Pielgrzymki miesiąca            numer 21 -maj-czerwiec 2004

Od wielu lat mam taki zwyczaj, że raz w miesiącu obowiązkowo wyjeżdżam na wycieczkę. Jednak głównym celem tych comiesięcznych wycieczek nie jest ani relaks, ani zwiedzanie, ani cokolwiek związanego z turystyką – głównym ich motywem jest rozwój duchowy. Staram się je prowadzić tak, żeby temu rozwojowi jak najbardziej służyły, i istotnie przez te wszystkie lata stały się one moją najważniejszą praktyką duchową. Co jakiś czas zmieniam styl i zasady tych wycieczek, tak, jak ja sam się zmieniam i dla mojego rozwoju duchowego są potrzebne różne rzeczy w zależności od tego, na jakim obecnie jestem etapie. Zwykle wprowadzam te zmiany od października, ponieważ wynika to z mojego rytmu roku. I tak przez kilka lat wędrowałem po Mazurskiej Ziemi, na której mieszkam, starając się głębiej wniknąć w jej naturę i bardziej się z nią zespolić. Później przez jakiś czas jeździłem bez wytyczonego z góry miejsca, dopiero na dworcu okazywało się, dokąd pojadę, i szukając – też z góry nie wiedząc, czego. Później znów przez rok przeprowadzałem medytację, czego pragnę, i jeździłem tak, żeby te pragnienia spełniać. Zawsze takie wyjazdy okazywały się bardzo ważne i miały duże znaczenie zarówno dla mojego rozwoju, jak też życia w ogóle, a to, że odbywałem je regularnie i przez cały rok, pogłębiało mój kontakt z przyrodą i ze światem.

Od października 2002 roku postanowiłem powrócić do wędrówek regionalnych, ale tym razem wzbogacić je o modlitwę terenową, przeprowadzaną na trasie. Cała wędrówka miała być utrzymana w duchowej atmosferze, a w trakcie miałem zatrzymywać się i modlić w terenie, wśród przyrody. A żeby jeszcze podkreślić charakter tych wędrówek, nazwałem je „pielgrzymki miesiąca”. Znaleźli się też ludzie, którzy zechcieli prowadzić te praktyki razem ze mną – towarzyszyła mi w nich moja partnerka Iwona, pięciokrotnie była z nami nasza przyjaciółka Estera, jedynie wrześniową pielgrzymkę musiałem odbyć sam. Estera zaproponowała, żeby każdą pielgrzymkę przeprowadzać w jakiejś intencji, i tak też robiliśmy – zazwyczaj każdy miał swoją intencję, ale zdarzało się, że mieliśmy wspólną. Trasę wędrówki i miejsce modlitwy ustalaliśmy w ten sposób, że rozkładaliśmy mapy i przeprowadzaliśmy testy wahadełkiem radiestezyjnym, oczywiście po uprzedniej modlitwie o wskazanie nam najlepszego miejsca modlitwy i najlepszej trasy. Całość staraliśmy się zaplanować tak, żeby modlitwa odbywała się o stałej porze, z dopuszczalnymi odchyleniami w pewnych przypadkach, ale to akurat okazało się niezbyt dobrym pomysłem ze względu na trudności w dotarciu na miejsce w określonym czasie i pośpiech, jaki zazwyczaj temu towarzyszył. A jak to wszystko wyglądało i z czym się zetknęliśmy podczas pierwszego roku prowadzenia tych pielgrzymek, o tym poniżej.

Pierwszą ciekawostką było to, że trasa pięciu pierwszych pielgrzymek wypadła na terenach położonych na północ od Olsztyna w rejonie Dobrego Miasta, Lidzbarka Warmińskiego i Ornety, trasa czterech następnych – na północny wschód w rejonie Jezioran i Reszla, a trasa trzech ostatnich na południowy zachód od Olsztyna. Wyglądało to tak, jakbyśmy najpierw mieli napełnić modlitwami jedne okolice, później następne, a na końcu jeszcze inne. I choć za mało było zarówno nas, jak też samych modlitw, żeby mogło tak być, to trudno nie wyczuć w tym jakiegoś logicznego porządku.

Druga ciekawostka była taka, że na trasie aż sześciu naszych pielgrzymek znalazły się sanktuaria i ważne ośrodki życia religijnego. Z tego, co mi wiadomo, nie byliśmy tylko w jednym takim miejscu naszego regionu. Trasy innych naszych pielgrzymek objęły pewne znane mi bardzo silne miejsce mocy, najwyższą górę w regionie, a zakończenie ostatniej nastąpiło na polu bitwy pod Grunwaldem – symbolicznym miejscu zwycięstwa Dobra nad Złem.

Trzecią i największą ciekawostką było zaś to, że choć na ogół bardzo dobrze sobie radzę z mapą i kompasem, to w tym przypadku prawie za każdym razem miałem kłopoty. Albo myliłem drogę, albo drogi nie było tam, gdzie według mapy być powinna i trzeba było iść po bezdrożach, albo wchodziliśmy w chaszcze, przez które trudno było się przedzierać, albo w jakieś wielkie błoto. Często skutkowało to tym, że spóźnialiśmy się na modlitwę albo w ogóle trafialiśmy w inne miejsce, niż zostało nam wskazane, a to, do którego trafialiśmy, raczej nie było lepsze niż to, do którego mieliśmy zamiar dojść. Szczytem tych kłopotów okazała się pielgrzymka lipcowa, kiedy to miałem ze sobą bardzo dokładną mapę „pięćdziesiątkę”, cały czas pewnie szedłem tak, jak chciałem, i krótko przed dojściem na miejsce modlitwy nagle pogubiłem się całkowicie, tak, że nawet nie potrafię na 100% powiedzieć, w którym ostatecznie miejscu przeprowadziliśmy modlitwę. Nie wiem, czym te kłopoty były spowodowane.

Miejscami modlitw przeważnie były wzgórza lub ich zbocza. Nigdy nie miały one miejsca w lesie, natomiast raz na polanie leśnej, a kilka razy było tak, że za sobą mieliśmy ścianę lasu, a przed sobą wspaniały, otwarty teren. Kilkakrotnie po dojściu na miejsce stwierdzaliśmy, że jest w nim coś szczególnego – być może byłoby tak częściej, gdybyśmy zawsze docierali tam, gdzie było trzeba. Podczas modlitw intonowaliśmy mantry, czasami śpiewaliśmy badżany, a także piosenki z naszych śpiewników, zawsze jakieś śpiewy chrześcijańskie (najczęściej z Taizé), modliliśmy się też swoimi słowami. Przekonaliśmy się również, że aby modlitwa dobrze wypadła, trzeba ją przedtem przygotować – nie trzeba dokładnie planować, co będzie i w jakiej kolejności, ale przynajmniej ogólnie omówić, jaki rodzaj modlitw tym razem wybrać i na jakiej zasadzie je dobierać. Nie zawsze przestrzegaliśmy tej zasady, po kilku udanych modlitwach uwierzyliśmy, że możemy dobrze je improwizować, i niestety w kilku następnych dało się wyczuć chaos, musieliśmy w trakcie zastanawiać się, co dalej, i ogólnie nie wychodziło to najlepiej. Ale było i tak, że podczas modlitwy ogarniała nas wielka radość, zaczynaliśmy się ściskać, tańczyć albo tarzać na śniegu i też wychodziło to jak wspaniała modlitwa.

Trasy naszych pielgrzymek przeważnie nie były długie, rzadko miały więcej, niż 15 kilometrów. Trochę męczące jednak były przede wszystkim z racji chodzenia po bezdrożach. Zdarzało się, że w sanktuariach przyłączaliśmy się do nabożeństw, które akurat były tam odprawiane. Raz koniec naszej pielgrzymki miał miejsce w klasztorze Werbistów, w którym akurat miało miejsce nocne czuwanie modlitewne – wiedzieliśmy o tym z góry i na tym czuwaniu zostaliśmy. Raz się zdarzyło, że przechodziliśmy obok wiejskiego kościółka, w którym akurat odbywała się msza – weszliśmy do środka i wzięliśmy w niej udział. Wśród uczestników wzbudziliśmy sensację, tym bardziej, że była akurat zima i duży mróz, natomiast księdzu nawet powieka nie drgnęła i odprawiał dalej mszę tak, jakby nic szczególnego się nie zdarzyło. Oczywiście duże znaczenie miała też sama wędrówka i to, że regularnie wychodzimy do Natury i poznajemy coś nowego. Tereny, przez które przechodziliśmy, były piękne i napawaliśmy się nimi, napawaliśmy się przyrodą i obserwowaliśmy ją, kilkakrotnie mieliśmy spotkania ze zwierzyną leśną. Nie wszystko szło nam łatwo – wiele razy musieliśmy iść po błocie (w marcu dosłownie ślizgaliśmy się po nim), po bezdrożach trudnych do przejścia albo bardzo kiepskich drogach polnych, nie zawsze też mogliśmy łatwo i szybko wrócić do domu. Jak się jednak okazało, była to świetna okazja do pokonywania niecierpliwości, godzenia się z zastaną sytuacją i w ogóle przepracowania wielu niekorzystnych cech. Pogodę mieliśmy różną, ale to akurat najmniej nam przeszkadzało – należało po prostu dobrze się przygotować na panujące warunki i zaakceptować to, że nie zawsze będzie słonecznie i ciepło. Za jedną z najpiękniejszych pielgrzymek uznaliśmy styczniową, odbytą przy kilkunastostopniowym mrozie – było nam ciepło i nie wypiliśmy nawet do końca herbaty z termosu. I tak można by jeszcze pisać o zaletach naszych pielgrzymek i o tym, co nam dały. Na jedno tylko należało uważać – żeby w czasie całej wędrówki utrzymać duchowy nastrój i nie rozpraszać się na błahostki, i to nie zawsze nam wychodziło. Trochę też brakowało kontaktu z miejscowymi ludźmi, i to również jest zagadnienie do dalszej pracy.

Od października 2003 kontynuuję pielgrzymki miesiąca na podobnych zasadach. Przeważnie jednak chodzę sam - Iwona, która rozpoczęła naukę w trybie zaocznym, rzadko może mi towarzyszyć, innym też z różnych powodów się to nie udaje. Trasy wypadają bardzo różnie, jednak żadna nie objęła jakiegoś szczególnego miejsca, a zamiast dokładnego wskazania miejsca modlitwy wskazywany jest teren, na którym ma się odbyć. W dalszym ciągu nie zdarzyło się, żeby modlitwa miała się odbyć w lesie, choć zdarzało się, że większość trasy przebiegała przez las. Zrezygnowałem z zasady rozpoczynania modlitwy o stałej porze, pilnuję tylko, żeby rozpocząć ją przed południem. Modlitwy wychodzą coraz lepiej, czuję coraz większe moce, które wyzwalają, staram się też pilnować duchowej atmosfery przez cały czas i zaczyna się zdarzać, że zyskuję pełniejszy wgląd w moje sprawy i w sposób rozwiązania problemów. Pielgrzymki te pozostają jednym z najważniejszych elementów mojego rozwoju duchowego i tak już chyba zostanie.

Niesamowitym przeżyciem jest modlitwa wśród śpiewu skowronków, kołujących bocianów, owadów zapylających kwiaty i przemykających się innych stworzeń, w pięknych krajobrazach, w otwartej przestrzeni niosącej modlitwę dookoła, wśród wiejącego wiatru. To prawda, że nie zawsze warunki odbywania modlitwy są tak wspaniałe, zdarza się, że trzeba znosić chłód, mocny deszcz, błoto, krążące dookoła komary (choć to akurat w bardzo małym stopniu dało mi się we znaki) i inne nieprzyjemności. Ale i tak stwarza to nowe, nieznane przedtem rodzaje przeżyć i dostarcza nowych inspiracji. Szczególnie wspaniałe pielgrzymki zdarzają się co jakiś czas, ale na to, trzeba zapracować serią bardziej zwyczajnych (co jednak nie znaczy, że nieatrakcyjnych). Natomiast trudności, które czasami się pojawiają, też uczą pokory, cierpliwości, utrzymywania dobrego nastroju mimo przeciwności i innych przydatnych cech. Wyrabiają też hart ciała i ducha - to oczywiste, że jest to potrzebne do wędrowania i modlenia się na przykład na mrozie lub deszczu i to jeszcze tak, żeby nie było to przymusem i katorgą, tylko wspaniałą imprezą. Dla mnie jak dotąd było nią w każdych warunkach niezależnie od zmęczenia, z jakim czasami z nich wracam.

A może to, co tu napisałem, stanie się dla kogoś inspiracją do podjęcia podobnych praktyk wielbienia Boga na łonie Natury i odnajdywania Go poprzez stałe i regularne wędrowanie po świecie?

Przemysław Kapałka

powrót do spisu treści numeru 21 -maj-czerwiec 2004

 

Stwórz darmową stronę używając Yola.