizernych ofiar, takich jak rezygnacja z upragnionego smakołyku. Nawet ich nie potrzebuje. Czy możemy dać Mu coś, co i tak nie należałoby do Niego? Możemy ofiarować Mu jedynie siebie, swoje serca i dusze, i pozwolić, żeby przekazywał przez nas Swoje przesłanie. Co ważniejsze, Swami przypomniał mi, w łagodny jak zawsze sposób, że jest obecny w każdej mojej myśli, słowie i uczynku. Że w Jego boskim słowniku nie istnieje słowo „zapomniałem”! Że ja mogę „dostać i zapomnieć”, lecz On zawsze „daje i wybacza”.

Mądra lekcja dostarczona do domu ze „słodkimi” pozdrowieniami!

Największa otrzymana lekcja – pamiętaj o Nim nieustannie


Mogę jedynie być wdzięczna Swamiemu za każdą z tych cierpliwie dawanych mi lekcji. Zwłaszcza za najcenniejszą z nich, o nieustannym pamiętaniu o Jego boskiej obecności. Teraz wiem, że Swami jest zawsze ze mną gdziekolwiek się udaję i cokolwiek robię, że odczuwa każdą moją przyjemność i ból, każde szczęście i smutek. Czyż nie jest Tym, którzy przebywa w łonie świata i bierze do serca wszystkie jego męki?” Jest pełen współczucia. Słucha mnie, dzieli ze mną moje drobne radości i przyjemności, uspokaja mnie i pociesza, gdy Go potrzebuję. Prowadzi mnie drogą, na której pragnie mnie widzieć. Prawdziwy Przyjaciel, jakim tylko On może być. Dziękuję, Swami.

http://media.radiosai.org/Journals/Vol_06/01NOV08/07-Mani.htm – listopad 2008 r.  tłum. J.C.

powrót do spisu treści numeru 48 - październik-listopad-grudzień 2009



[1] abhajahaśta – gest błogosławieństwa

[2] Deus ex machina – Bóstwo z teatralnej maszyny - Rozwiązanie akcji w tragedii antycznej spowodowane nagłym i niespodziewanym pojawieniem się bóstwa.

[3] gulabdżamun – słodka kulka z mleka

[4] prasadam – poświęcony pokarm

 

 

Stwórz darmową stronę używając Yola.