numer 30 - listopad-grudzień 2005

Obóz medyczny w Żytkiejmach 

Miłość, medycyna i...ratowanie chaty

       To były piękne dni. Dni wspaniałe, dni wyjątkowe w całej historii Organizacji Sai w Polsce. Po raz pierwszy zjednoczyliśmy się wszyscy w konkretnej pracy na rzecz potrzebujących. 

Wizyta w Gdyni Walerego Woszynina, organizatora obozów medycznych w Rosji i doktora Upadhji w Muszynie podczas zjazdu Sai zaowocowała szybciej, niż się spodziewaliśmy. Bo jeszcze wiosną w Gdyni, podczas ogólnopolskiego spotkania poświęconego sewie, przeważał pogląd, żeby za bardzo się nie spieszyć, nie robić nic na siłę. Na szczęście, nasi koordynatorzy zdecydowali się jednak na szybką realizację wspaniałej idei i szczęściarze, którym udało się przyjechać na Podlasie do Żytkiejm, przeżyli niezapomniane chwile, pracując na rzecz ubogich i potrzebujących. Żytkiejmy to wielka wieś, w miarę zadbana, przypominająca miasteczko, posiadająca szkołę, ośrodek zdrowia i kilka sklepów, położona w pobliżu granicy z Okręgiem Kaliningradzkim i na skraju Puszczy Rominickiej.  

    Nie jest to wieś „zabita dechami”, jak oddalone o 4 km Degucie, lecz i tak osób potrzebujących pomocy w tym rejonie o bardzo wysokim bezrobociu, było co niemiara.

Miejsce to zaproponował Jarek Rynkiewicz, mieszkaniec pobliskiej Przerośli, wielbiciel Sai i znany w całej gminie Dubeninki działacz społeczny. Został głównym organizatorem obozu.

     36 uczestników z całej Polski przebywało w Żytkiejmach przez trzy dni, od 5 do 7 sierpnia. Zaangażowali się w pracę na rzecz wsi w kilku obszarach. Przede wszystkim świadczyli pomoc medyczną w formie diagnozy lekarskiej ogólnej i specjalistycznej: okulistycznej i pulmonologicznej. Wykonywano też masaż klasyczny oraz elektromasaż.

      Większość uczestników poświęciła się jednak służbie w postaci pracy fizycznej na rzecz wsi. Wykonana została ogromna praca przy remoncie mocno zniszczonej chaty, ale były też usługi fryzjerskie, sprzątanie terenu czy wreszcie służba gastronomiczna, czyli wspaniały poczęstunek dla mieszkańców wsi. Potrawy z soi były tak znakomicie przyrządzone, że konsumenci bigosu wegetariańskiego głośno chwalili wyjątkowo delikatną cielęcinę. Pochwały i podziękowania należą się osobom przygotowującym w spartańskich warunkach posiłki z artykułów przywiezionych przez uczestników i zakupionych od miejscowej ludności. Wkładali w to ogrom sił i serca.

    Były też zajęcia rekreacyjno-sportowe dla dzieci pod hasłem „miłość i jedność poprzez zabawę”, których plonem była wystawa prac plastycznych na ścianie stodoły czy dwa turnieje sportowe.

 Wójt zapewnił autobus dowożący dzieci. Ważne było w tej pracy odciążenie rodziców podczas żniw. Były też zajęcia dla kobiet – „Kobieta filarem rodziny” prowadzone przez Majkę Quoos i służba poprzez działalność artystyczną. Uczestnicy obozu przywieźli ze sobą sporo odzieży, częściowo nowej, która została rozłożona w namiocie i potrzebujący mogli wybierać odpowiadającą im garderobę czy buty.

    Spaliśmy w wielkim budynku gospodarczym, aktualnie adaptowanym na komis meblowy, więc było na czym spać. Warunki były bardzo spartańskie, rolę łazienki pełniła drewniana budka z plastikową zasłonką i zbiornikiem na dachu, w której można było nawet wziąć prysznic, a zęby czyściło się na dworze. Niektórzy wybrali nocleg w stodole.

Piątek, pierwszy dzień obozu, zakończył się ogniskiem, na którym kapela ludowa z udziałem Jarka Rynkiewicza dała prawdziwy popis zbierając gromkie oklaski.

W sobotę deszcz nie pozwolił na ognisko, ale było spotkanie z mieszkańcami w namiocie i spektakl teatrzyku „Tu i teraz” pt. „Modlitwa żaby” wg Anthony de Mello, który wciągnął publiczność, a zwłaszcza dzieci, do wspólnej zabawy. 

Spektakl zagraliśmy w zaimprowizowanej stołówce, w miejscu naszego zakwaterowania i mieszkańcy mogli zobaczyć, że mieszkamy bardzo skromnie, co chyba zmniejszyło dystans między nami. 

     Obok służby medycznej najważniejsza i najcięższa praca odbywała się w gospodarstwie pana Felka, ojca pięciorga dzieci, dorywczego pracownika leśnego. W prace budowlano-remontowe zaangażowanych było kilkanaście osób, z których większość przeistoczyła się w malarzy i po dwóch dniach spora, zabytkowa, drewniana chałupa, nigdy wcześniej nie malowana, przeistoczyła się w elegancką, brązową willę. 

Ale malowanie i konserwacja pokostem elewacji to był tylko dodatek do tytanicznej pracy kilku osób z doświadczeniem w tej branży.

     Stan techniczny tego budynku był opłakany. Okna z jedną szybą i ogromne szpary nie powstrzymywały zimą wiatru ani wilgoci - woda zamarzała w mieszkaniu.

Początkowo plan był taki, żeby zakonserwować i pomalować elewację budynku oraz wykonać nowe ogrodzenie sporego ogrodu, położonego między chatą a szosą. Najpierw trzeba było pozbyć się zmurszałego, drewnianego płotu, po czym przystąpiono do kopania dołów pod słupki metalowe, które trzeba było zacementować w ziemi. Dwa dni obozu (w niedzielę nie pracowaliśmy) to było trochę za mało na wykonanie płotu. Trzy osoby zostały na następny tydzień, m.in. po to, by założyć siatkę, pomalować ją oraz zakończyć prace związane z ratowaniem chaty przed grożącym jej zawaleniem. Podczas prac związanych z konserwacją elewacji budynku zauważono pęknięcia wątpliwego, płytko osadzonego fundamentu. Frontowej ścianie groziło zawalenie. Podjęto decyzję o zabezpieczeniu fundamentów. Wykopano głębokie doły wzdłuż ściany chaty, wykonano szalunki, zbrojenia, wylano beton, którego potrzeba było kilka ton. Gospodarz furmanką zwoził żwir, znalazła się we wsi betoniarka oraz sponsorzy, którzy zakupili cement do tego ogromnego zadania. Budynek został również obity od dołu ocynkowaną blachą i w ten sposób zabezpieczony przed deszczem niszczącym drewno. Mimo sponsorów, którzy zapłacili za cement, koszty znacznie przekroczyły budżet obozu i w sobotę wieczorem na spotkaniu zastanawialiśmy się, jak zapłacić rachunki za farbę, blachę itd. Zrobiło się trochę nerwowo, a Jarek, do tej pory pełen euforii, tłumaczył się zgnębiony z przekroczenia budżetu. Ktoś położył pierwsze pięćdziesiąt zł i po kilku minutach pieniądze już były. A gdyby tę samą pracę zlecić firmie budowlanej, koszty byłyby wielokrotnie większe.

Niedziela była już rekreacyjna. Nie wypadało pracować tego dnia, co nie znaczy, że nic nie robiono. Połowa uczestników wybrała się na pieszą wycieczkę przez Puszczę Rominicką, po drodze zbierając śmieci, których nie było jednak zbyt wiele. Więcej śmieci było przy słynnych, ogromnych mostach kolejowych w Stańczykach. A po powrocie uczestnicy wycieczki posprzątali boisko szkolne w Żytkiejmach. 

Opisałem tu tylko część działalności, głównie to, w czym brałem udział. Ale nie praca była najważniejsza, tylko atmosfera miłości i poświęcenia, którą najlepiej chyba wyraził list Janusza Szelugi, psychiatry z Gdańska, organizatora części medycznej, w którym podziękował za łaskę udziału w tym obozie. 

      List ten odczytany został podczas warsztatów w Warszawie organizowanych przez Instytut ESSE (Europein Sathya Sai Educare - Europejski Instytut Educare Sathya Sai). Obecny tam przewodniczący Organizacji Sai na Europę Północną, Thorbjorn Meyer zaproponował, żeby relacja z tego obozu ukazał się w „Sanathana Sarathi”, czasopiśmie wydawanym w Puttaparthi. Om Sai Ram. (BP)

powrót do spisu treści numeru 30 - listopad-grudzień 2005

 

Stwórz darmową stronę używając Yola.