numer 38 kwiecień-maj-czerwiec  2007 

Rozmowa z dr Art-Ong Jumsai’em

przeprowadzona 2 września 2006

w Chicago, podczas dorocznego Zjazdu Organizacji Sri Sathya Sai

-   Doktorze Jumsai, bardzo dziękujemy, że zgodził się pan na rozmowę z nami. Jesteśmy w Ośrodku Sri Sathya Sai Baby w Chicago. Jest 2 września 2006. Czy wie pan, o co chciałbym zapytać na samym początku? 

-   Nie wiem.

-   Jakim dzieckiem pan był?

-   Och, byłem niegrzecznym chłopcem. Biłem się z kolegami. W klasie byłem bardzo niegrzeczny. Robiłem dużo hałasu. W rezultacie nauczyciele byli bardzo niezadowoleni. Miało to miejsce głównie we Francji i Anglii. Kiedy przebywałem w Tajlandii, byłem odrobinę lepszy. Po wyjeździe do Francji, miałem zaledwie dziewięć lat. A gdy wyjechałem z tego kraju do Anglii, miałem 11 lat. Przed ukończeniem piętnastego roku życia naprawdę byłem bardzo niegrzecznym chłopcem.

-   Jakie ma pan korzenie? O ile mi wiadomo, wychował się pan w bardzo kochającej, nobliwej, buddyjskiej rodzinie.

-   Jak już wspomniałem, przebywając w Tajlandii, byłem stosunkowo grzecznym chłopcem. Kiedy jednak przyjechałem do Francji, okazało się, że tamtejsi chłopcy też są niegrzeczni. Próbowali mnie nauczyć pić wino. Upiłem się któregoś dnia.

-   Ile miał pan wtedy lat?

-   Dziewięć.

-   Ha, ha, ha!!!

-   We Francji czerwone wino stanowi część posiłku. Kiedy po raz pierwszy przyszedłem do szkoły, koledzy postawili przede mną kieliszek wina, wypełniony po brzegi i powiedzieli, że muszę je wypić, ponieważ spożywanie tego napoju jest zwyczajem we Francji. Mówili, że wino jest napojem takim, jak woda. Wypiłem zatem cały kieliszek i od razu upiłem się.

-   I stan, w jakim się pan wtedy znalazł, sprawił panu przyjemność?

-   Wcale nie. Już wtedy postanowiłem, że nigdy nie będę pił alkoholu.

-   No cóż, można by powiedzieć, że.... zaczął pan pić w bardzo młodym wieku.

-   Nie podobało mi się to. Trzeba było zanieść mnie do domu, ponieważ nie byłem w stanie iść o własnych siłach. Było to straszliwe doświadczenie.

-   Słuchałem dzisiaj pana uważnie. Nie mam jednak pewności, czy wszystko zrozumiałem właściwie. Odniosłem wrażenie, że stanowi pan doskonały przykład człowieka, który bez trudu osiągnął stan spokoju umysłu. Czy mógłby pan jeszcze raz opowiedzieć o tym, jak traktowali pana szkolni koledzy we Francji i Anglii? We Francji zupełnie nie znał pan języka.

-   Kiedy przyjechałem do Francji, miałem dziewięć lat. Tamtejsi chłopcy interesowali się mną, ponieważ różniłem się od nich wyglądem. Chcieli poznać mnie i dowiedzieć się czegoś o mnie. I zaczęli mówić do mnie, a ja oczywiście nie znalem ani jednego słowa. Nie będąc w stanie nic zrobić, tylko uśmiechałem się. Ale moi francuscy koledzy nie widzieli w tym nic zabawnego. Chcieli ze mną rozmawiać, a ja nie byłem w stanie do nich mówić. Uważali, że mam złe maniery. Mówili do mnie, a ja im nie odpowiadałem. Zezłościli się więc na mnie. Rozgniewani, zaczęli używać najgorszych przekleństw w języku francuskim. Ja jedynie uśmiechałem się, ponieważ mowa to tylko wibracja powietrza. Jest ona niczym więcej, jak tylko wibracją powietrza. Nie rozumiałem niczego, uśmiechałem się więc. Była to dla mnie dobra lekcja na przyszłość. Kiedy ludzie mówią niemiłe rzeczy, myślę wtedy, że ich mowa to tylko wibracje powietrza. Nie muszę przejmować się tym, ani się złościć. Po upływie miesiąca zacząłem rozumieć, co mówili do mnie moi koledzy. Zrozumiałem, że używali przekleństw i bardzo się zezłościłem. Teraz rozumiem, jakie było prawdziwe znaczenie owych wibracji powietrza. Jeżeli człowiek nadaje takim wibracjom negatywne znaczenie, wtedy przejmuje się nimi. Podobnie było ze mną. Gdy zrozumiałem, co mówili do mnie koledzy, zacząłem bić się z nimi. Pobiłem ich wszystkich, ponieważ stosowałem tajski kickboxing. W efekcie stałem się bardzo niegrzecznym chłopcem.

-   Była to znakomita lekcja, ponieważ nie rozumiał pan wtedy francuskiego. Pana francuscy koledzy musieli odczuwać pewną dwuznaczność sytuacji. A kiedy już pan zrozumiał znaczenie wulgarnych słów, zaczął pan wtedy postępować źle. Jaka stąd dla nas nauka?

-   Słowa są jedynie wibracją powietrza. Wszystko zależy od tego, jak je traktować. Kiedy stajemy się dorośli, powinniśmy traktować przykre słowa jak wibracje powietrza. Kiedy ludzie używają przekleństw w stosunku do nas, powinniśmy traktować to jak wibracje powietrza i myśleć, że jest to dla nas dobre. Powinniśmy w tym widzieć Swamiego. I myśleć, że to sprawia, iż uczymy się panowania nad sobą, uczymy się osiągania spokoju umysłu. Uczymy się spokoju. Potrzebne są nam próby po to, aby możliwy był postęp. Bez prób, bez kontroli samych siebie nie moglibyśmy nauczyć się tego, jak być silnym. Jeśli zatem ktoś odnosi się do nas źle, traktujmy to tylko jak wibracje powietrza. Powinniśmy myśleć, że ludzie mówiący nam przykre słowa, są naszymi nauczycielami, którzy próbują nam pomóc. Chodzi o to, abyśmy stali się silni i równocześnie spokojni.

-   Wiem, że pod wpływem Sai Baby dokonała się w panu niezwykła transformacja serca. Nim jednak przejdziemy do tego momentu, chciałbym się dowiedzieć, jaki wpływ wywarła na pana transformacja w okresie nauki w szkole, tj. w latach po wyjeździe z Francji i Anglii, przed powrotem do Tajlandii. Co wywarło wpływ na zasadnicze zmiany w pana życiu?

-   Zmieniłem się w wieku piętnastu lat. Był to okres wielkiej transformacji w moim życiu. W tym czasie nie znalem Swamiego. Uczęszczałem wtedy do publicznej szkoły z internatem. I właśnie tam miała miejsce podstawowa transformacja. Wiąże się z nią autentyczny cud. I myślę, że miało to związek ze Swamim. Swami ukazał mi się – z czego nie zdawałem sobie sprawy - krótko po moich narodzinach, gdy byłem niemowlęciem. Uratował mnie w okresie II wojny światowej. Bombardowano dom, w którym mieszkaliśmy. Swami zawsze doglądał nas, opiekował się nami. Prawdopodobnie przez setki lat.

-   Skąd pan wie, że Swami uratował pana w okresie II wojny światowej?

-   Moja mama opowiedziała mi o tym. Byłem wtedy bardzo mały, byłem niemowlęciem. Urodziłem się w 1940 r., na samym początku wojny. W tym czasie mieszkaliśmy w wojskowym baraku. Mój dziadek był majorem w tajskiej armii. Japończycy rozpoczęli okupację naszego kraju. Bombardowali nas. Trwało to jakiś czas, dopóki siły alianckie nie pojawiły się i nie rozpoczęły bombardowań.

-   Japończyczyów....?

-   Japończyków. Rozpoczęły się wobec tego bombardowania. I mama opowiedziała, że przyszedł do naszego mieszkania pewien młody mężczyzna, który dał jej małą paczuszkę i powiedział, żeby jej zawartością posypać dach, a wtedy będziemy bezpieczni. Mama otworzyła paczuszkę i powiedziała, że był to miałki piasek. No i ten młody człowiek powiedział jej, aby rozsypała zawartość paczuszki na całym dachu. Moja mama rozsypała ten piasek. I okazało się, że nasz barak jako jedyny pozostał nienaruszony do końca wojny. A zatem zostałem uratowany przez Swamiego.

-   Skąd wiadomo, że to był On?

-   Działo się to znacznie później, gdy zostałem zaproszony z wykładem na letni obóz w Brindawan (Whitefield). Pojechałem tam i wygłosiłem wykład, który trwał godzinę i piętnaście minut. Był tam także Swami. Pomyślałem więc, że nadarzyła się dobra okazja, aby wspomnieć o tym, jak zostaliśmy uratowani w czasie wojny. Ponieważ zawsze podejrzewałem, że to Swami nas uratował. Kiedy w obecności profesorów wspomniałem o tym, że był to miałki piasek, Swami obrócił się w moją stronę i powiedział w obecności całego audytorium, że nie dal mojej matce piasku, lecz wibhuti.

-   Było to na początku lat 40.?

-   Tak, na początku lat 40.

-   Słyszałem o bardzo wielu cudownych zdarzeniach, które aranżował Swami. Nie wiedziałem, że działał On nie tylko w Indiach.

-   Swami ukazywał się w okresie II wojny światowej w różnych miejscach i ratował wiele ludzi, na przykład w Londynie.

-   Miał wpływ na pana transformację i uratował pana w okresie II wojny światowej.

-   Tak, uratował mnie, ale przebywając w Anglii nie od razu przeszedłem transformację.

-   Będąc uczniem w szkole w Anglii, nie lubił pan, gdy kojarzono pana z Babą. Czy może nam pan powiedzieć, jak doszło do transformacji, kiedy był pan uczniem w szkole z internatem?

-   Działo się to w środku nocy. Spałem w olbrzymiej sali, gdzie znajdowało się również pięćdziesięciu innych chłopców. Spaliśmy obok siebie i nagle zostałem przebudzony. Usiadłem na łóżku i zobaczyłem niezwykłe światło, rozprzestrzeniające się po całej sali. Nie mogłem dostrzec źródła tego światła. Wypełniało ono całą salę. Było niezwykle jasne. W tym samym czasie usłyszałem głos. Głos mówił do mnie po angielsku, ponieważ nie pamiętałem już swego ojczystego języka, jako że dość długo przebywałem za granicą. Głos trzykrotnie zawołał mnie po imieniu, a następnie trzykrotnie usłyszałem pytanie: „Dlaczego ty to robisz?” I tylko tyle zostało powiedziane. Moje imię zostało wypowiedziane i padło pytanie: „Dlaczego ty to robisz?”

-   Czy domyślał się pan wtedy, o co chodziło?

-   Myślałem, że to jakiś duch. Byłem silnym chłopakiem, o silnej woli, więc powiedziałem sobie: - Zapomnij o duchach. Nie bój się duchów. Postaraj się zasnąć. Zasnąłem więc. Ale kolejnej nocy wydarzyło się to samo.

-   Czy ktoś to widział?

-   Nie. Rozejrzałem się wokół. Wszyscy moi koledzy spali. Żaden z nich niczego nie słyszał, ani nie widział. Przez trzy noce z rzędu miałem identyczne przeżycia. Po upływie trzeciej nocy nie mogłem zasnąć. Zacząłem się zastanawiać, co to takiego było. I kiedy tak myślałem, przyszło mi do głowy, że powodem tego, co mi się przydarzyło, było to, że jestem niegrzecznym chłopcem. Biłem się ze wszystkimi. Stwarzałem mnóstwo problemów swoim nauczycielom.

-   Czy był pan dobrym uczniem?

-   Skądże! Najgorszym. Niewiele się uczyłem. Wiele czasu poświęcałem próżnowaniu. Pomyślałem więc, że dobrze byłoby poradzić się kogoś. Prawdę powiedziawszy, nie miałem do kogo pójść. Jedyną osobą, do której mogłem się udać, był szkolny kapelan. Angielskie szkoły z internatem mają kapelanów.

-   Był to kapelan anglikański?

-   Tak. Poszedłem więc do kapelana, a on był bardzo zadowolony, ponieważ od dłuższego czasu próbował namówić mnie, abym się nawrócił.

-   Był pan buddystą, a on chciał nawrócić pana na anglikanizm.

-   Tak. Kapelan usiłował nakłonić mnie, bym został katolikiem i ucieszył go mój widok, ponieważ wielokrotnie uciekałem przed nim, ilekroć chciał porozmawiać ze mną o religii. Usiłował nakłonić mnie do udziału w mszach, ale ja nie chciałem. Był bardzo zadowolony, że przyszedłem do niego. Opowiedziałem mu o wszystkim, co wydarzyło się przez trzy kolejne noce. Kapelan powiedział, że jeżeli chcę poznać przyczynę, powinienem udać się z nim do kaplicy i pomodlić się. Poszedłem z nim do kaplicy i zaczęliśmy się modlić, a mimo to nie uzyskałem wyjaśnienia odnośnie moich nocnych przeżyć. Kapelan poradził mi, abym zaczął uczęszczać do klasy, gdzie uczniowie analizują Biblię i wtedy otrzymam wyjaśnienia odnośnie swoich wątpliwości. Przystałem na tę propozycję. Jednak po upływie dwóch lub trzech tygodni doszło do kłótni w klasie. Kapelan akurat nauczał nas o tym, jak należy się modlić. Mówił, że jeżeli chcemy się pomodlić, powinniśmy przyjść do kaplicy i modlić się głośno. A ja na to: „Proszę księdza kapelana, o tym nie ma mowy w Biblii, która naucza, że można usiąść w kąciku swego pokoju i tam się modlić. Nie trzeba modlić się głośno. Modlitwa wypływa z serca w ciszy.” Kiedy to powiedziałem, kapelan bardzo się zdenerwował. „Wynoś się!” – krzyknął. A kiedy mnie wyrzucił, zacząłem płakać, ponieważ naprawdę starałem się poznać Biblię. Udałem się do dyrektora szkoły, a on powiedział, abym się uspokoił i poczekał, aż kapelan się uspokoi. Poradził mi, abym udał się do biblioteki i zaczął uczyć się samodzielnie. Zastanawiałem się wtedy, czego powinienem się uczyć, czego szukać. Pomyślałem o buddyzmie, o którym całkowicie zapomniałem. Postanowiłem więc, poszukać czegoś o buddyzmie. Natrafiłem na artykuł o medytacji i natychmiast pomyślałem, że jest to akurat to, czego najbardziej mi potrzeba. Muszę praktykować medytację. I od tamtego czasu rozpocząłem systematyczne buddyjskie medytacje, które polegają na świadomym oddechu. Medytowałem codziennie i już po miesiącu stałem się bardzo spokojny. Przestałem bić się i kłócić ze wszystkimi. Medytowałem codziennie i po roku, kiedy zdawałem końcowe egzaminy, okazało się, że byłem najlepszym uczniem w klasie.

-   Ooooo....

-   Z najgorszego ucznia przekształciłem się w najlepszego. Byłem bardzo spokojny.

-   Była to rzeczywiście największa transformacja...

-   Rzeczywiście tak się stało. Zmieniłem się całkowicie. Przestałem być niegrzecznym chłopcem, a stałem się bardzo spokojny i grzeczny, nie byłem już uczniem, który wcale się nie uczył. Stałem się bardzo bystrym uczniem.

-   Doktorze Jumsai, wydaje mi się, że ominął pan jeden istotny element. Czy kiedykolwiek zastanawiał się pan nad źródłem światła i nad głosem, który słyszał pan nocą w sali internatu?

-   Cóż, ponownie zacząłem czytać Biblię. Podobne zdarzenie dotyczyło św. Pawła.

            On także widział światło i słyszał prawie identyczne słowa: „Duszo, duszo, duszo, dlaczego nie dajesz Mi spokoju?” To prawie identyczne słowa. Skierowane do mnie brzmiały: „Dlaczego ty to robisz?” Zacząłem wtedy myśleć, że był to Bóg. Zacząłem myśleć o Bogu. Może to był właśnie Bóg, który napominał mnie, abym stał się dobrym chłopcem, abym się zmienił. A pytanie było całkiem wyraźne: „Dlaczego ty to robisz?” Uświadomiłem sobie natychmiast: dlaczego mam być niegrzecznym chłopcem? dlaczego mam się bić z każdym? To pytanie bardzo mi pomogło. Zacząłem się zastanawiać nad tym, co powinienem robić. I wtedy ustaliłem, że właściwym sposobem jest medytacja, że pozwoli mi ona na kontakt z moją wewnętrzną Jaźnią, z wewnętrznym głosem. Uświadomiłem sobie, że mam Boga w sobie.

-   Była to zatem nie tylko transformacja, związana ze zmianą sposobu postępowania, ale dotyczyła również buddyzmu. Stał się pan pobożnym buddystą.

-   To prawda. Ale mimo to nie byłem w pełni zadowolony. Chciałem poznać swego mistrza. Co noc modliłem się i pytałem w duchu, dlaczego urodziłem się w takich czasach, kiedy jest mnóstwo wojen i walk oraz problemów na naszej planecie. Zastanawiałem się nad tym, dlaczego nie przyszedłem na świat w czasach Jezusa albo Buddy, kiedy to mógłbym poznać świętego tak wielkiej miary. Zastanawiałem się nad tym usilnie. I kiedy zasypiałem, prawie każdej nocy miałem identyczny sen. Podchodziłem blisko dużego drzewa, przy którym siedział jakiś święty. Podchodziłem to niego, a on mówił mi o różnych rzeczach. Nauczał mnie niemal codziennie w trakcie snu. I którejś nocy powiedział mi: „Bądź cierpliwy. Nadejdzie czas, kiedy spotkasz swojego guru.”

-   Czy rozpoznał pan tego świętego? Był to Budda? Jezus?

-   Nie to nie był Pan Budda, ani Jezus. Nie był to nikt, kogo znałem. Był to korpulentny mężczyzna, łysy, w białej szacie. Jakiś czas później zobaczyłem portret Shivanandy i rozpoznalem go jako mężczyznę z moich snów.

-   I przekonywał on do tego, aby być cierpliwym, ponieważ nauczyciel pojawi się....

-   Tak właśnie mówił. „Bądź cierpliwy. Nadejdzie czas, kiedy spotkasz swego mistrza.” Takie były jego słowa. Rozmawialiśmy ze sobą w snach, a on odpowiadał mi na wszystkie pytania, jakie tylko przychodziły mi do głowy. Naprawdę miewałem cudowne sny w owym czasie. Wiele nauczyłem się od tego świętego.

-   Jaki miał pan wtedy zawód? Był pan bardzo młody.

-   Wciąż kształciłem się. Transformacja rozpoczęła się, kiedy miałem zaledwie piętnaście lat. Zacząłem się dobrze uczyć. Byłem najlepszym uczniem w klasie i zdecydowałem się na studia na Uniwersytecie Cambridge. Byłem bardzo dobry z matematyki na egzaminie wstępnym.

-   A w Trinity College przydzielono panu ten sam pokój, w którym przed laty przebywał pana ojciec, obok sali, gdzie 300 lat temu studiował osobliwy student Izaak Newton...

-   Tak, to naprawdę było cudowne.

-   Nie odczuwał pan wspaniałych wibracji, dochodzących z pomieszczenia Newtona?

-   Tak. Odczuwałem znakomite wibracje. To one zainspirowały mnie do tego, abym poszedł w ślady Izaaka Newtona i został naukowcem.

-   Czy nie próbował pan dodać dwa do dwóch, by przekonać się, że otrzyma pan cztery? Wniosek stąd, że był pan pod Boskim kierownictwem, mając niewiele własnej woli....

-   Myślałem bardzo dużo o swojej ścieżce życiowej, o tym, co powinienem robić. I w owym czasie zastanawiałem się nad tym, dlaczego mam studiować. Wcale nie chciałem zajmować się sprawami tego świata. Będąc studentem Uniwersytetu Cambridge, zastanawiałem się nad tym, dlaczego chcę mieć stopień naukowy. Pragnąłem pójść do lasu, chciałem być ascetą, zostać mnichem i żyć z dala od społeczeństwa. I wtedy miałem sen, w którym znów pojawił się Shivananda[1]. Powiedział mi: „Jeszcze nie pora na to, abyś szedł do lasu. Masz pracować w społeczeństwie i pomagać ludziom.” Zacząłem pobierać wszystkie nauki od tego świętego w trakcie snów. Zacząłem poszukiwać kontaktu z żyjącymi mistrzami, abym mógł uczyć się od nich. Szukałem i szukałem. Czerpałem wiedzę z nauk Vivekanandy i Yoganandy. Mimo to nie byłem szczęśliwy, ponieważ nie mogłem ich widzieć. Yogananda jeszcze żył, kiedy uczęszczałem do szkoły średniej.

-   Czy Śri Jukteśwar także wtedy żył?

-   Nie, już nie żył. Kontynuowałem poszukiwania i znalazłem Anglika, który był joginem. Powiedział mi on wszystko o służeniu innym, o działaniu i o karma jodze. Spędziłem z nim niemało czasu, a on przekonywał mnie, że powinienem z poświęceniem pracować na rzecz społeczeństwa, że powinienem żyć w społeczeństwie, aby pomagać ludziom. Starałem się pamiętać o tym przesłaniu.

-   Jeszcze jedno pytanie, nim zacznie pan opowiadać dalej. Dlaczego nie szukał pan nauczyciela, wyznawcy buddyzmu?

-   Mieszkałem w Anglii, gdzie trudno było znaleźć dobrego buddystę.

-   Ale w Anglii mógł pan poznać guru z Indii...

-   Guru z Indii nie są buddystami. Znalazłem buddyjskiego mnicha, który zainicjował mnie w buddyjską medytację. W Londynie znalazłem również mnicha ze Sri Lanki. Wszyscy oni przekazali mi niemała wiedzę o buddyzmie. Kiedy uzyskałem tytuł magistra, moja matka pozwoliła mi po raz pierwszy pojechać do ojczystego kraju, po dwunastu latach pobytu na obczyźnie. Natychmiast zapytałem ojca i matkę, czy wyrażą zgodę na to, bym został mnichem. Powiedziałem, że chciałbym zostać mnichem. Moi rodzice natychmiast uświadomili sobie, że jeżeli zostanę mnichem, nigdy nie przestanę nim być. Aby zostać mnichem buddyjskim trzeba mieć zgodę rodziców. Moi rodzice zamiast wyrazić zgodę, organizowali prywatki, na które zapraszali dziewczęta i próbowali mnie ożenić.

-   Był to rodzaj sabotażu.

-   Moi rodzice czuli, że korzystniej będzie, jeżeli będę żył w społeczeństwie. Gdybym został mnichem, znikłbym im z oczu. Myślę, że moi rodzice współpracowali wtedy z Bogiem, usiłując zatrzymać mnie w społeczeństwie. Ich plan jednak się nie powiódł, ponieważ nie ożeniłem się wówczas. Bardzo interesowało mnie życie duchowe i naprawdę pragnąłem zostać mnichem. Myślałem o mistrzach duchowych, nie wyłączając świętego, którego spotykałem w snach. Po powrocie z Tajlandii przeniosłem się z Uniwersytetu Cambridge do Królewskiego Koledżu Nauki i Technologii, które było najlepszym miejscem do studiów naukowych. Jednak studia nie za bardzo mnie interesowały. Byłem prezesem wielu kółek zainteresowań, byłem prezesem Stowarzyszenia Buddystów na Uniwersytecie Londyńskim, byłem też prezesem Stowarzyszenia Badań Parapsychologicznych, a także Stowarzyszenia UFO.

-   Stowarzyszenia UFO? ?

-   Tak, ponieważ miałem świadomość tego, że życie musi istnieć wszędzie i że nasza Ziemia nie jest jedynym miejscem, gdzie ono istnieje. Interesowało mnie, czy istnieje życie na innych planetach, w naszej galaktyce itd. Wszystko nas interesowało. Faktem jest, że widzieliśmy kilka razy UFO.

-   Tak?

-   Wyruszaliśmy w plener i obserwowaliśmy niebo nocą. Widywaliśmy obiekty latające, które nie były samolotami, ani rakietami, ani też niczym innym, co mamy na Ziemi, ponieważ obiekty te potrafiły nagle zmienić kierunek pod pewnym kątem, czego nie są w stanie zrobić samoloty. Takiego manewru nie wykonują również rakiety.

-   Czy miał pan sposobność rozmawiać na ten temat z Sai Babą?

-   Tak, rozmawiałem z Nim, a On powiedział, że w większości wypadków jest to wynik bujnej wyobraźni (imaginacje).

-   Czy powiedział, że nie ma życia na innych planetach?

-   Nie, mi osobiście nie powiedział tego. Potwierdził, że życie istnieje wszędzie, aczkolwiek niewiele mówił na temat UFO. Niektórzy Brytyjczycy rozmawiali ze Swamim o UFO i potwierdził On, że UFO istnieją.

-   Wróćmy do czasów pana młodości. Jest pan bardzo aktywny i ciekawy wszystkiego. Czy wtedy udało się panu znaleźć upragnionego nauczyciela?

-   Nie. Musiałem jeszcze niemało doświadczyć w życiu zanim to się stało. Ponieważ zajmowałem się bardzo aktywnie działalnością pozauczelnianą, nie robiłem postępu w pracy naukowej. Pewnego dnia medytowałem. I nagle uświadomiłem sobie, że powinienem zrobić doktorat. Mistrz, który ukazywał mi się w snach, powiedział: „Musisz zrobić doktorat, ponieważ będziesz nauczał ludzi duchowości. Jeżeli nie będziesz miał stopnia naukowego, ludzie nie zechcą cię słuchać. Jeżeli uzyskasz stopień naukowy, przyda ci się to także w twojej przyszłej działalności.” Z taką świadomością wróciłem do uczelni i powiedziałem swemu promotorowi, że chciałbym dokończyć pracę nad doktoratem. Mój promotor śmiał się ze mnie i zapytał: „W jaki sposób zamierza pan ukończyć pracę nad doktoratem, skoro nawet nie zna pan tematu pracy doktorskiej?” Wróciłem do domu, usiadłem do medytacji i w trakcie medytowania przyszła mi do głowy bardzo jasna myśl. Ujrzałem urządzenie, które służy do wzmacniania sygnałów mikrofalowych. A przedmiotem moich zainteresowań były mikrofale. Przyszedł mi do głowy zupełnie nowy pomysł. Działo się to w trakcie medytacji. Zabrałem się do roboty i cała praca doktorska została szybko ukończona. Dałem ją swemu profesorowi. Jako pierwszy uzyskałem doktorat. Moi angielscy rówieśnicy byli daleko w tyle.

-   Pańscy koledzy ciężko pracowali, podobnie jak pan.

-   Wcale się nie napracowałem.

-   Czyli, w dalszym ciągu był pan „pod opieką” nawet bez uświadamiania sobie tego....

-   Tak. Po zrobieniu doktoratu wróciłem do Tajlandii. Porzuciłem swoje pierwotne zamiary, dotyczące stanu kawalerskiego i pozostawania poza społeczeństwem, uświadomiłem sobie, że powinienem mieć swoje mieszkanie i być tak zwanym normalnym człowiekiem, że powinienem żyć w społeczeństwie. Przyznałem rację rodzicom, którzy utrzymywali, że powinienem się ożenić. Ożeniłem się więc i nauczałem na uniwersytecie. Chociaż byłem zatrudniony na Wydziale Inżynierii, nie nauczałem tylko inżynierii. Przekazywałem studentom wiedzę z zakresu duchowości, nauczałem medytacji, mówiłem o pozytywnych wartościach moralnych i o tym, jak należy postępować, aby być dobrym człowiekiem.

-   Był pan zapewne jedynym pracownikiem dydaktycznym z tytułem naukowym doktora na Wydziale Inżynierii, nauczającym duchowości.

-   Zgadza się. Nie byłem jedynym nauczycielem akademickim z doktoratem. Jednak inni nauczyciele akademiccy, zajmujący się np. naukami społecznymi, nie nauczali medytacji. Tylko ja to robiłem. Ale w dalszym ciągu musiałem czekać na swego mistrza. Musiałem nabyć więcej doświadczenia przed spotkaniem mistrza.

-   Sięgnijmy zatem do czasów, kiedy spotkał pan już swego mistrza. Ile lat miał pan wtedy?

-   Czterdzieści dwa.

-   Wniosek stąd, że w Tajlandii spędził pan 20 lat, poświęcając się pracy...

-   Zajmowałem się różnymi sprawami. Nauczałem na uniwersytecie, byłem też biznesmenem przez jakiś czas, odnosząc sukcesy. Byłem też naczelnym dyrektorem firm, jak również właścicielem kilku firm. Zajmowałem się także polityką.

-   Był pan zatem człowiekiem całkowicie pochłoniętym sprawami świeckimi. A co takiego wydarzyło się, kiedy miał pan 42 lata?

-   Pojawił się wówczas bardzo znany nauczyciel buddyzmu. Pojechał on do Swamiego, a kiedy wrócił, niezwykle entuzjastycznie opowiadał o swoim pobycie i o Sathyi Sai Babie. A kiedy już opowiedział o wszystkim, zapytał mnie: „Czy chciałbyś pojechać do Indii i zobaczyć Go?” A ja na to: „Jeżeli jest On taki wielki, musi sam mnie zaprosić, bo w przeciwnym razie nie pojadę.”

-   Och....

-   Postawiłem wyzwanie. Oczywiście, nie znałem Sathya Sai Baby na tyle, by wiedzieć, że może On to zrobić. Faktem jest, że zachowałem się obcesowo. I tego samego dnia On odpowiedział mi.=

-   W jaki sposób?

-   Siedziałem sam w pokoju i nagle mnóstwo świetlistej energii ruszyło w moją stronę, a ja trząsłem się cały i łzy płynęły mi z oczu. I wtedy pomyślałem sobie, że może On mnie wzywa. I poszedłem do mojej matki. A ona – jak wiadomo – otrzymała w czasie II wojny światowej od młodego człowieka paczuszkę, której zawartość nas uratowała. Mimo że moja matka nie wiedziała, kim był wtedy tamten młody człowiek, natychmiast zareagowała: „Pojadę z tobą.”. Kiedy powiedziałem jej, by towarzyszyła mi w podróży do Sathya Sai Baby, miała przedziwne uczucie w sercu. Dlatego bardzo chciała pojechać. Tak więc po raz pierwszy pojechaliśmy do Puttaparthi. Zastaliśmy tam ogromny tłum ludzi. Odbywały się akurat uroczystości urodzinowe Sathya Sai Baby, o czym nie wiedzieliśmy. W żaden sposób nie mogłem się dostać blisko Swamiego. Kiedy po raz pierwszy wyszedł On na darszan, byłem gdzieś daleko za bramą. A mimo to otrzymałem od niego sygnał. Spojrzał w moją stronę i nagle poczułem przypływ niezwykłej energii. Zacząłem się trząść i płakać. Identycznie czułem się przed wyjazdem, w Tajlandii. Uświadomiłem sobie wtedy, że On mnie wezwał. Zdałem sobie sprawę, że jest to kres moich poszukiwań. Przecież poszukiwałem swego mistrza przez wiele, wiele lat.

-   Przekonany był pan, że znalazł pan swego mistrza?

-   Wiedziałem to!

-   Było to pod koniec lat 70.?

-   Było to w 1982 r. i miałem wtedy 42 lata.

-   I co się wtedy stało? Zaczął pan częściej wyjeżdżać do Indii?

-   Ponieważ odbywały się wtedy uroczystości urodzinowe, nie mogłem się dostać bliżej Niego. Nie wiedziałem jak to zrobić. Nocowaliśmy w baraku. Wszędzie były tłumy. No i moja matka też tam była. Ona była Jego prawdziwą wyznawczynią. Powiedziałem jej, abyśmy kupili kilka obrazków z wizerunkiem Swamiego, byśmy mieli je w domu. A moja matka na to: „Nie, nie. Jeżeli jest On tak wielki, da nam obrazek.”

-   Była stanowcza, jak pan.

-   Tak. I tego samego dnia, kiedy wróciliśmy do noclegowni, moja matka ujrzała obrazek Swamiego na poduszce. Była bardzo szczęśliwa. „Otóż to! To obrazek, jakiego pragnęłam” – powiedziała. „Nie musiałam go kupować. Swami dał go nam.” Nie rozstawała się z tym obrazkiem aż do momentu, kiedy wydała z siebie ostatnie tchnienie. Była bardzo wierną wyznawczynią Swamiego. Ilekroć powracałem do Indii, proponowałem matce, aby pojechała ze mną, a ona mówiła: „Nie muszę jechać. Jest On ze mną cały czas. Nie muszę jechać.”

-   Bywał pan w Indiach w latach 1982- 2002...Ciekaw jestem, ile spotkań miał pan w tym okresie z Sai Babą?

-   Początkowo liczyłem, a potem pomyślałem, że korzystniej będzie przestać to robić. Przypuszczam, że miałem tych spotkań 30 – 40.

-   Co najbardziej zawdzięcza pan Sai Babie?

-   Musiałem poddać się wielu testom, wielu Jego treningom. Poddawał mnie On wielokrotnie próbom i likwidacji ego. Upewniał się, czy jestem całkowicie oderwany od spraw ziemskich, ponieważ prowadziłem interesy w różnych firmach i zaangażowany byłem w działalność polityczną. Jeśli natomiast chodzi o działalność polityczną, to Swami zachęcał mnie do niej, co było dziwne, podczas gdy innym swoim wyznawcom mówił, aby trzymali się z dala od polityki. A w moim przypadku doradzał: „Zajmuj się polityką.” Oczywiście musi to być polityka z zasadami. I trzymałem się tego. Obecnie jestem członkiem Parlamentu Tajlandii. Wciąż zajmuję się polityką, ponieważ Swami zachęcał mnie do tego. Aczkolwiek powtarzał mi często: „Nie lubisz polityki, prawda?” A ja odpowiadałem: „Nie lubię polityki.” A On na to: „Zajmuj się polityką.”

-   Zastanawiam się nad pana kolegami w parlamencie. 100 procent z nich to buddyści. A pan ma swojego guru w Indiach, Sai Babę. Niektóre komentarze w Internecie na temat Sai Baby nie są życzliwe. Czy pańscy koledzy z parlamentu rozmawiają o tym? Czy pytają o pana opinię na Jego temat?

-   Moi znajomi z kręgów politycznych naprawdę mnie lubią, ponieważ nie stanowię dla nich żadnego, politycznego zagrożenia. Pomagam im zawsze i robię, co w mojej mocy, by pomagać innym ludziom. Mówię tylko o dobrych rzeczach. Kiedy przemawiam w parlamencie, mówię o moralnych wartościach i o różnych aspektach politycznych. Jestem niegroźnym politykiem. Wszyscy mnie bardzo lubią. Kiedy przedstawiłem projekt reformy edukacji, położyłem nacisk na wartości moralne także w reformie politycznej. Zazwyczaj trzeba być reprezentantem silnej partii politycznej, aby było możliwe wniesienie projektu ustawy. Kiedy przedstawiałem wspomniany projekt ustawy, moja partia była bardzo mała. Miała zaledwie 10 mandatów w parlamencie. Członkowie innych partii poparli mój projekt ustawy, co było ewenementem, ponieważ zazwyczaj nie popiera się inicjatyw małej partii. Projektów ustaw małej partii nie akceptuje się. A oni zatwierdzili mój projekt, ponieważ bardzo mnie lubią. Uzyskałem pełną akceptację swoich politycznych kolegów. Oni wiedzą, czyim wyznawcą jestem i nie robią problemu. Ludzie w Tajlandii są bardzo tolerancyjni. Można być wyznawcą każdej religii. W parlamencie mamy kilku chrześcijan i muzułmanów. Jesteśmy bardzo tolerancyjni.

-   Ponieważ jest pan politykiem i jednocześnie wyznawcą Sai Baby, pewnie któregoś dnia zostanie pan ambasadorem ONZ?

-   Cóż, nie znam przyszłości i pozostało mi niewiele lat aktywnego życia. Mam obecnie 66 lat. Swami bardzo dużo mówił mi o polityce. Niestety, nie wszystko pamiętam. Jednak zachęcał mnie do tego, bym zajmował się polityką. W trakcie mojej drugiej wizyty w Indiach ostrzegł mnie. Zrobił to już trakcie pierwszej wizyty. Chciałem z nim porozmawiać, ale nie mogłem.

-   Było zbyt wiele ludzi...

-   Jednak kilka miesięcy później pojechałem do Indii ponownie i wtedy odbyło się pierwsze interview. Byłem z grupą ludzi z Tajlandii. On zaprosił całą grupę. Powiedział mi wtedy, że polityka bez zasad jest nie tylko bezużyteczna, ale i szkodliwa. Wiedział, że jestem naukowcem. Powiedział, że nauka bez humanizmu jest także niebezpieczna. Wiedział, że param się biznesem, więc powiedział, że biznes bez moralności jest też niebezpieczny. Wiedział, że zajmuję się edukacją, powiedział więc, że edukacja bez wartości moralnych jest też niebezpieczna. Powiedział mi o wszystkich zagrożeniach, związanych z moją ówczesną działalnością.

-   Czy Sai Baba kiedykolwiek uratował panu życie?

-   Cóż, wspomniałem już o zdarzeniu z okresu II wojny światowej, o którym opowiedziała mi matka. Wiele lat później Swami potwierdził w obecności szerokiego audytorium profesorów, że dał whibutti, a nie piasek. Tak więc Swami uratował mi życie w 1940 r.

-   A od tamtego czasu, co takiego On zrobił dla pana? Czy zrobił coś takiego, w co trudno byłoby uwierzyć, co pomogłoby nam zrozumieć, w jaki sposób wpływa On na życie ludzi?

-   Po pierwsze nauczył mnie nieprzywiązania do rzeczy tego świata. Bardzo dobrze powodziło mi się w interesach i nagle utraciłem wszystko. Mój wspólnik oszukał mnie i zabrał wszystkie moje udziały. Nie starałem się tego odzyskać, chociaż mogłem wnieść sprawę do sądu. Miałem przecież prawo do udziałów, ale postanowiłem nie walczyć. I wtedy otrzymałem telegram od Swamiego, abym wygłosił wykład w Puttaparthi dla 3 tys. nauczycieli. Pojechałem tam więc i wygłosiłem wykład. I wtedy Swami wezwał mnie. Miałem właśnie poskarżyć mu się na to, że utraciłem majątek, i że mam kłopoty finansowe, a Swami podniósł rękę i powiedział: „Wiem, wiem. Utraciłeś firmę. Masz kłopoty finansowe. Wszystko wiem. Chcę cię tylko sprawdzić”

-   Tylko wypróbować ? ?

-   Tak próba. Było to dla mnie bardzo pocieszające. Uświadomił mi wtedy, że to On jest sprawcą wszystkiego i że to On pozbawił mnie działalności w firmie. Była to dla mnie wielka lekcja. On chciał sprawdzić, czy jestem przywiązany do swoich interesów, do rzeczy świeckich.

-   Doktorze Jumsai, czy obecnie jest pan do czegokolwiek przywiązany?

-   Tylko do Swamiego.

-   Czy miewa pan obecnie jakieś obawy?

-   Nie mam żadnych obaw, ani lęków. Odczuwam spokój.

-   Gdyby pańskie życie zakończyło się jutro, czy żałowałby pan czegokolwiek?

-   Nie ma żadnego końca. Czuję, że Swami jest we mnie, wobec tego jak Swami może umrzeć? Swami zawsze będzie we mnie.

-   Co powiedziałby pan ludziom, którzy zapytaliby o pana życie, pełne interwencji Sai Baby, począwszy od II wojny światowej?

-   Kiedy mamy awatara, kiedy Bóg inkarnuje się w ludzkim ciele, czyni to w określonym celu. Nigdy nie pojawia się samotnie. Schodzi z armią ludzi, którzy pomagają Mu w Boskiej misji. Panu Jezusowi pomagało wielu uczniów. Panu Buddzie towarzyszyło 1250 ludzi, którzy byli ściśle współpracującymi z nim mnichami, rozpowszechniającymi jego pracę i nauki. Podobnie jest ze Swamim. Awatar pojawia się z armią ludzi, których zadaniem nie jest walczyć, lecz pomagać Mu w Jego Boskiej misji. Przygotowuje ludzi przez stulecia. Przygotowuje ich do specjalnej misji, z czego my wielbiciele Swamiego, możemy nie zdawać sobie sprawy. Zostaliśmy przygotowani do tego, by urodzić się w czasach, gdy się pojawi, aby pomóc mu w Jego Boskiej misji. Mamy miliony ludzi na całym świecie, działających w organizacjach Sathya Sai. Swami wezwał ich. Nie uważam, że jestem jedyny. Istnieje wiele, bardzo wiele ludzi, którym poświęca On wiele uwagi, podobnie jak mnie. Czyni to w bardzo różny sposób. Kiedy spotykamy Jego wyznawców, każdy ma jakieś opowieści, związane z Jego interwencją w ich życie. To naprawdę niezwykłe. Mój przypadek nie jest jednostkowy.

-   Biorąc jednak pod uwagę całość populacji, jaka istnieje na świecie, dlaczego tak sie dzieje, że tylko ułamek tej liczby ludzi wie o Sai Babie.

-   Uważam, że nadejdzie czas, kiedy cały świat dowie się o awatarze, ponieważ pojawił się po to, by dokonać transformacji świata, by zaprowadzić pokój na świecie. A tym razem pojawia się on aż w trzech inkarnacjach: najpierw jako Sai Baba z Shirdi, teraz jako Sathya Sai Baba, a kiedy On opuści Swoje fizyczne ciało, pojawi się ponownie jako Prema Sai. Jest to naprawdę niezwykły moment w dziejach ludzkości. Po raz pierwszy mamy do czynienia z trzema kolejno pojawiającymi się po sobie awatarami. Nigdy przedtem tak nie było. Pan Budda pojawił się sam. Pan Kriszna przybył bez nastepcy, podobnie Pan Rama i Budda.

-   Czy wielkie zmiany nastąpią za pana czasów, w najbliższych latach? Czy dokona się to w okresie pojawienia się trzeciego awatara?

-   Sai powiedział, że pokój nastąpi w czasach Prema Sai. Jednocześnie powiedział nam, że pokój nastąpi wkrótce, nawet się tego nie spodziewacie. Wielu swoim wyznawcom, w tym mojej żonie, pytającym o to, kiedy będzie pokój, odpowiedział: „Bardzo niedługo. Bardzo niedługo.” Z wielkim naciskiem podkreśli: „Bardzo, bardzo niedługo” Można zatem oczekiwać, że nagle nastąpi pokój na naszej planecie.

-   Czy wobec tego można oczekiwać, że pokój nastąpi jeszcze za pańskiego życia?

-   Wierzę w to, że doczekam się czasów całkowitego pokoju na Ziemi.

-   Baba na pewno zdradził panu wiele tajemnic. Nie śmiałbym dopytywać się o nie. Baba kieruje panem i nami wszystkimi przez cały czas. Czy mógłby pan podzielić się z nami czymś osobistym, co powinniśmy wiedzieć, co przydarzyło się panu na przestrzeni ostatnich lat?

-   Kiedy zapytałem Go, kiedy nastąpi pokój na Ziemi, odparł: „To nie twój interes. To mój interes.” On zawsze zabawia się ze mną. Swami jest dla mnie nie tylko Bogiem, jest we mnie, jest moim Ojcem, Przyjacielem. Czasami zachowuje się jak przyjaciel. Żartuje, śmieje się ze mnie. Mam z Nim rożnego rodzaju relacje. Czasami jest On moim nauczycielem, czasem Ojcem, a czasem Bogiem, a czasem przyjacielem. Mamy różnego rodzaju relacje. Lubi żartować i zabawiać się. Kiedy pracowałem nad doktoratem, pytał: „Och, jak możesz studiować? Nie masz na to czasu...” Potraktowałem to jak wyzwanie i zrobiłem doktorat bardzo szybko.

-   Pozostał nam czas tylko na jedno pytanie. Kaseta wideo niebawem się skończy. Proszę powiedzieć cokolwiek, co tylko przyjdzie panu do głowy, co będzie przydatne dla nas, a co dotyczy chwil spędzonych w obecności Sai Baby.

-   Chcę powiedzieć, że troszczy się On o nas i że poddaje nas próbom, abyśmy mogli reprezentować wymagane przez Niego standardy, związane z Jego Boską misją. Opowiem jeszcze jedna historię. Wiąże się ona z całkowitym pokonaniem mojego ego. W owym czasie Swami zaprosił mnie na prywatne interwiew. Prosił także, abym wygłosił wykład dla studentów w Whitefield. Interwiew miało być w kwietniu, a wykład w maju. Pomyślałem wtedy o moich trudnościach finansowych. Skąd wezmę pieniądze na bilety, podróż itp. A Swami uśmiechnął się, znał moje myśli. Powiedział: „Przyjedziesz, jeżeli będziesz mógł.” Wróciłem do Tajlandii. Zastałem bilety pierwszej klasy, przeznaczone tylko dla mnie. Były to bilety do Włoch, gdzie zostałem zaproszony, aby wygłosić wykład w Asyżu. Udałem się do biura podróży i poprosiłem, aby zmienili mi bilet w taki sposób, abym przed wyjazdem do Włoch mógł udać się do Bangalore, a stamtąd do Swamiego. Bilet był I klasy. Nie musiałem dopłacać niczego. Swami wszystko zorganizował. Pomyślałem, że to Swami mnie zaprasza i moje ego od razu urosło. Myślałem, że będę gościem Swamiego, i że On zorganizuje mi samochód na lotnisku w Bangalore i że bez problemu przejdę odprawę paszportową. Tymczasem nikt po mnie nie przyjechał na lotnisko. Nie przejąłem się tym. Wziąłem taksówkę. Był wieczór. Przy bramie aszramu stały służby Seva Dal. Powiedziałem im, że jestem gościem Swamiego. Wciąż rolę odgrywało moje duże ego. A przedstawiciel służb Seva Dal, powiedział, że to nic go nie obchodzi i że brama jest już zamknięta. Nie wiedziałem, co robić. Nagle przy bramie pojawił się tłum ludzi. Mówiono: „Swami nadjeżdża, Swami nadjeżdża”. Pomyślałem, że Swami zobaczy mnie i zaprosi do środka. Tak myślałem. Jego samochód rzeczywiście nadjechał i minął bramę. Spodziewałem się, że Swami mnie dostrzeże i zaprosi do środka, ale On patrzył w zupełnie inną stronę. Wyglądał tak, jakby w ogóle nie wiedział, że jestem w pobliżu. Poczułem się bardzo nieszczęśliwy, ponieważ miałem ogromne ego, czułem się specjalnym gościem Swamiego. Służby Seva Dal kazały mi odejść. Musiałem wynająć pokój na zewnątrz aśramu. Całą noc kąsały mnie komary. W owych czasach w Whitefield nie było dobrych hoteli. Cierpiałem całą noc. W ogóle nie mogłem spać z powodu komarów. Rano wykąpałem się i uświadomiłem sobie, że cierpiałem z powodu ogromnego ego. Pomyślałem, że Swami uczy mnie pokonywania ego. Rano poczekałem, aż służby Seva Dal otworzą bramę. Poszedłem na darszan. Stałem w kolejce, jak inni ludzie. Już nie myślałem, że jestem specjalnym gościem Swamiego. Moje ego znikło całkowicie. A wtedy wszystko zaczęło się zmieniać. Podszedł do mnie przedstawiciel Seva Dal i zapytał: „Gdzie się pan podziewał wczoraj? Czekaliśmy na pana. Przygotowaliśmy dla pana pokój. Ładny pokój na terenie aśzramu. A ja tylko się uśmiechnąłem. A potem przedstawiciel Seva Dal powiedział: „Proszę pójść i wygłosić wykład.” Swami już tam był. Przywitał mnie w obecności całego audytorium. Powiedział, bym przemawiał godzinę i 15 minut.

-   Godzinę i 15 minut?

-   To naprawdę długi wykład. W obecności Swamiego. Swami słuchał bardzo uważnie, a potem sam wygłosił dyskurs. Swami całkowicie złamał moje ego. Była to wielka lekcja dla mnie, wskazująca na to, że nigdy nie powinienem dopuszczać do głosu ego, że nie powinienem przywiązywać się do niego. Powinienem być zwykłym człowiekiem, a nie myśleć, że jestem kimś ważnym.

-   Jeszcze jedno pytanie: Co jest ważniejsze – praca z poświęceniem na rzecz innych, czy pokonanie ego?

-   To naprawdę jedno i to samo. Jeżeli ego odgrywa rolę, wtedy człowiek myśli o sobie, a nie o innych. Jeżeli poświęcasz się innym, nie masz ego, masz czystą miłość. W każdym dostrzegasz Swamiego. Swami jest nie tylko we mnie. Kto jest tego świadom, zaczyna być pokorny, zaczyna kochać każdego. Nie ma, zatem różnicy między pracą z poświęceniem, a pokonaniem ego. Człowiek nie myśli wtedy o sobie. Ego znika całkowicie.

-   Doktorze Jumsai, jestem bardzo szczęśliwy, że w wieku 42 lat spotkał pan swego nauczyciela. Dziękuję, że był pan z nami. Sai Ram.

-   Sai Ram.

z nagrania dvd   tłum. hb

powrót do spisu treści numeru 38 kwiecień-maj-czerwiec  2007 


[1] Shivananda - Himalajski mistrz jogi urodził się 8 września 1887r. o godz. 4.53 w Pattamadai, Indie.

Powszechnie uznany za największego mistrza hatha i radża jogi dwudziestego stulecia. Ośrodek Shivanandy w Rishikes, w Himalajach, u źródeł Gangesu, zwany Leśnym Uniwersytetem Vedanta Yoga, uważany jest za najlepszą uczelnię jogi. W ośrodku tym wykształcenie otrzymali uczniowie i sukcesorzy Shivanandy - Swami Chidananda, Baba Sita Ram Das Onkarnath, Swami Vishnudevananda, którzy po śmierci mistrza poprowadzili założone przez niego Divine Life Society.

Z wykształcenia lekarz medycyny. Jego mistrzem jogi był Swami Viswananda. W 1924r. został przyjęty do Zakonu Sanyasinów, jogów całkowicie poświęcających się praktyce duchowej.

W 1936r. założył Stowarzyszenie Boskiego Życia - znane na Zachodzie pod nazwą Divine Life Society.

Autor znakomitych podręczników z teorii i praktyki jogi, m.in. Kundalini Yoga, Sadhana, Samadhi.

Uniwersytet Shivanandy był i jest nadal odwiedzany przez wielu przybyszów z całego świata, szczególnie lekarzy, praktyków jogi, instruktorów i mistrzów. W uczelni przekazywana jest wiedza o anatomii człowieka, o praktycznych ćwiczeniach jogi ukierunkowanych na całkowite opanowanie ciała i umysłu, o technikach sakralnej sztuki Kundalini Yoga.

Tekst Sivanandy Samadhi jest przekazem wiedzy o najwyższych osiągnięciach praktyki jogicznej.

(O Swamim Sivanandzie jeszcze można przeczytać - klikając tutaj)

 
 

Stwórz darmową stronę używając Yola.